Podglądanie

Zauważyłam, że lepiej od czytania idzie mi podglądanie. Tak, podróżuję głównie po to, żeby się gapić bezkarnie.

18.08.2010

Czyta się kilka minut

W podróżowaniu najbardziej lubię książki - tak chciałam napisać. Byłaby to prawda, ale nie cała. Podczas jazdy pociągiem istotnie nieźle jest czytać powieść o możliwie zwartej akcji lub dziennik czy autobiografię, pozwalające robić przerwy na okazanie biletu, zamówienie kawy w parzącym kubku, przejście wąskim korytarzem, wyłączenie fonii z rozmową biznesową zaczynającą się od "Panie Jurku, jest temat". Zwarta akcja powieści daje nadzieję, że nie stracę wątku.

Najmniej w pociągu nie sprawdzają się powieści eksperymentalne, chociaż może jeszcze gorsze bywają te nieeksperymentalne, przewidywalne jak kolejność stacji: pokochała, zaufała, zdradził, odeszła, odzyskała radość życia...; nudno, słucha muzyki, idzie na piwo, podła kobieta czeka, pije piąte piwo, za dużo pali, dobra kobieta nie czuje zapachu alkoholu, budzi się w ubraniu... Gdyby czytać takie dwie naraz, niekompatybilność oczekiwań, a zwłaszcza brak punktów przecięcia w życiorysach postaci męskich i kobiecych, tworzyłyby coś na kształt powieści eksperymentalnej, więc lepiej w pociągu nie próbować.

Na lotniskach jeszcze gorzej. Wiem, są czytelnicy idealni, zagłębieni w grubych tomach prozy sensacyjnej, obojętni na opóźnienia odlotów. Ja na lotnisku przypominam sobie "Katar" Stanisława Lema, powieść ery niewinności, żeby nie myśleć o fabułach wszystkich tych filmów, które zaczynają się od najazdu na nogi stewardess, a kończą pocałunkiem na tle karetek pogotowia i wozów straży pożarnej. W napiętej atmosferze między rewizją osobistą a nagłą zmianą terminalu stać mnie najwyżej na przerzucanie tygodników i zaglądanie ludziom w okładki. Poza tym patrzę, w jakim lecą obuwiu. Od tego można zacząć opowiadanie podróżne.

Kiedy dojadę, wtedy... owszem. Zabieram te wszystkie grube tomy, najchętniej w miękkich oprawach, nadrabiam zaległości, chociaż zestaw lekturowy rzadko nadawałby się na felieton lub odpowiedź w sondzie "polecamy na wakacje". Jeszcze bardziej lubię polegać na biblioteczkach gospodarzy, pożyczkach od znajomych. W ten sposób poszerzyłam wiedzę na temat szwedzkich kryminałów. Sam Stieg Larsson - w porządku, rewolucja feministyczna kryminałom wyszła na dobre, jednak następne i następni bywają nużący. W każdej liczącej co najmniej 1000 stron powieści występuje problem przemocy w rodzinie, molestowania seksualnego dzieci, mafii ze Wschodu (często z Polski), handlu ludźmi oraz pracy kobiet w policji. Owszem, może to lepsze od tradycyjnej fabuły. Jednak na wakacjach nie lubię kryminałów.

Zauważyłam, że lepiej od czytania idzie mi podglądanie. Tak, podróżuję głównie po to, żeby się gapić bezkarnie. Lubię te prozy podróżne, które wchodzą w prywatne załomy miejsc, w intymność krajobrazów. Nie interesują mnie opowieści o dziejach cywilizacji, wydarzeniach politycznych, problemach społecznych, a tym bardziej o gatunkach drzew i smakach naturalnych produktów. Sama w podróży jestem podglądaczką, voyeryzm i voyaryzm stoją blisko siebie.

W ostatnią sobotę lipca byłam w Kownie. Powtórzyłam sobie historię spotkań Adama Mickiewicza z Karoliną Kowalską, "Romantyczność", fragmenty "Dziadów" i "Powrót taty", poszłam od razu pod liceum, obecnie gimnazjum prowadzone przez jezuitów, i zrobiłam sobie zdjęcie na tle tablicy upamiętniającej poetę. Uff, jestem polonistką, nie ma rady. Cytat wybrany przez fundatorów wywołuje dreszczyk dwuznaczności, bo to "Litwo, ojczyzno moja!" po litewsku i po polsku. A status polskości i języka polskiego tutaj to kwestia poważna, nie na letni felieton. W każdym razie Litwini, choć w porównaniu z Polakami są poliglotami, w pierwszym kontakcie niechętnie przyznają się do znajomości polskiego.

Po wykonaniu sentymentalnych fotografii, przejściu rynku i pozachwycaniu się Niemnem, zaczynam podglądanie. Ciągnie mnie w boczne, nieodnowione uliczki, chciałabym zobaczyć podwórka, zaplecza kawiarni, baraki socjalne robotników budujących tu średniowieczne zamki. Wzrusza mnie widok starszej kobiety niosącej pod górę wodę do wazonów z polnymi kwiatami stawianymi przy resztkach ołtarzy w zdewastowanym kościele św. Jerzego. Sam kościół, jeden z wielu mieszczących w czasach ZSRR magazyn czegoś niezbędnego ludowi, każe myśleć o tym, jak szybko działa czas, gdy mu ustąpimy miejsca. Wystarczy kilkadziesiąt lat, najpierw wypadają witraże, wdziera się wiatr i deszcz, zamarza na barokowych zdobieniach, pierwsze ulega drewno, potem także kamień.

Niedługo tak filozofuję podróżniczo, bo na rynku, przed magistratem i pod każdym z kościołów czekają w kolejkach ślubne orszaki. Całe Kowno wstępuje w związki małżeńskie, limuzyny manewrują w wąskich ulicach (chyba ściągnięte z całej Litwy), panny młode przebrane za królewny, druhny czekają w cieniu, bo gorąco. Orszaki mniej napuszone niż w Polsce, przypominają bardziej te z wesel wiejskich sprzed trzydziestu lat. Zwyczajnie, z akcentem odświętnym ubrani ludzie. Do zdjęć pozują w naturalnej scenerii, chociaż zdarzają się inscenizacje: pan młody toczy przed sobą oponę, biedny, pobrudzi białe mankiety. Jacyś nowożeńcy z fantazją poślubną ustawieni w budkach telefonicznych. Najwyraźniej zdjęcia robią w dniu ślubu, nie umawiają osobnej sesji, dlatego rynek taki obłożony, każda kamienica, fontanna, drzewo, prześwit między budynkami mają wzięcie.

Jadę do Pożajścia i tam to samo. W lesie, z widokiem na klasztor rozmawiająca po angielsku para. Podobno emigranci biorą śluby w kraju, taniej i z tradycją. W tym samym kierunku idzie grupka kobiet w różnym wieku. Niosą zwyczajne kwiaty, jakieś róże i irysy. Jedna z nich dźwiga pudło, chyba z odkurzaczem, za duże, by je sensownie opakować. Wesele odbędzie się w miejscowym klubie jachtowym? Bo chyba nie w klasztorze, zamkniętym od 17. 00 dla zwiedzających.

Poza podglądactwem weselnym, w pełni legalnym, bo akcja wystawiona na pokaz, mam z tego dnia zachowane bilety w cenie 1 lita, przedarte do połowy. Zostały mi wydane po uiszczeniu opłaty za toaletę przez panie zapewne zatrudnione jako bileterki. Proza podróżna miałaby co robić po tym dniu równolegle dziejących się epizodów historycznych, rozmówek polsko-litewskich, narracji weselnych, historii rodzinno-realistycznych, także w wersji emigracyjnej, a na dodatek bliskich życia fabuł toaletowych, z bileterkami na pierwszym planie. Wszystko to na wierzchu, bez podglądania, na które prawie nie starczyło czasu. Prawie, bo w parę okien, nieproszona, zajrzałam. Com tam widziała, zamienię w prozę.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 7 (34/2010)