Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Po raz pierwszy w historii mistrzostw świata gier zespołowych polska drużyna dwa razy pod rząd znalazła się w strefie medalowej. Mamy trenera, któremu marzy się złoto, a nie szóste miejsce, baraże, jeden dobrze zagrany set, świetna tercja. Okazuje się, że nam również sprzyja szczęście, że piłka w ostatnich sekundach trafia tam, gdzie trafić powinna, że piłkarze dają z siebie wszystko. To bardzo przyjemne i mało znane w Polsce uczucie - oglądać narodową drużynę, która nie jest zbiorem ludzi przegranych, tylko szczerzy kły ze sportowej złości. Euforia po zdobyciu brązowego medalu nie powinna dziwić - potrzebujemy takich zdarzeń jak kania dżdżu, wzmacniają one bowiem wątłe poczucie wspólnoty i przekonanie, że jako naród jesteśmy drużyną stworzoną do walki o odległe, choć niewątpliwie prestiżowe lokaty, specjalistami od pięknych porażek. Trener Wenta wraz piłkarzami wydają się odporni na takie myślenie.
Podczas transmisji z meczów przewijała się postać chłopca ubranego w koszulkę z napisem: "I’m Polish, I’m proud". Nie dosyć, że przyznaje się do polskości, to jeszcze jest z niej dumny. Morał jest oczywisty: podczas jednych mistrzostw świata sportowcy mogą zrobić dla naszej tożsamości więcej niż specjaliści od wielkich słów przez całe lata.