Poczta Polska: skansen na tablecie

Poczta jest jak Polska. Od frontu dużo Jana Pawła II i pierogi w książkach kucharskich kolejnych zakonnic. A od zaplecza bałagan i wyzysk. Nie wierzysz? Spytaj listonosza.

30.05.2022

Czyta się kilka minut

Podlasie, gmina Suchowola, maj 2020 r. / AGENCJA WSCHÓD / FORUM
Podlasie, gmina Suchowola, maj 2020 r. / AGENCJA WSCHÓD / FORUM

Niebieskie drzwi prowadzące na zaplecze urzędu są otwarte. Dyżurka świeci pustkami. Nieco dalej, na schodach, co kilka stopni stoją skrzynki z korespondencją. Część już przejrzana i spięta gumkami. Reszta, wsypana luzem, piętrzy się w chybotliwe stosiki. Pod ścianami worki z nieposortowanymi jeszcze przesyłkami. Nad nimi, na korkowej tablicy, wisi plakat zachęcający do podjęcia pracy listonosza.

– Ja właśnie w tej sprawie – lekko speszony wyjaśniam ochroniarzowi, który dogonił mnie na schodach. – Na rozmowę kwalifikacyjną z panią naczelniczką.

– A, to schodami na górę proszę. Pierwsze piętro, a tam już ktoś pana pokieruje. Trafi pan?

– Tak. Tylko żebym z nerwów w jakieś listy nie wdepnął.

– Nie pan pierwszy i nie ostatni – odkrzykuje ochroniarz.

„Być kowalem swojego okrętu”

Pani naczelnik jest zajęta. W jej imieniu rozmowę poprowadzą dwie miłe urzędniczki. Miały moje CV z elektronicznego systemu rekrutacyjnego Poczty Polskiej, za pośrednictwem którego odpowiedziałem na jedną z dziewięciu ofert pracy dla listonoszy w Krakowie, ale gdzieś im się zawieruszyło. Całe szczęście. Żeby ukryć intencje reportażu wcieleniowego, musiałem w nim oszczędnie gospodarować prawdą o dotychczasowej ścieżce kariery. Jako kandydat na listonosza – a może nawet listonosz – dowiem się najszybciej, dlaczego aż tyle miejsc pracy czeka na obsadzenie.

Niepokojące doniesienia o wakatach i spowodowanych przez nie problemach z dostarczaniem poczty docierały do redakcji „Tygodnika” od miesięcy. Biuro prasowe Poczty Polskiej nie podało nam jednak danych o liczbie nieobsadzonych stanowisk, poprzestając na stwierdzeniu, że „największe zapotrzebowanie kadrowe na listonoszy (…) odnotowuje na ścianie zachodniej, gdzie polski rynek pracy musi mierzyć się z lepiej płatnymi, zagranicznymi ofertami zatrudnienia”.

Poczta Polska zatrudnia obecnie 22,5 tys. listonoszy. W ub. roku każdy z nich dostarczył średnio po 40,4 tys. listów. Statystyczny polski listonosz codziennie wyruszał więc w teren z ok. 160 przesyłkami (w jego rewirze jest zazwyczaj ok. 550-560 adresów). Na pierwszy rzut oka – nieźle. Pocztowa rzeczywistość – jak przyznają nawet panie od rekrutacji – jest jednak bardziej skomplikowana od statystyk.

– Będą dni, zwłaszcza przed Gwiazdką, kiedy ośmiu godzin nie starczy na rozniesienie wszystkiego i rozliczenie się z niedoręczonych przesyłek. A ludzie czekają. Dzieci na prezenty, dorośli na dokumenty. Rozumie pan – świdruje mnie spojrzeniem urzędniczka.

Chwila. Czyżby Poczta Polska, największy pracodawca w kraju, mający na liście płac blisko 81 tys. nazwisk, do tego należący w 100 proc. do Skarbu Państwa, tolerował łamanie Kodeksu pracy? Odpowiedzi na to pytanie nie poznam podczas rozmowy kwalifikacyjnej. W kolejnych dniach udzielą mi jej sami listonosze.

– Ale będą też dni – uspokaja od razu druga rekruterka – kiedy z całą robotą ogarnie się pan bez trudu w trzy-cztery godziny, a wtedy nikt tu pana przecież siłą trzymać nie będzie. Ludzie cenią sobie właśnie tę elastyczność, bo zatrudniamy na pełny etat, płacimy od ­wszystkiego ZUS, a praca jest de facto w ­nieokreślonym wymiarze. Niektórzy po robocie na poczcie idą do drugiej pracy. Dlatego szukamy ludzi dobrze zorganizowanych i ­sumiennych. Każdy listonosz musi być, że tak powiem, kowalem swojego okrętu.

Sztuka nawigacji

Zanim wypłynę w pierwszy samodzielny rejs jako doręczyciel, popracuję kilkanaście dni w tandemie z doświadczonym listonoszem, który zna rejon. Sztuka roznoszenia przesyłek – tłumaczą urzędniczki – postronnemu obserwatorowi może wydawać się monotonną wędrówką od drzwi do drzwi, w której nie ma miejsca na kreatywność. W rzeczywistości to ponoć misterna rozgrywka z tkanką miasta i zwyczajami mieszkańców.

– Po jakimś czasie będzie pan wiedział, że pani Kowalska, sympatyczna wdowa spod numeru trzydziestego, przedpołudnia spędza na cmentarzu u męża, dlatego z poleconym nie ma sensu iść do niej przed dwunastą – jedna z pań niemal rozpromienia się na samo wyobrażenie kruchej staruszki czekającej na list.

– Nauczy się pan planować trasę tak, by się nachodzić i nanosić jak najmniej – uspokaja druga. – Pozna pan ludzi. Ludzie poznają pana i w pięć-sześć godzin będzie po robocie. To się na początku może wydawać niewykonalne, ale właśnie po to będzie się pan szkolić pod okiem starszego kolegi. Jeśli nie ma pan więcej pytań, to od nas tyle.

Pensja? Obecnie 2,4 tys. zł na rękę. Wynagrodzenie nie podlega negocjacjom, ale koło wakacji mają być podwyżki. Jeśli zdecyduję się rozwozić pocztę swoim samochodem, otrzymam dodatkowo 1,1 zł kilometrówki (która nie pokryje moich kosztów). Firma zaopatrzy mnie także w odzież ochronną i torbę oraz specjalny tablet do obsługi przesyłek poleconych. Buty będę miał chyba swoje, jakoś głupio mi się o nie dopominać. Czas pracy to oczywiście kodeksowe osiem godzin, choć planując dzień, muszę wziąć pod uwagę, że przed wyjściem w teren trzeba przygotować sobie korespondencję. Jeśli wykażę zaangażowanie i należyte skupienie, poranne formalności nie powinny – jak zapewniają obie panie – znacząco wydłużyć czasu pracy. Podobnie jak rozliczenie z niedoręczonej korespondencji po dniówce. Wniosek z tego płynie oczywisty. Jeśli jako listonosz będę pracować ponad osiem godzin, to wyłącznie z własnej winy. Bo przecież nie dlatego, że Poczta Polska coś źle zaplanowała w swoim łańcuchu logistycznym.

Czuję, jak mój początkowy entuzjazm zaczyna więdnąć, ale przyjmuję ofertę. Umawiamy się, że jak najszybciej zrobię badania i zgłoszę się do pracy. Mam oczywiście mnóstwo pytań, ale zostawię je na później. Na pożegnanie dzielę się z rekruterkami jedną wątpliwością: – Po przeszkoleniu będę w pojedynkę obsługiwać rewir, na który wprowadzi mnie doświadczony kolega, tak?

Panie potakują.

– To co w takim razie stanie się z tym kolegą?

Urzędniczkom nagle zaczyna się spieszyć.

Na rozbiórce

Facebookowy profil „Listonosze Polska” nie tętni wprawdzie życiem, ale nie brak na nim także świeżych wpisów aktualnych i byłych listonoszy. Do autorów kilkunastu najnowszych adresuję prywatne wiadomości z prośbą o rozmowę o warunkach pracy. Tym razem przedstawiam się już jako dziennikarz.

Pierwsza odpowiedź przychodzi po kilku minutach. Paulina Zabawa, matka samodzielnie wychowująca opodal Zielonej Góry dwójkę dzieci, jest listonoszką z dwuletnim stażem. A raczej była. Od stycznia pracuje gdzie indziej.

– Zwiałam przy pierwszej okazji – tłumaczy. – Niech pan koniecznie napisze, że to robota dla desperatów. Wymogów nie ma właściwie żadnych. U nas w urzędzie pracowała dziewczyna z wyrokiem za kradzież. Była sklepową, która wyczyściła kasę. Roznosiła emerytury, jak my wszyscy. Myśli pan, że ktoś w firmie to sprawdził? Nie dowiedzielibyśmy się o tym, gdyby nam sama nie powiedziała.

Pani Paulina kilka ostatnich lat spędziła w Niemczech, gdzie na świat przyszły jej dzieci. Do rodzinnej miejscowości musiała wrócić po rozpadzie małżeństwa. – Szukałam jakiejkolwiek pracy, która pozwoli mi utrzymać dzieci. Listonoszy w Niemczech traktuje się z szacunkiem, nie zarabiają najgorzej, choć kokosów też nie mają. Pomyślałam: co szkodzi zaryzykować na polskiej Poczcie?

Szybko ustalamy, że nasze rozmowy kwalifikacyjne były do siebie zaskakująco podobne.

– Panu też powiedzieli, że można pracować po godzinach gdzie indziej? Jajcarze – mówi rozbawiona Paulina. – Żaden listonosz po dniówce na poczcie moim zdaniem nie jest fizycznie w stanie pociągnąć drugiego etatu. Mnie zapewniano, że do siedemnastej, kiedy zamykają przedszkole, będę na pewno po robocie. A wie pan, jak to najczęściej wyglądało? Z domu wychodziłam tuż po szóstej, żeby odstawić dzieciaki do przedszkola i przed siódmą być już w oddziale. Przed wyjściem w teren półtorej godziny sortowałam pocztę, bo nikt mi tego przecież nie przygotowywał. Wyruszałam więc koło dziewiątej, a wracałam najczęściej po piętnastej. O tej porze żołądek zwykle się już kleił z głodu do kręgosłupa, ale trzeba było jeszcze rozpisać niedoręczone przesyłki, co zajmowało minimum trzy kwadranse. Oficjalnie pracowałam osiem godzin, w praktyce ponad dziewięć. Potem, jak się zaczęły u nas rozbiórki, było już tylko gorzej.

– Co się zaczęło?

– Jak na jakimś rejonie nie ma listonosza, bo np. zachorował albo się nagle zwolnił, wtedy rozbiera się jego rewir, czyli dzieli na pozostałych. I zaczyna się masakra, bo ma się więcej roboty za te same pieniądze. W mieście pewnie łatwiej, są ulice, bloki i klatki ponumerowane. Weszłabym do klatki i w jednym miejscu wrzuciła do skrzynek z pięć listów. A na wsi trzeba podjechać pod dom, wysiąść, wejść na podwórko, jak nie ma skrzynki. A zwykle nie ma. Czasem połowa domów nie ma numeracji. Na pierwszą rozbiórkę szkolił mnie miejscowy listonosz, chyba ze dwa tygodnie, więc jako tako poszło. Na drugiej szkolenie trwało trzy dni. Przy ostatniej rzucili mnie bez żadnego przygotowania. „Koniec języka za przewodnika”. No to pytam pod sklepem, gdzie mieszkają Nowakowie, i słyszę, że dwa domy za Kowalskimi. Pytam, gdzie w takim razie znajdę Kowalskich. Naprzeciwko tego przystanku PKS, co go dwa lata temu rozebrali. Cholery można dostać, bo czas leci, a poza kawałkiem nowego rejonu muszę przecież zrobić swój.

Był moment, że tylu ludzi odeszło z Poczty, iż poza swoim rejonem pani Paulina miała do obsłużenia po kawałku z dwóch innych, co razem dawało 15 miejscowości. Pamięta, że jednego dnia wróciła do domu po prawie szesnastu godzinach. Dzieci z przedszkola odebrała jej sąsiadka. Przywitała się z nimi i położyła na chwilę na sofie. Kiedy się ocknęła, w domu było cichutko, światła pogaszone. Dzieciaki same zrobiły sobie kolację, przebrały się w piżamy i poszły spać, żeby nie męczyć mamy. – Wtedy sobie przysięgłam, że przy pierwszej okazji odejdę z pracy – wspomina.

W 2010 r. Poczta Polska zatrudniała 27 200 listonoszy. Jeszcze w lutym 2019 r. w komunikacie prasowym spółki podano, że liczba takich etatów w spółce sięga niemal 26 tys. Obecnie jest ich 22 479, co by oznaczało, że w ciągu zaledwie trzech lat z pracy odeszło jakieś 13 proc. polskich listonoszy. Skalę braków kadrowych najlepiej ilustruje zdjęcie rozpiski powieszonej w jednym z urzędów w północnej Polsce, opublikowane na grupie „Listonosze Polska”. 26 stycznia tego roku z 50 rejonów pocztowych aż 17 było bez listonosza.

Mięso pocztowe

Grzegorz pamięta jeszcze czasy, kiedy ludzie na Boże Narodzenie wysyłali sobie życzenia na kartkach pocztowych. Ważyło to cholerstwo tony, ale przynajmniej mieściło się w torbie. – Pamiętam panią, do której ktoś z rodziny co roku adresował pocztówkę w identyczny sposób: pisał wielkimi literami imię „ULA”, a pod spodem miasto, ulicę z dopiskiem w nawiasie: „na końcu ulicy” – opowiada. – Raz czy dwa jakimś cudem kartka do niej doszła i potem już mieliśmy taki rytuał, a na poczcie każdego młokosa uczyło się, że „na końcu ulicy” to taki a taki adres przy ul. Towarowej. Nawet taki plakat napisany niebieskim flamastrem wisiał na sortowni. Wspominam to z czułością, ale nie dlatego, że w Poczcie Polskiej było wtedy super, a teraz jest źle. Było fatalnie. Ale wtedy gdzie indziej było też źle.

Grzegorz trafił na Pocztę jesienią 2001 r. tuż po tym, jak go zwolniono z miejskiej spółki komunikacyjnej. Bezrobocie szalało wtedy w całym kraju, na Śląsku, skąd pochodzi, w wielu miejscach dobijało do 30 proc. Poczta też ledwie przędła i zaczęła zamieniać urzędy pocztowe w sklepy. W niektórych łatwiej było o proszek do prania niż o kopertę.

– Średnia pensja wynosiła coś pod 1,8 tys. zł – wspomina. – Jako listonosz zarabiałem nieco mniej, bodaj 1,3 tys. zł na rękę, czyli tyle, żeby z głodu nie zdechnąć, ale robota była stabilna. I tak się zasuszyłem wśród tych listów. Dzisiaj średnia pensja w Polsce to dwa razy tyle, co płaci mi Poczta. A ja dobijam do pięćdziesiątki. Kręgosłup mam od ciężarów wykręcony w chińskie paragrafy. Zero doświadczenia w poszukiwaniu pracy. Dlatego cokolwiek by się działo na Poczcie, i tak muszę zacisnąć zęby i wytrzymać do emerytury. Szefowa to wie. Notorycznie nie wpisuje mi wszystkich nadgodzin do karty, żeby nie wyszło, że oddział kompletnie nie wyrabia się z robotą. Dostałaby za to po łapach od przełożonych. Młodsi i bardziej pyskaci potrafią kurwami rzucać, grozić odejściem i szefowa ich na grafiku nie przycina. A ja nie odejdę. Dlatego w zeszłym roku nadgodziny miałem wpisane może z pięć razy, mimo że każdego dnia pracuję co najmniej dziewięć godzin. Szefowa mówi, że nie wyrabiam nadgodzin, tylko jestem pierdoła.

Grzegorz do niedawna rozwoził pocztę prywatnym autem jako tak zwany listonosz samochodowy. Parę miesięcy temu zgłosił awarię i od tej pory roznosi pieszo. – Cięli nas nawet na kilometrówce, bo każdy rejon ma z góry narzucony maksymalny pułap kilometrów, które listonosz może wpisać jako przejechane. Niby to logiczne, bo ludzie inaczej podawaliby dane z kosmosu, ale w wielu rejonach to maksimum jest tak niskie, że kilometrówka nie pokrywa nawet połowy realnych kosztów paliwa. Teraz podnoszą ją wprawdzie o ponad 20 groszy za kilometr, ale koledzy, którzy jeżdżą swoimi autami, już narzekają, że kilometrówkę wrzucono do pensji, co oznacza, że będzie opodatkowana i ozusowana według nowych zasad. A paliwo prawie po 8 zł za litr.

Jedyną zaletą samochodu była możliwość wpakowania do bagażnika paczek. Listonosze, jak mówi Grzegorz, noszą coraz mniej listów, bo korespondencja przechodzi do internetu. Systematycznie przybywa za to paczek. Poczta podpisuje kolejne umowy z internetowymi sklepami, zarabia na tym miliony, ale tych pieniędzy jakoś nie widać w oddziałach.

– Pracy jest coraz więcej, a ludzi coraz mniej, więc wyciska się ich na maksa – twierdzi Grzegorz. – Jesteśmy jak mięso armatnie. Do szefów nie dociera, że to nie rok 2001 i bezrobocia prawie już nie ma. I mamy taki skansen: od frontu dużo Jana Pawła II i pierogów w książkach kucharskich, a od zaplecza bajzel i wyzysk. Niby trwa cyfryzacja, powstają automatyczne sortownie, ale w oddziale po staremu segregujemy listy ręcznie. Zrobili ten tablet do odbioru poleconych i to fajny gadżet, pomocny. Ale zrobili po swojemu, czyli nie ufając ludziom. Tablet ma wbity tzw. szlak, czyli trasę, po której ma się poruszać listonosz i z każdego większego odstępstwa trzeba się tłumaczyć. Jak mam mieć kłopoty, bo wracam do kogoś, kogo wcześniej nie zastałem, to wolę wrzucić awizo – kwituje Grzegorz.

Zuzanna, listonoszka z Trójmiasta z czternastoletnim stażem: – Najgorsze są poniedziałki, gdy niedostarczona poczta z piątku nakłada się na to, co dojedzie przez weekend. Prawdziwa masakra zaczyna się jednak tuż po sezonie rozliczeń podatkowych. Urzędy skarbowe wysyłają polecone za potwierdzeniem odbioru. Teraz i tak jest łatwiej, bo adresat potwierdza odbiór w tablecie, ale kiedyś każdą taką karteczkę po powrocie trzeba było odpowiednio opisać w systemie.

Są też zwykłe listy polecone. – No co będę ściemniać – uśmiecha się Zuza. – Wiele razy awiza wypisywałam sobie jeszcze w urzędzie, przed wyjściem w teren. Adresata potem szlag trafiał, bo musiał latać po urzędach, chociaż był w domu. Przykra sprawa, ale jak widziałam, że mam w jeden dzień osiemdziesiąt poleconych z potwierdzeniem odbioru i ze dwie setki zwykłych poleconych, to z góry wiedziałam, że się nie wyrobię. No to setkę się od razu awizowało i już było łatwiej.

Listonosz treningowy

– Po tym, co sama przeżyłam na Poczcie, nie umiem się denerwować na nikogo, kto tam pracuje – zapewnia Paulina Zabawa. – Nawet jak mi kobieta w okienku podniesie ciśnienie, od razu myślę, że ona pracuje tak powoli, bo pewnie pada na twarz, a nie dlatego, że jest leniwa. Sama pamiętam, jak kręciło mi się w głowie z głodu po ośmiu godzinach na wietrze i w deszczu, a jeszcze ­zbierałam opiernicz: „co tak późno?!”. Ludzie ­listonoszy traktują czasem jak worek ­treningowy. Nikt nie pomyśli, że bez nas wiele instytucji przestanie działać.

ZUS? Pomijając korespondencję, musi wciąż dostarczać emerytury tym, którzy nie chcą słyszeć o przelewie na konto. Babcie czasem na herbatkę zaproszą i końcówkę wypłaty wręczą jako napiwek, ale Poczta nie jest tak wspaniałomyślna i emerytury ubezpiecza jedynie od napadu. Jeśli listonosz zgubi pieniądze, nie ma zmiłuj, płaci ze swoich. – Dziewczyna z naszego oddziału zgubiła gdzieś 9 tys. zł. Musiała oddać co do grosza i to mogę jeszcze zrozumieć. Ale oni dali jej trzy dni na spłatę, jak gangsterzy – mówi Paulina. – Gdyby nie wpłaciła, sprawa poszłaby do prokuratury.

Sądy? Tutaj też bez listonosza ani rusz, bo Temida lubi mieć wszystko na papierze. Listy z potwierdzeniem odbioru są w pocztowej hierarchii drukiem ścisłego zarachowania, nie tylko z uwagi na ich treść. Za zgubienie takiej korespondencji potrąca się z pensji 150 zł. 50 zł można zapłacić za drobiazg w rodzaju braku daty lub podpisu osoby doręczającej, wydającej lub zwracającej.

– Powiedzieli panu, że kary bierze na siebie firma? – pyta Paulina Zabawa. – Każdemu tak mówią, bo kontrahentom za zgubione listy Poczta faktycznie buli znacznie więcej. Ale to nie znaczy, że od pana nic nie ściągną. Niech się pan lepiej zastanowi nad tą pracą.

***

Ostatecznie jej nie podjąłem. Okres próbny trwa trzy miesiące, z czego – jak mi powiedziano – musiałbym przepracować co najmniej miesiąc. Inaczej mój rejon trafiłby do rozbiórki. Czyli dołożyłbym stresu i pracy pozostałym listonoszom. Nie zadzwoniłem z informacją, że rezygnuję. Przepraszam za to wszystkie osoby zaangażowane w rekrutację. Chciałem sprawdzić, jak zareaguje Poczta. Może wyjdzie z jakąś propozycją?

Nie oddzwonił nikt. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 23/2022