Pokój byłby kobietą. Gdyby był

Kiedy mężczyźni walczą, giną lub uciekają, one zostają. Samotnie opiekują się dziećmi, walczą o jedzenie, odgruzowują. Na nich spoczywa ciężar wojny.

10.07.2017

Czyta się kilka minut

Aleppo, listopad 2016 r. / JAWAD AL RIFAI / ANADOLU AGENCY / GETTY IMAGES
Aleppo, listopad 2016 r. / JAWAD AL RIFAI / ANADOLU AGENCY / GETTY IMAGES

Wschodnie Aleppo. Po ulicach w dzielnicy Dżabal Badru prowadzi mnie kobieta z zakrytą twarzą. Wchodzę za nią do ciemnego, ponurego pomieszczenia na parterze zrujnowanego domu. W środku na matach i materacach siedzi dziewięcioro dzieci i trzy kobiety. Twarze oświetla tylko płomień zionący ze starego olejowego pieca ustawionego pośrodku.

Gdy witamy się z kobietami, coś gwałtownie wybucha w piecyku, ogień wypycha na oścież zardzewiałe drzwiczki, bucha na jedno z dzieci. Chłopiec zrywa się z krzykiem. – Nie ma prądu ani paliwa. Palimy ubrania i kawałki mebli znalezione w zrujnowanych domach – wyjaśnia jedna z kobiet. Smród palonego lakierowanego drewna i sztucznych tkanin wypełnia pomieszczenie.

Dzieci pokasłują, przyglądają się ciekawie. Siadamy na cienkich, dziurawych materacach, rozłożonych wprost na podłodze. Próbuję dowiedzieć się czegoś o paniach domu: dwóch siostrach i ich sąsiadkach. Łączy je podobna historia: ich mężowie poszli na wojnę – i przepadli.

Dziewięć na dziesięć

Wyjątkiem jest Amar. Jako jedyna z rodzeństwa nie wyszła za mąż. Teraz, mimo wojny, próbuje ukończyć studia pielęgniarskie. Obowiązkowe praktyki usiłuje odrobić w szpitalu, jednocześnie opiekując się trójką dzieci osieroconych przez zmarłą siostrę i jej męża.

– W szpitalu pracuję po kilkanaście godzin dziennie, bo tak brakuje personelu. Ale jestem tylko praktykantką, zarabiam niewiele. Ta pensja musi utrzymać nas wszystkich. A niedługo będzie nas więcej – Amar wskazuje na duży brzuch jednej z sióstr. – Nie wiem, co zrobimy, gdy moja praktyka się skończy.

Amar zarabia 30 tys. funtów syryjskich na miesiąc (równowartość ok. 60 dolarów). Ale jej rodzina i tak ma szczęście – ktoś pracuje i ma dochód. Dane ­UNICEF-u wskazują, że w dziewięciu na dziesięć gospodarstw domowych we wschodnim Aleppo – długo bronionym przez syryjskich powstańców, a kilka miesięcy temu zajętym przez armię rządową i jej sojuszników (Irańczyków, Libańczyków z Hezbollahu itd.) – nie pracuje nikt.

W tej sunnickiej i od zawsze uboższej części miasta kobiety zasadniczo nie chodziły do szkoły, otrzymały tylko podstawową edukację religijną lub kończyły naukę w szkołach po 3-4 latach. To ich mężowie mieli zarabiać i utrzymywać rodziny.

Brak wykształcenia wyszedł na jaw i jeszcze się pogłębił, gdy dzielnicą zaczęli rządzić rebelianci o nastawieniu dżihadystycznym. Według świadectw tych, którzy zostali wtedy w Aleppo, w mieście funkcjonowały tylko szkoły religijne, do których uczęszczali jedynie chłopcy.

– W wolnej chwili próbuję uczyć dzieci, bo od lat we wschodniej części Aleppo nie działały szkoły czy przedszkola – tłumaczy Amar. – Na razie uczymy się na pamięć Koranu. To ostatnia książka, której jeszcze nie spaliłyśmy.

Dwanaście na jednego

Amar nie widzi nic wyjątkowego w tym, co robi. Dla niej to żaden heroizm, lecz oczywistość: tego wymagają od niej religia i tradycja. Muzułmanie nie adoptują dzieci, ale bez słowa przygarniają sieroty, z którymi łączą je więzy krwi. Aby zapewnić choćby minimalne utrzymanie.

Gdy braknie jej pieniędzy na jedzenie, leki lub ubrania, Amar poprosi o nie w biurach Caritasu lub UNICEF-u, które kilka miesięcy temu otworzyły swe siedziby we wschodnim Aleppo.

Dla kobiet w Syrii pełnienie jednocześnie ról kobiety i mężczyzny, ojca i matki, w dodatku często dla przygarniętych dzieci – to dziś chleb powszedni. Po ponad sześciu latach wojny kobiety wrosły w obie role tak, że już nie narzekają na brak męskiego wsparcia.

Mężczyźni w wieku poborowym, czyli od 18. do 42. roku życia, są w mieście rzadkością. Niektórzy zginęli, inni walczą (w armii rządowej, w siłach kurdyjskich, po stronie zbrojnej opozycji lub w bojówkach dżihadystów). Jeszcze inni uciekli przed poborem lub w ogóle z kraju.

Z młodych zostali nieliczni. Jak jedynacy utrzymujący rodziców, których przed poborem do armii rządowej (ale już nie rebelianckiej czy kurdyjskiej) chroni prawo. Dlatego podczas spacerów po wschodnim Aleppo spotykam głównie chłopców, starców, niepełnosprawnych i rannych.

Według szacunków, jakimi dysponują w biurze Jesuit Refugee Service, na jednego mężczyznę w Aleppo przypada obecnie 12 kobiet.

W pułapce tradycji

– Syryjki bardzo chcą rozmawiać o swoich problemach – mówi Nadia, która specjalizuje się w pomocy psychologicznej. Codziennie prowadzi zajęcia terapeutyczne i z zakresu integracji społecznej dla muzułmanek ze wschodniego Aleppo. Rozmawiamy o tym, jak Syryjki, zwłaszcza muzułmanki, radzą sobie psychicznie w realiach wojny.

Nadia: – Największym problemem wśród muzułmanek jest presja społeczna. One chcą iść do pracy, wspierać swe rodziny na wszystkich polach. Wierzą, że tylko edukacja zapewni lepszą przyszłość ich dzieciom. Nie chcą być na utrzymaniu organizacji humanitarnych lub patrzeć, jak ich dzieci rzucają szkołę, aby zarabiać marne grosze. Choć w kraju kobiety mogą pracować, prowadzić auto itd., to we wschodnim Aleppo wciąż panują tradycyjne zasady życia społecznego.

Ale i tak przed wojną sytuacja kobiet w Syrii – mimo że lepsza niż w wielu innych państwach regionu – nie była do pozazdroszczenia. Biedne dzielnice głównych miast, zamieszkane niemal wyłącznie przez sunnitów (stanowiących większość ludności kraju), były szczególnie zaniedbane pod względem rozwoju kulturalnego czy edukacyjnego przez reżim Asada (bo ten opierał się na mniejszościach, głównie alawitach, i je faworyzował).

Według danych UNESCO z 2012 r. 20 proc. kobiet powyżej 15. roku życia było analfabetkami; większość z nich pochodziła z rejonów wiejskich lub dzielnic sunnickich, jak wschodnie Aleppo. W końcu miały tylko zajmować się domem i wychowywać dzieci.

Powszechnym przekonaniem jest też powiązanie błogosławieństwa Bożego z licznym potomstwem. Rodziny mające dziewiątkę-dziesiątkę dzieci nie są tu rzadkością.

Tymczasem w ciągu sześciu lat wojny poziom edukacji kobiet jeszcze się pogorszył, zwłaszcza na terenach pod kontrolą grup dżihadystycznych. Dziewczynki przestały chodzić do szkoły, a kobiety wychodzić z domów. Z kolei na terenach rządzonych przez Asada czeka się, aż w edukacji reżim wyręczą organizacje humanitarne. Zaoszczędzone pieniądze będzie można przeznaczyć na wydatki wojenne.

Nieliczne programy kształcenia kobiet – realizowane przez agendy ONZ, organizacje religijne lub prywatne inicjatywy – napotykają wiele przeszkód.

– Często nasze podopieczne, choć z początku chętne, później nie pojawiają się na zajęciach. Jeśli w domu jest mąż, ojciec lub starszy syn kobiety, najpewniej zabroni jej szukać u nas wsparcia i pomocy w znalezieniu pracy – stwierdza Nadia. – Tymczasem one chcą zmiany. Potrzebują jej. Nawet drobne prace przywracają im godność i poczucie, że odzyskują kontrolę nad swym losem. Ale konserwatywne społeczeństwo tego nie akceptuje. Dlatego muzułmanki ze wschodniego Aleppo utknęły między tradycją a pragnieniem nowego, lepszego życia.

Ala nie będzie chirurgiem

– Wracałam od rodziców z Rakki – mówi studentka Ala, od kilku lat mieszkająca w Aleppo. – Zatrzymali mnie na punkcie kontrolnym. Gdyby nie pełna zasłona twarzy i rękawiczki, trafiłabym do więzienia.

Rodzina dziewczyny została w Rakce, stolicy tzw. Państwa Islamskiego (IS). Rebelianci niezwiązani z islamskimi fundamentalistami i armia rządowa nie nakazują zakrywania twarzy, więc jak tylko przejedzie przez tereny kontrolowane przez IS, Ala od razu zdejmuje zasłonę.

Zanim niedawno wokół Rakki zaczęły się walki – pod miasto podeszły siły kurdyjskie, być może wkrótce miasto jako stolica IS upadnie – Ala jeździła do domu co 2-3 miesiące. Tłumaczy, że dżihadyści nie wiedzieli, iż studiuje. – Podpisałam fałszywy kontrakt ślubny z kuzynem z Aleppo i dzięki temu według szariatu mogłam wyjechać ze strefy kontrolowanej przez IS, aby mieszkać z mężem. Naprawdę mieszkam w domu studenckim, a do Rakki jechałam odwiedzić rodziców – opowiada Ala.

Dziewczyna pochodzi z bogatej sunnickiej rodziny kurdyjskiej. Jak wiele muzułmanek w jej wieku, postanowiła zaryzykować, by skończyć studia i być lekarzem. Mówi, że nie chce wyjeżdżać z Syrii, i że chce zostać, aby na gruzach tego, co pozostało z jej kraju, budować coś nowego. – Chciałabym być chirurgiem, ale to specjalizacja zarezerwowana dla mężczyzn. To niesprawiedliwe, bo jestem najlepsza na roku, ale nie mogę konkurować z mężczyznami o ten wymarzony zawód. Dlatego myślę o tym, co będzie najbardziej przydatne, gdy skończy się wojna. Pewnie wybiorę psychiatrię lub pediatrię – zastanawia się.

Lęk przed przejściem

Jak wiele kobiet, które dużo poświęciły, aby wywalczyć sobie niezależność, Ala boi się, że zostanie na powrót wciśnięta w ramy tradycyjnego społeczeństwa. Że szansa na inne życie, na którą ciężko pracuje, zostanie zaprzepaszczona przez schematy ról społecznych.

– W mojej pracy spotykam się też z inną, specyficzną grupą kobiet. To te, które opuściły wschodnie Aleppo kilka lat temu i osiedliły się w bezpieczniejszej części miasta. Było to jeszcze przed rozpoczęciem najbardziej dotkliwego etapu kryzysu – terapeutka Nadia żyje pod rządami Asada i ostrożnie dobiera słowa. „Najbardziej dotkliwy etap” to oblężenie, naloty i ostrzał.

Nadia: – Muzułmanki, które zdecydowały się przenieść do zachodniej części, musiały same zacząć oswajać się z nowymi realiami. Ich dzieci poszły do szkoły, na studia, a one zaczęły pracę. Dostały szansę na nowe życie.

Dla tych kobiet był to przeskok do innego świata. Zachodnia część miasta była bogatsza, odwiedzana przez turystów i jeszcze przed wojną lepiej traktowana przez lokalne władze.

Nadia: – Dziś te kobiety mówią z dumą, że nigdy wcześniej nie pracowały, a po zachodniej stronie znalazły zajęcie i mogły wspierać dzieci w zdobywaniu edukacji. Poradziły sobie. Ale mają problem: we wschodniej części zostały ich domy, przyjaciele, dalsze rodziny. Czują się wobec nich zobowiązane, czują naciski, by wrócić do dawnego świata. Nie chcą jednak wracać. Nazywamy to zjawisko „lękiem przed przejściem”.

Kobiety, które raz poznały niezależność i satysfakcję z pracy, boją się powrotu do swoich domów. Nie tylko dlatego, że są one często zrujnowane. Nie chcą znowu zostać wtłoczone w dawny schemat, nie chcą wrócić do bycia niewidzialnymi w społeczeństwie i rodzinach. – Dlatego musimy je nauczyć, że gdziekolwiek mieszkają, mają prawo do kontynuowania pracy, do prowadzenia życia takiego, jakie chcą – mówi Nadia. – Bez poczucia winy, bez uginania się pod spojrzeniami krewnych i sąsiadów.

Czy kobietom z Aleppo udaje się przełamać „lęk przed przejściem”? – Tak, kiedy już pokonają barierę strachu i niepotrzebnego wstydu, to uświadomią sobie, że sprawują kontrolę nad swoim życiem – twierdzi Nadia.

Streetworkerki z Damaszku

Nie tylko na ulicach Aleppo widać dysproporcję między liczbą kobiet i mężczyzn. Kobiety są też motorem organizacji humanitarnych we wszystkich częściach kraju – jako ich pracowniczki lub wolontariuszki.

– W tym kraju kobiety przeszły wiele trudów i tak naprawdę nie od sześciu, ale od wielu już lat żyją w ciężkich warunkach – uważa Jina, pracowniczka (a wcześniej wolontariuszka) Caritas Syria. Wraz z przyjaciółką Mayą pracują w ubogiej dzielnicy Damaszku – Kashkul. W Europie powiedzielibyśmy o nich: streetworkerki. Dzień w dzień chodzą po pustostanach i na wpół zrujnowanych budynkach, by szukać tych, którzy potrzebują żywności czy opału.

– Żyjemy w stanie wojny, stawianie czoła przeciwnościom to dla nas naturalna reakcja na codzienne problemy – Jina wzrusza ramionami. – Nasze matki i babki też mierzyły się z problemami, musiały kształtować swoje rodziny mimo ciężkich czasów.

Obie dziewczyny pochodzą z ubogich dzielnic Damaszku. Poszły na studia, zaczęły pracę (jedna w szkole, druga w laboratorium medycznym). Gdy wybuchła wojna i straciły zatrudnienie, zgłosiły się do wolontariatu Caritas. Nie przerwały pracy nawet gdy na Kashkul spadały bomby.

– Możesz pomagać na różne sposoby. Możesz zaopatrywać ludzi w rzeczy niezbędne do życia. Ale możesz też ich wysłuchać i choć częściowo sprawić, że ta sytuacja będzie dla nich mniej bolesna – mówi Jina. – Czasem wystarczy pozwolić, aby opowiadali swoje historie, często tragiczne.

– Codziennie mówię ludziom, których odwiedzam: musicie iść dalej, dacie radę, bądźcie silni, to nie może trwać wiecznie... – dziewczynie załamuje się głos, odwraca głowę. Po chwili mówi dalej: – Być może materialnie nie dostajemy wiele za taką pracę. Ale dostajemy coś innego: jak się widzi ogromną ludzką biedę, nie jest się już tym samym człowiekiem.

Zaczynać od rzeczy małych

Aby dojechać do biura Caritas Syria w Kash­kul, gdzie pracują Maya i Jina, trzeba przejechać przez targ. Jest gwarno, ciasno, nie ma gdzie zaparkować auta. W ciemnych uliczkach bez asfaltu unosi się pył i smród śmieci rozgrzebywanych przez wychudzone koty.

Już przed wojną była to uboga część stolicy. Teraz dzielnica jest slumsem. Za wielkie sumy jeden pustostan wynajmuje tu wspólnie kilka rodzin tzw. uchodźców wewnętrznych, przybyłych z innych części kraju. Bez prądu, ogrzewania, wody. Z kocami zawieszonymi we wnękach, które nie doczekały się okien i drzwi.

Mimo warunków, w jakich pracują, Jina i Maya starają się elegancko ubierać. Pamiętają, żeby się umalować. Nie widzą powodu, aby sobie odpuszczać.

Pytam, jak zachęciłyby kobiety w innych częściach Syrii do wzięcia sprawy w swoje ręce i pokierowania rodziną pod nieobecność mężczyzn. Programy pomagające im wspierać rodziny finansowo i psychicznie, a także znosić nową sytuację pod nieobecność mężczyzn, to w Syrii nowość. Tymczasem wsparcie dla kobiet jest potrzebne od zaraz.

– Może warto zaczynać od małych rzeczy, które kobiety znają i potrafią robić, a z których mogą mieć jakieś pieniądze? – zastanawia się Maya. – Od takich, które mogą robić z domu, jeśli mają małe dzieci. Może są w stanie gotować albo szyć? Lub robić na drutach i sprzedawać swoje wyroby? To może być dla nich najłatwiejszy sposób, na początek.

„Kiedy edukujesz chłopca, edukujesz jedną osobę. Kiedy edukujesz dziewczynkę, edukujesz całą rodzinę” – takie przesłanie od lat powtarza królowa Jordanii Rania al-Abdullah w bliskowschodnich mediach. Ale przywódcy krajów muzułmańskich zwykle są głusi na te słowa. Tymczasem to właśnie w Syrii są one dziś najbardziej aktualne. ©

Autorka jest arabistką, tłumaczką, autorką bloga islamistablog.pl. Współpracuje z Centrum Pomocy Prawnej im. Haliny Nieć w Krakowie, które oferuje uchodźcom bezpłatną pomoc prawną.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2017