Koniec świata w Blocksburgu

Amerykańska poczta - jedna z najstarszych instytucji publicznych w USA - jest na skraju bankructwa. Jej straty w minionym roku sięgnęły 8,5 miliarda dolarów. Tymczasem poczta jest w Stanach czymś znacznie więcej niż w Europie: to symbol poczucia ładu, porządku i stałości.

18.10.2011

Czyta się kilka minut

Znaczek upamiętniający słynną amerykańską pocztę konną "Pony Express" / fot. Leonard de Selva / Corbis /
Znaczek upamiętniający słynną amerykańską pocztę konną "Pony Express" / fot. Leonard de Selva / Corbis /

Ni śnieg, ni deszcz, ni skwar, ni nocy mrok nie powstrzyma naszych kurierów przed szybkim ukończeniem powierzonych im tras" - głosi napis, wyryty na marmurowej fasadzie nowojorskiej Poczty Głównej. "Oprócz sobót i z wyjątkiem..." - dopisał niedawno autor satyrycznego rysunku na okładce tygodnika "New Yorker", próbując obrócić w żart dramatyczne doniesienia ostatnich tygodni. Amerykańska poczta - United States Postal Service (USPS) - przymierza się bowiem do podwyżek cen, masowych zwolnień pracowników i likwidacji wielu urzędów. Rozważa też rezygnację z doręczania przesyłek w soboty.

Na przestrzeni ostatnich dwóch lat liczba doręczanych przez USPS przesyłek zmniejszyła się o jedną piątą. Coraz mniejszą popularnością cieszą się przekazy pieniężne. O tym, czym były kiedyś depesze i telegramy, mało kto pamięta. W dobie cyfrowej rewolucji tradycyjna poczta traci rację bytu. Jej funkcje, stopniowo, jedna po drugiej, przejęły najpierw faks, potem internet, a ostatnio coraz "inteligentniejsze" komórki - szybsze, tańsze, wygodniejsze.

Jednak USPS nadal dostarcza w Stanach 167 miliardów przesyłek rocznie, obsługuje 150 milionów adresów; to ponad 40 procent "pocztowego obrotu" na świecie! Jako drugi co do wielkości w USA pracodawca (pierwszy to sieć supermarketów Walmart), poczta zatrudnia 560 tys. osób. Wartość świadczonych przez nią usług przekracza bilion dolarów rocznie.

Mimo to prognozy są pesymistyczne: jeśli nic się nie zmieni, w ciągu najbliższej dekady dochody poczty mogą się zmniejszyć o ponad jedną trzecią.

Normalny biznes?

USPS istnieje od 236 lat i jest swoistą hybrydą. Z jednej strony działa jak firma prywatna: nie jest subsydiowana przez podatników, a jej dochody w całości pochodzą z opłat za świadczone usługi. Ale jednocześnie jest instytucją publiczną, nad którą nadzór sprawuje parlament federalny (Kongres). Oznacza to m.in., że nie wolno jej podnosić opłat za usługi więcej niż wynosi inflacja i że nie może samodzielnie decydować, gdzie, co i jak często dostarcza. Nawet na ograniczenie doręczania przesyłek do pięciu dni w tygodniu będzie musiał wyrazić zgodę Kongres. Nie wolno jej też poszerzać asortymentu swych usług, co w obliczu konkurencji ze strony prywatnych firm kurierskich jest poważnym utrudnieniem.

Rozmaite przepisy, na które nie ma wpływu zarząd poczty, sprawiają, że koszty pracy w USPS są wyższe niż w przypadku konkurujących z nią firm prywatnych - np. w United Parcel Service stanowią około 66 proc. budżetu, a w amerykańskiej poczcie około 80 proc. Tymczasem, choć zapotrzebowanie na jej usługi się zmniejsza, USPS nie wolno przeprowadzać przymusowych zwolnień.

Poważnym utrudnieniem jest też obowiązek wpłacania wielomiliardowych składek na rzecz przyszłych świadczeń emerytalnych i zdrowotnych; w 2006 r. Kongres nakazał, by w ciągu najbliższych 10 lat USPS wpłacała tak 5,5 mld rocznie; fundusze mają być wykorzystane dopiero za kilkadziesiąt lat. Nawet związki zawodowe protestują, zwracając uwagę, że żadna inna firma - państwowa ani prywatna - nie musi tego robić z tak dużym wyprzedzeniem.

Dyrektor generalny USPS Patrick Donahoe apeluje do Kongresu o zmianę przepisów. Przekonuje, że rezygnując z doręczania listów w soboty firma zaoszczędzi 3 mld rocznie. Chce też zwolnić 35 tys. pracowników, zlikwidować ponad 3,5 tys. urzędów pocztowych i 252 sortownie (mniej więcej połowa dziś istniejących). To ostatnie oznaczałoby, że przesyłki priorytetowe nie będą jak dotąd dostarczane w ciągu jednego dnia roboczego. Rozważane jest też podniesienie cen usług.

Bez wątpienia jedną z przyczyn trudności jest trwający kryzys. Wiele firm, zmuszonych do cięcia kosztów, ogranicza wydatki na materiały reklamowe i promocyjne, które w USA często dystrybuuje poczta. Donahoe przekonuje, że to przejściowe trudności: "Podstawowe funkcje i potrzeby, jakim wychodzimy naprzeciw, istnieją i będą istnieć. Kongres musi podjąć działania i pozwolić nam działać tak, jak działa każdy normalny biznes".

Pocztowe drogi

Poczta to jedna z najstarszych instytucji publicznych w USA. Powołana została na mocy specjalnej klauzuli, wprowadzonej do konstytucji przez Kongres w 1775 r. - a więc na rok przed ogłoszeniem przez kolonie deklaracji niepodległości i rozpoczęciem wojny przeciw Anglii.

Jej pierwszemu dyrektorowi generalnemu - został nim Benjamin Franklin, jeden z ojców założycieli USA - powierzono stworzenie nie tylko urzędów pocztowych, ale także sieci pocztowych dróg. Miały być wykorzystywane do doręczania przesyłek, a jednocześnie ułatwiać komunikację między zjednoczonymi właśnie koloniami.

Jedną z pierwszych była słynna "Jedynka", istniejąca do dziś i łącząca Boston z Nowym Jorkiem. Jej fragmentem stał się wybudowany jeszcze przez Indian Broadway - jedyna skośna ulica Manhattanu, która swój początek bierze obok dawnego portu i giełdy przy Wall Street.

W odróżnieniu od dróg prywatnych lub stanowych, drogi pocztowe (dziś to najczęściej wielopasmowe autostrady) należały i należą do rządu federalnego. Kiedy w XIX w. przemysłowi magnaci przystąpili w Stanach do tworzenia prywatnych kolei, budowane pod nie tory również zostały uznane przez Kongres za "drogi pocztowe" - oznaczało to, że stały się własnością publiczną.

Koń kontra telegraf

Ale mimo tej historii i symboliki, poczta w USA ma również "prywatne" korzenie, które przywodzą na myśl przysłowiową amerykańską przedsiębiorczość, niezależność i indywidualizm. Wiążą się m.in. z prywatną firmą kurierską Pony Express. Stworzyło ją w 1860 r. trzech przedsiębiorców, którzy wcześniej pociągami i wołami transportowali towary dla armii. Teraz, wychodząc naprzeciw potrzebom rozwijającej się giełdy - i mając na uwadze nastroje w przeddzień wojny secesyjnej (brak łatwej komunikacji z odległymi stanami niepokoił polityków w Waszyngtonie) - postanowili przewozić informacje.

Na Wschodnim Wybrzeżu podejmowano już wprawdzie próby przesyłania informacji telegrafem. Ale urządzenie, które w 1837 r. opatentował Samuel Morse, było prymitywne: pierwsze jednozdaniowe telegramy przesyłano na niewielkie jak na Stany odległości kilkuset kilometrów. Założyciele Pony Express postanowił więc usprawnić metody stare jak świat: zapowiadali, że dostarczą przesyłki z Missouri do Kalifornii w 10 dni. Stworzyli sieć kilkuset stacji przekazowych, między którymi na koniach kursowali kurierzy. Choć szlaki, jakie przemierzali - prerie, góry - były niebezpieczne, wieść gminna głosi, że w okresie funkcjonowania firmy zginęła tylko jedna przesyłka.

Ale Pony Express przetrwał tylko 19 miesięcy. W październiku 1861 r. po raz pierwszy nadano telegram ze Wschodniego Wybrzeża do Kalifornii. Powstała firma Pacific Telegraph - i Pony Express stracił rację bytu. Ale choć firma zakończyła działalność, jej insygnia, sieć stacji i patent przejęła amerykańska poczta.

Skrzynka z chorągiewką

Od czasów, gdy Dziki Zachód oswajali odważni osadnicy, a Pony Express i USPS przecierały szlaki, próbując "skleić" ogromny kraj, minęły ponad dwa wieki.

Ale Stany ciągle są krajem stosunkowo rzadko zaludnionym. Wbrew potocznym wyobrażeniom nadal istnieje w nim wiele "dzikich" miejsc: pozbawionych sklepów, transportu publicznego, światłowodów czy telefonii komórkowej. Do mieszkańców takich osad to właśnie pocztą docierają zamawiane z katalogów ubrania, książki, leki; w pocztowych urzędach składają podania i odbierają paszporty, głosują na prezydenta, pobierają pieniądze, płacą rachunki.

Ich oknem na świat jest często tylko skrzynka pocztowa: półokrągła, metalowa, na niewielkim słupku. Listonosze, po wioskach i miastach podróżujący białymi miniciężarówkami (kierownica znajduje się po prawej stronie, by do przydrożnych skrzynek można było sięgać bez wysiadania) nie tylko wożą przesyłki; odbierają także to, co ma zostać wysłane. Sygnałem, że mają coś wyjąć ze skrzynki, jest podniesiona czerwona chorągiewka.

Ciężarówka i skrzynka z chorągiewką - to stałe elementy amerykańskiego krajobrazu. Listonosze, którzy bez względu na pogodę pokonują "powierzoną im trasę" (gdy pada, zakładają charakterystyczne okrągłe kapelusze), oprócz przesyłek dostarczają poczucia ładu, porządku, stałości. Od ponad dwóch wieków, niezależnie od trudności, jakich nastręcza dojazd do danego miejsca, opłaty za przesyłki są takie same. Do takiego "zdemokratyzowania" usług zobowiązuje pocztę nałożony przez Kongres mandat - i to odróżnia ją od prywatnych firm kurierskich.

To nie przypadek, że firmy takie jak Fedex czy UPS cieszą się popularnością w dużych miastach czy na gęsto zaludnionych terenach Wschodniego i Zachodniego Wybrzeża; tu rzeczywiście często działają sprawniej niż poczta publiczna. Ale już w miejscach trudno dostępnych ich kolorowe ciężarówki widuje się rzadziej.

Poczta, czyli wspólnota

Jeszcze kilkadziesiąt lat temu położony w górach północnej Kalifornii Blocksburg przypominać musiał miasteczko z westernów. Jadący konno w interesach do pobliskiej Eureki zatrzymywali się tutaj, aby oporządzić wierzchowce i napić się whisky. Konie, trzy salony i hotel zniknęły, gdy na początku XX w. wybudowano nieopodal drogę samochodową.

Dziś w Blocksburgu mieszka około 400 osób. Do oddalonego o tysiąc kilometrów Los Angeles jedzie się dwa dni. Do San Francisco (390 km) prawie dzień. Do najbliższego spożywczego - półtorej godziny. W centrum osady, bo dziś raczej trudno nazwać Blocksburg miasteczkiem, pozostały wielowyznaniowy kościół, cmentarz - oraz poczta.

- To poczta tak naprawdę sprawia, że jesteśmy wspólnotą - mówi "Tygodnikowi" Kristin Windbigler, której rodzina mieszka tu od kilku pokoleń.

Tymczasem kilka tygodni temu poczta, która istnieje w Blocksburgu od 1877 r., znalazła się na liście urzędów przeznaczonych do likwidacji. - Tym, którzy podejmują takie decyzje, siedząc gdzieś w dużym mieście i patrząc na mapę, wydaje się pewnie, że ma to sens, bo do następnej poczty mamy tylko 10 mil. Ale oni nie zdają sobie sprawy, że jesteśmy wysoko w górach. Nie mają pojęcia, jak wygląda ta droga, gdy spadnie śnieg - mówi Windbigler.

W Blocksburgu w zasadzie nie działają telefony komórkowe. Do wielu domostw nie dociera nawet sieć elektryczna (ich właściciele korzystają z generatorów lub paneli słonecznych) ani kable telefoniczne. Nie działa telewizja. Większość mieszkańców nie posiada kont bankowych: posługują się gotówką, a wszelkich opłat dokonują na poczcie.

Papier, czyli przemijanie

Windbigler, która pracuje dla Konferencji TED, udało się zainstalować w swoim domu satelitarny internet. - Ale było to drogie i skomplikowane przedsięwzięcie - tłumaczy Windbigler. - Pomogli mi ludzie po drugiej stronie kanionu. Zainstalowałam w ich domu odbiornik. Musieliśmy przekopać rów. Kosztowało to 2 tys. dolarów. Teraz za miesięczny abonament płacę 120 dolarów [trzykrotnie więcej niż przeciętna opłata w miastach - MR]. Internet jest dla mnie koniecznością, bo pracuję w domu. Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że mogę tyle zapłacić.

Kristin Windbigler przyznaje, że jest wyjątkiem w Blocksburgu, gdzie większość mieszkańców zarabia wycinając lasy lub hodując bydło: - Większości sąsiadów nie stać na internet. Prezydent Obama sporo w swoim czasie mówił o doprowadzeniu szybkiego internetu do takich miejscowości jak nasza. Wiem lepiej niż ktokolwiek, że nie będzie to łatwe. Na pewno lepiej by było, abyśmy poczekali z likwidacją urzędów pocztowych do czasu, gdy uda się tego dokonać.

Windbigler myśli nie tylko o względach praktycznych: - Są w Blocksburgu rodziny, które używają tej samej skrytki pocztowej od trzech-czterech pokoleń. Trudno to wytłumaczyć komuś z zewnątrz, ale w tej części Kalifornii ludzie naprawdę są samodzielni, niezależni. Poczta to coś więcej niż miejsce, gdzie kupuje się znaczki i płaci rachunki.

Do swej skrzynki pocztowej, oddalonej od domu o pół kilometra, Windbigler dojeżdża zwykle rowerem, kilka razy w tygodniu. Prócz bankowych wyciągów, rachunków i dokumentów raz po raz wyciąga z niej listy od bliskich. - Mam przyjaciela, który nie używa komputera, lubi pisać ręcznie - zaznacza. - Mam też kogoś, kto korzysta na co dzień z maila, ale raz na jakiś czas wysyła mi coś na papierze.

Rozmawiamy przez chwilę o magii kopert i znaczków. O tym, jak lubimy ręcznie pisane listy. Przypominam sobie, że kilka lat temu z podróży do Japonii przywiozłam kilkanaście arkuszy ręcznie czerpanego, śnieżnobiałego papieru. Kupując go, powzięłam postanowienie, że będę od czasu do czasu pisać listy ręcznie. Zachwycała mnie jego kruchość. Myślałam o tym, że słów i myśli, które nań przeniosę, będzie można dotknąć, że nabiorą zapachu. Że list, koperta będzie przechodzić z rąk do rąk. To bardziej ludzkie niż impulsy i kilobajty uwięzione w czeluściach internetu. Ale arkusze leżą do dziś w celofanowym opakowaniu, nietknięte. Do nikogo nic nie wysłałam. Nie potrafię już chyba pisać bez komputera.

***

Ale może tak musi być? Świat idzie do przodu. Półtora wieku temu konie zastąpił telegraf. Może teraz przyszła pora na znaczki i listonoszy w przeciwdeszczowych kapeluszach?

Pytam Windbigler, jak wyobraża sobie przyszłość poczty. - Rozumiem, że jest w tarapatach i musi ciąć koszty, więc nasza poczta w Blocksburgu mogłaby pewnie skrócić godziny urzędowania, nawet do 2-3 godzin dziennie - zastanawia się. - Rozumiem też, że niektóre urzędy muszą zostać zamknięte. Ale na razie wszystko wskazuje, że likwidowane mają być poczty w małych miejscowościach, w odludnych miejscach. A one tam właśnie są najbardziej potrzebne.

Czy poczta powinna być subsydiowana przez podatników? Windbigler: - Dziś jakakolwiek wzmianka o subsydiowaniu czegokolwiek przez podatników wywołuje gromy i protesty, więc chyba nie mam odwagi głośno tego powiedzieć - odpowiada przewrotnie.

Ale czy Amerykanie rzeczywiście stracili wiarę w instytucje publiczne? Ostatnio pojawiają się głosy, że pocztę należy sprywatyzować... Windbigler zaczyna się śmiać: - W Blocksburgu żartujemy, że ilekroć kurierzy z prywatnej UPS mają tu coś doręczyć, prawie zawsze się gubią. Zatrzymują się wtedy na poczcie, żeby zapytać o drogę. Jeśli tę pocztę nam zamkną, to będzie koniec. Do Blocksburgu nikt już nie będzie w stanie dojechać.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2011