Pierwszy wielki kompromis

25 marca 1957 roku lało w Rzymie jak z cebra. Krótko przed godziną osiemnastą pod Pałac Konserwatorów na Kapitolu, średniowieczną siedzibę sądu republiki rzymskiej, zajechało kilkanaście czarnych limuzyn.

19.03.2007

Czyta się kilka minut

Rzymski Kapitol, 25 marca 1957 r. /
Rzymski Kapitol, 25 marca 1957 r. /

Z aut wysiedli członkowie delegacji sześciu państw: Belgii, Francji, Holandii, Niemiec, Włoch i Luksemburga. Przeszli obok konnego pomnika Marka Aureliusza (projektu Michała Anioła) i wkroczyli do największej auli pałacu, Sali Horacjuszy i Kuriacjuszy, której ściany od XVI w. zdobią malowidła ilustrujące początki antycznego Rzymu. Wśród nich najsławniejsze: "Odnalezienie Romulusa i Remusa" i "Porwanie Sabinek".

Tu, w scenerii późnego baroku, upiększonej złoconym posągiem Herkulesa i papieży - o ponurych, kontrreformacyjnych obliczach Urbana VIII i Innocentego X - szefowie delegacji podpisali dwa dokumenty, które do historii weszły jako Traktaty Rzymskie. Pierwszy powoływał do życia Europejską Wspólnotę Gospodarczą, drugi Europejską Wspólnotę Atomową.

Po 50 latach nazwiska pięciu sygnatariuszy, widniejące pod dokumentami, wyblakły w zbiorowej pamięci i dziś nie znają ich już nawet gorliwi studenci historii: premiera Włoch Antonia Segniego, ministrów spraw zagranicznych Belgii - Paula Spaaka, Francji - Christiana Pineau, Luksemburga - Lambertusa Schausa i Holandii - Josepha Lunsa. Do potomności przeszły nazwisko i twarz ostatniego z nich: Konrada Adenauera.

"Zły Niemiec"

Ledwo wysechł atrament pod podpisami, a niemiecki kanclerz - o kamiennej twarzy, nasuwającej na myśl hebanowe oblicze Indianina ze sklepu z cygarami (efekt wypadku z 1917 r.) - przemówił do zebranych. I do potomności: "Nie chcemy nakładać na siebie wieńca laurowego, gdyż oczekuje nas jeszcze zbyt wiele wyzwań. Ale chcę wyrazić radość z podpisania traktatów, radość, którą dzielą z nami miliony naszych obywateli. Bo w stronę zjednoczenia Europy uczyniliśmy dziś milowy krok".

81-letni mąż stanu, jakiego Niemcy nie miały od czasów Bismarcka - z tą jednak różnicą, że w przeciwieństwie do "żelaznego kanclerza" interesom Europy przyznał on pierwszeństwo nad interesami Niemiec - wieńczył dzieło życia: zespolenie Niemiec (Zachodnich) z dziedzictwem Zachodu pod względem ekonomicznym, militarnym i politycznym. Ściśle i trwale. To prawda, że - jak się wyraził o nim jeden z niemieckich historyków - "był Adenauer dobrym Europejczykiem, ale złym Niemcem". W tym sensie chciał być "złym Niemcem", że pragnął zintegrować Niemcy z Zachodem.

Dopisało mu szczęście. Zapamiętał ponoć słowa Churchilla: "Niemcy rzucają się zawsze albo do gardła, albo do stóp". On nie uczynił ani jednego, ani drugiego. Wiedział, jakie wady gubiły Niemców. Osobiście dopilnował przyśrubowania kałamarzy i pulpitów w Bundestagu, by nie dopuścić do chuligaństwa w parlamencie.

Bardziej intelektualnie niż emocjonalnie pojmował, że przyszłość Niemiec na dobre i złe wiąże się z Francją. Bo osobiście nie darzył jej sympatią; nie gustował ani w kulturze francuskiej, ani w jej legendarnej kuchni. O sąsiednim kraju wiedział w ogóle niewiele, do 70. roku życia był tam tylko raz, na dwa dni. Ale realia polityki wymogły na nim credo: "Nie może być polityki europejskiej bez Francji albo przeciw Francji, tak jak nie może być europejskiej polityki bez Niemiec albo przeciw Niemcom".

Wybaczyć Lotaryńczykowi

Partnerami Adenauera, torującymi drogę do Traktatów Rzymskich, byli: we Francji Schuman (zaś po 1958 r. de Gaulle), we Włoszech Gasperi, w Belgii Spaak. Ta grupa europejskich tytanów, ludzi w niemłodym już wieku i pozbawionych cech byronicznych, tchnęła nowe życie w "trupa" Europy. Wszyscy byli gorliwymi katolikami, wrogami nacjonalizmu, otaczali szacunkiem rodzinę, a istnienie państwa traktowali jako smutną konieczność, dążąc do zminimalizowania jego znaczenia.

De Gasperi, wysoki, nadmiernie chudy i z ponurym obliczem, stawiał czoła życiu z groźnym spojrzeniem psa obronnego. Obaj byli federalistami: Adenauer reprezentował policentryczne Niemcy Świętego Cesarstwa Rzymskiego, de Gasperi północne Włochy Habsburgów. Trzeci w szeregu, Robert Schuman, pochodził z Lotaryngii, a jego językiem ojczystym był niemiecki. Podczas I wojny światowej służył w armii cesarskiej w randze sierżanta - Francuzi mówili, że Lotaryńczykowi można wybaczyć to, iż był u Niemców szeregowcem, no może podoficerem, ale osiągnięcie rangi oficerskiej było dla nich oznaką gorliwości. Aż do 1919 r. nie miał francuskiego obywatelstwa.

Premier de Gasperi zmarł trzy lata przed podpisaniem traktatów, Schuman nie piastował już wtedy funkcji szefa MSZ, a de Gaulle dopiero za rok miał wejść do Pałacu Elizejskiego. Tylko Adenauer i Spaak pochylali się na rzymskim Kapitolu nad architektonicznym projektem dla Europy. Jej kompasem na przyszłość.

Układ przewidywał niewiarygodną rzecz: utworzenie Wspólnego Rynku, choć w czasie rozciągniętym na 15 lat. Znosił cła między krajami-sygnatariuszami, ustanawiał wspólną taryfę celną wobec państw trzecich i likwidował ograniczenia w przepływie kapitału i we wzajemnym obrocie. W politycznym wymiarze ustanawiał radę ministrów (reprezentującą państwa członkowskie), komisję europejską, zgromadzenie złożone z delegatów parlamentów i trybunał do rozpatrywania sporów między członkami lub z państwami trzecimi. Drugi traktat powoływał Euratom, koordynujący badania nad energią nuklearną i jej zastosowaniem w przemyśle cywilnym (nie wojskowym!).

Generalnie, wspólnota gospodarcza dominowała nad polityczną. Bo ciągnące się dwa lata rokowania stanowiły twardy kompromis między niemiecką perspektywą narzucenia wspólnocie jedności politycznej a francuską doń niechęcią. Kompromis między interesami Niemiec (zwiększenia eksportu produkcji przemysłowej) oraz Francji (ochroną rozdętego rolnictwa i etatyzmu państwowego), między życzeniem niemieckim co do wspólnego zarządzania energią atomową a przeciwstawnym francuskim - wyłączenia zeń sektora militarnego.

Prezenty od Stalina

Śmiałość rozwiązań najlepiej widać w kontekście poprzednich 12 lat, które minęły od końca II wojny światowej. 12 lat, wypełnionych bardziej rozczarowaniami niż postępami w integrowaniu się kontynentu. Ale czy w 1945 r. w Europie ktokolwiek wierzył we wskrzeszenie ducha jedności?

Bardziej wizjonersko niż realnie brzmiały słowa Churchilla, wypowiedziane w 1946 r. na uniwersytecie w Zurychu: "Musimy zbudować rodzaj Stanów Zjednoczonych Europy. (...) Jeśli Europa ma być wybawiona z nędzy, a w istocie od zagłady, to musi dokonać aktu wiary w istnienie europejskiej rodziny, aktu zapomnienia wbrew wszelkim zbrodniom i szaleństwom".

Im bardziej jednak Rosjanie zaciągali żelazną kurtynę i umacniali system komunistyczny w swojej strefie okupacyjnej, tym bardziej zachodni alianci angażowali się w sprawę utworzenia Republiki Federalnej. Tym szybciej też dojrzewały w Europie Zachodniej pomysły integracyjne. W cieniu wielkiej polityki pojawiali się także pozapaństwowi aktorzy, jak młodzieżowe grupy z Francji i Niemiec, które wyrywały biegnące wzdłuż Renu pale graniczne.

Największym prezentem i uśmiechem losu dla Adenauera było jednak odrzucenie przez ZSRR planu Marshalla dla Europy Wschodniej. Umożliwiło to odrębny rozwój gospodarczy Niemiec Zachodnich, co było warunkiem dla długofalowych planów przyszłego kanclerza. Szczwany lis wiedział, że Francja nigdy nie zgodzi się na "Stany Zjednoczone Europy" z 80 milionami Niemców, dysponującymi jednolitą bazą przemysłową. Blokadą Berlina (w efekcie nieudaną) Rosjanie oddali mu kolejną przysługę, nasilając "zimną wojnę" i pieczętując powstanie NATO. Filarem nowego Paktu musiała stać się RFN, skoro 4 lata po wojnie Europa Zachodnia zaserwowała sobie duże państwo niemieckie.

I tak troska o własne bezpieczeństwo połączyła ze sobą kraje leżące na zachód od Łaby - topiąc powojenną koncepcję francuską. Teraz już nie mogło być mowy o rozbiciu Niemiec, jak marzyli wcześniej Francuzi, na multum państewek, jakichś tam Bawarii, Badenii czy Hesji. Na amen przepadła sprawa umiędzynarodowienia Zagłębia Ruhry, tego gigantycznego matecznika teutońskiego przemysłu zbrojeniowego. "Remilitaryzacja Niemiec zawarta jest w Pakcie Atlantyckim jak płód w jaju" - grzmiał "Le Monde".

Paryż na rozdrożu

W istocie Pakt Atlantycki i utworzenie RFN oznaczało dla Francji rezygnację z wielu pomysłów na przyszłość. Ale czym je zastąpić? Wobec tego, że Wielka Brytania oddalała się od Europy kontynentalnej, Włochy i Hiszpania były słabe, a sam Paryż wplątał się w wojnę w Indochinach (a potem w wojnę o Kanał Sueski), politycy francuscy usiłowali przebić się przez mroki przeszłości: współpraca z wczorajszym "diabłem" zza Renu wydawała się im nieuchronna. Tym bardziej że gospodarki francuska i niemiecka uzupełniały się nawzajem.

Nawet de Gaulle, który w utworzeniu NATO i RFN widział "wskrzeszenie III Rzeszy", niemal nazajutrz zaproponował zawarcie układu ekonomicznego między Paryżem i Bonn. "Nasza Afryka ma mnóstwo rzeczy, których brakuje Niemcom" - mówił, zachwycając się wtedy bez zastrzeżeń konstrukcją zjednoczonej Europy: konfederacją narodów z ładunkiem jedności w ekonomice, kulturze, obronności. Wszystko to brzmiało jak sen, a jego słowa o "obywatelach Europy" wręcz nieprawdopodobnie. A jednak tak perorował generał nazajutrz po utworzeniu Rady Europy, urzędującej od maja 1949 r. na granicy Francji i Niemiec, symbolu zapasów germańsko-galijskich - w Strasburgu.

Rada, powstała z inicjatywy Schumana, i niemająca większych kompetencji, symbolizowała jednak ducha jedności Europy. A Schuman miał w zanadrzu kolejne pomysły. Jeden z nich, Europejską Wspólnotę Węgla i Stali, sfinalizował w ciągu 18 miesięcy. Skoro nie udał się Francji pierwszy wariant, polegający na zagarnięciu kopalń i hut niemieckich, przystąpiono do drugiego: współpracy w zakresie tych dwóch filarów przemysłu zbrojeniowego. Kontrola Niemiec - ale nie z batem w ręku, tylko przez współpracę. Miało to być preludium do późniejszej kooperacji politycznej i utworzenia EWG. Opinia publiczna była zdezorientowana. We Francji protestowali tylko komuniści.

Ale potem już cała Francja rozkołysała się od kampanii przeciw ratyfikacji Europejskiej Wspólnoty Obronnej, kolejnego pomysłu z kapelusza Schumana, gorąco popieranego przez sekretarza stanu USA J. F. Dullesa. Od "sprawy Dreyfusa" z końca XIX w. nigdy dotąd namiętności polityczne nie osiągnęły tak wysokiej temperatury. Bo jeśli na początku lat 50. w Paryżu drogę torowało sobie słuszne przekonanie, że tylko Francja do spółki z Niemcami są motorem, sercem i płucami rodzącego się europejskiego (ekonomicznego) organizmu, to wizja wcielenia swego wojska do wspólnej "armii europejskiej" i ogólnej integracji armii krajów Europy Zachodniej (w tym zachodnioniemieckiej) pod amerykańskim dowództwem przyprawiała francuską część tegoż organizmu o nerwicę lękową. Z objawami konwulsji. Na taki poród w 1953 r.­ było jeszcze za wcześnie. De Gaulle przyszłego bękarta nazwał Frankensteinem. Wizja Europy podporządkowana Amerykanom i Niemcom była dla niego nie do przyjęcia. Walnie też przyczynił się do upadku projektu Europejskiej Wspólnoty Obronnej, podczas głosowania w parlamencie w 1954 r.

Był to jeden z rzadkich podniosłych momentów w historii francuskiej IV Republiki. Zwycięzcy posłowie wstali z miejsc i odśpiewali "Marsyliankę". Ministrowie popierający Wspólnotę Obronną ustąpili.

De Gaulle i spora część francuskiego establishmentu naprawdę obawiała się odrodzenia niemieckiego militaryzmu. Dlatego generał rozszerzył wizję Europy, rozciągającą się teraz od Gibraltaru do Uralu, od Spitsbergenu do Sycylii, a nie ograniczoną do "rdzenia" francusko-niemieckiego, który w dawnych granicach państwa Karola Wielkiego zapewniłby niechybnie hegemonię germanizmowi.

Sojusz starców

Stało się inaczej. W 1955 r. RFN przystąpiła do NATO. W odpowiedzi Sowieci powołali Układ Warszawski. Podział kontynentu na sowiecki Wschód i unifikujący się w bólach karoliński Zachód cementował się. Europa Zachodnia wyszła z własnego cienia, gdy trzy lata po odrzuceniu idei Wspólnoty Obronnej przedłożyła sobie i światu Traktaty Rzymskie.

Aby wcielić ich postanowienia w życie i aby Francja naprawdę mogła uścisnąć niemieckie ręce, potrzeba jej było wiary w samą siebie. Więcej - nowej tożsamości. Potrzebny jej był też człowiek symbolizujący odzyskaną ufność. Nie mógł to być Schuman, którego nie tylko komuniści (nadający polityce francuskiej ksenofobiczny akcent) nazywali "Szwabem".

Szczęście Adenauera polegało na tym, że żył dostatecznie długo, by móc czerpać korzyści z triumfalnego powrotu de Gaulle'a do władzy w 1958 r. Generał był więcej niż tylko francuskim patriotą. Był Karolingiem. Adenauera uważał za męża opatrznościowego, który stwarza Francji okazję, jaka już się nie powtórzy. Metamorfoza niebywała, skoro nie tak dawno ostrzegał przed Niemcami. Czego szukał więc teraz? Partnera, którego mógłby kontrolować, aby nie wyrósł mu ponad miarę. Widział, że sąsiedzi zza Renu rosną w siłę gospodarczą, militarną i polityczną. Postanowił ich wyprzedzić.

Na przestrzeni pięciu lat prezydent i kanclerz odbyli serię ponad 40 coraz bardziej przyjacielskich spotkań, aż do 1963 r., gdy Niemiec przeszedł na emeryturę. Zdjęcia z tego okresu przedstawiają ich wiecznie ściskających sobie ręce z uśmiechem, rzadkim gościem na twarzach obu starców.

To oni położyli fundament pod alians francusko-niemiecki. Sojusz opierał się na pomniejszeniu roli EWG, przy równoczesnym zapewnieniu sprawnego jej funkcjonowania na płaszczyźnie ekonomicznej, opartego na powiązaniu gospodarki niemieckiej i francuskiej. Nieprawdopodobne wręcz, ale sukces EWG, polegający na koncepcji zrównoważonych korzyści, wykreowało dwóch staroświeckich katolików-konserwatystów, z poglądami ukształtowanymi przed I wojną światową, którzy teraz zareagowali niezwykle elastycznie na wyzwania czasu.

Mimo jednak istnienia EWG i przyjaźni z Adenauerem, de Gaulle do końca przesiąknięty był podejrzliwością wobec Niemców. "Niemcy są zawsze Niemcami" - powtarzał i przestrzegał przed niebezpieczeństwem ze strony "Kruppów". Jego wysiłki zmierzały do kontrolowania poczynań RFN, ale nie siłą, lecz przez przyjazne stosunki. Podpisany w 1963 r. niemiecko-francuski "traktat elizejski", gdy obaj starcy padli sobie w ramiona, przewidywał wzajemne konsultacje przed każdą decyzją w sprawach EWG, NATO czy Rady Europy.

Gdy dołączyli Brytyjczycy

Jak to z sojuszami bywa, pieczętowała go obopólna niechęć - do Wielkiej Brytanii, patronującej Strefie Wolnego Handlu, konkurencyjnej wobec EWG (w oczach de Gaulle'a Strefa była "koniem trojańskim"). Dlatego Pałac Elizejski zamykał drzwi nie tylko przed pukającym od lat 60. do EWG Londynem, ale zatrzaskiwał je przed Szwajcarią (sic!), Austrią, Szwecją i Irlandią, gorąco polecanymi przez USA. Ich akces oznaczałby rozmycie Wspólnoty w Strefie Wolnego Handlu. Także Adenauer popadł w anglofobię. Wśród najbardziej nielubianych nacji jednym ciągiem wymieniał Rosjan, Prusaków i Anglików. "Anglia przypomina bogacza, który wszystko stracił, ale nie zdaje sobie z tego sprawy" - pisał.

Rzeczywiście, przystąpienie Wielkiej Brytanii zmieniłoby strukturę EWG, naruszając korzyści odnoszone przez jej niekwestionowanych liderów. Światopogląd Adenauera i de Gaulle'a nie był jednak jedynym powodem wbicia gwoździa do trumny brytyjskiej akcesji. W porównaniu z państwami EWG Wielka Brytania ubożała. I jeśli kształt wspólnej polityki rolnej EWG wyznaczał układ Paryża i Bonn, to po akcesji Londyn - w zamian za udostępnienie mu rynku zbytu dla produkcji przemysłowej - musiałby słono płacić za drogą żywność z kontynentu.

Adenauer i de Gaulle już nie żyli, gdy Wielka Brytania została przyjęta do EWG (1973 r.). Nowy zaprzęg francusko-niemiecki, Valéry Giscard d'Estaing i Helmut Schmidt, politykę destrukcji zastąpili koncepcją rozszerzenia i pogłębienia Wspólnoty. Mimo akcesu przepaść między gospodarką brytyjską a kontynentalną w latach 70. powiększała się (m.in. wskutek nadmiernych przywilejów związków zawodowych na Wyspach). Dopiero przejęcie rządów przez Thatcher w 1979 r., obniżenie długów publicznych i ograniczenie sektora państwowego ustabilizowały gospodarkę. I zapewniły pierwszej kobiecie-premier w dziejach Wielkiej Brytanii, której reżim Breżniewa nadał przydomek "żelaznej damy" (przypadł jej do smaku), najdłuższe premierostwo od początku XIX w. Ale mimo to kraj nie miał możliwości odegrania roli przywódczej w ramach EWG.

Wspólnota 300 milionów

Na brytyjskim akcesie nie wyczerpała się koncepcja rozszerzenia. W tym samym roku członkami zostały Irlandia i Dania (Norwedzy niewielką większością głosów odrzucili w referendum wniosek akcesyjny swego rządu). Natomiast równoległa strategia pogłębienia - z ambitnym pomysłem utworzenia unii walutowej - posuwała się w żółwim tempie. Najpierw światowy kryzys walutowy (krach systemu z Beretton Woods, ze stabilnym, opartym na dolarze parytecie walut narodowych) zachwiał relacjami walut krajów członkowskich. Niemal równoległy cios unii walutowej zadał największy po wojnie kryzys paliwowy (1973 r.), wywołany zmniejszeniem wydobycia ropy przez Organizację Krajów Eksportujących Ropę Naftową. Przełom nastąpił w 1978 r., gdy utworzono Europejski System Walutowy ze stabilnym kursem walut.

W latach 70. "Dziewiątka" - od 1972 r. przechrzczona na Wspólnotę Europejską (WE) - stworzyła mechanizm usprawniający jej polityczną sprężystość. By zająć wspólne stanowisko wobec państw trzecich, wprowadzono konsultacje w sprawach politycznych. Ale nie pod dachem Traktatów Rzymskich, tylko na drodze spotkań ministrów spraw zagranicznych i pod przewodnictwem kraju przewodzącego Radzie Ministrów. Kompletnie utopijna okazała się natomiast wizja przekształcenia "Dziewiątki" w 1980 r. w unię polityczną. Tym bardziej że Londyn i Paryż, broniąc swojej pozycji, przeforsowały na Radzie Ministrów głosowanie zasadą jednomyślności.

Tymczasem kolejka kandydatów do członkostwa wydłużała się. W 1981 r. przyjęto Grecję, która najpierw zlikwidowała kulejącą monarchię, potem rządy wojskowych, a ustanawiając sprężyste ramy ustrojowe dawała Wspólnocie gwarancję, że klan Andreasa Papandreu, zwycięski w wyborach z 1981 r., nie zapoczątkuje kolejnych baletów politycznych. Po pięciu kolejnych latach przyjęto Hiszpanię i Portugalię (1986 r.). Oba kraje po śmierci Franco i Salazara bez rozlewu krwi weszły w wymiarze politycznym w obręb kultury europejskiej, w czym Hiszpanom nie przeszkodziły próba puczu z 1981 r., zawiłe reguły regionalnej decentralizacji i baskijski terroryzm.

W ten sposób w 30 lat po podpisaniu Traktatów Rzymskich około 300 mln Europejczyków, żyjących na zachód i południe od żelaznej kurtyny, osiągnęło względny dobrobyt, oparty na demokracji i rządach prawa. Po dwóch wojnach światowych stanowiło to chyba jedno z najbardziej zdumiewających wydarzeń w dziejach ludzkości.

W nowych czasach

Upadek komunizmu, w tym także upadek muru berlińskiego (1989 r.) i zjednoczenie Niemiec (1990 r.) pozwoliły Wspólnocie otworzyć drzwi przed pierwszym krajem zza żelaznej kurtyny: NRD. Ale skoro Prusacy i Sasi stali się członkami elitarnego klubu, to czy można było odmówić podobnego prawa Polakom, Węgrom, Czechom, Słowakom czy Bałtom, którzy również zrzucili sowiecki reżim i budowali gospodarkę rynkową?

Wyzwanie, przed którym stanęła Wspólnota, splotło się z wyborem długofalowej strategii dla (już) "Dwunastki". Jako obszar wolnego handlu sprawdziła się ona nad podziw dobrze, kulała jednak jedność polityczna. Do przełomowego roku 1992 zakończono tworzenie zintegrowanego rynku, uchwalono wspólną politykę rolną (zapewniając rolnictwu system ochronny z użyciem metod interwencyjnych i protekcjonistycznych, pochłaniających niemal połowę wspólnego budżetu), zniesiono kontrolę na wspólnych granicach.

Po powstaniu jednolitego rynku Francja, na czele z socjalistycznym przewodniczącym Komisji Europejskiej Jacques'em Delorsem, zaproponowała przejście do budowy unii monetarnej i politycznej. Na czoło wysunęła postulat wprowadzenia wspólnej waluty. W zastąpieniu silnej marki niemieckiej sztucznym euro i w powołaniu Europejskiego Banku Centralnego (na który Bundesbank scedowałby swe uprawnienia) Delors i prezydent Mitterrand widzieli instrument do pomniejszenia groźby zdominowania Wspólnoty przez zjednoczone Niemcy. I tylko w Helmucie Kohlu widzieli gwaranta, gotowego poświęcić D-Mark na ołtarzu euro.

Traktat w Maastricht (1992 r.) przypieczętował wprowadzenie euro i unijnego obywatelstwa. Kolejne dwa traktaty, z Amsterdamu (1997 r.) i Nicei (2000 r.), miały usprawnić instytucje Unii. Ale próba zainstalowania superrządu ds. gospodarczych w Brukseli przepadła, podobnie jak idea drugiej izby parlamentu w Strasburgu, nie mówiąc o dumnym tekście europejskiej konstytucji. Gwóźdź do jej trumny wbili nie nowicjusze, którzy uzupełnili "Piętnastkę" w 2004 i 2007 r. (wcześniej, w 1995 r., do Unii przystąpiły Austria, Szwecja i Finlandia), tylko dwa kraje-założyciele sprzed 50 lat: Francja i Holandia. Konstytucyjna klęska odsłoniła przepaść dzielącą polityków od obywateli. Nie mniejsze rozbieżności różnią dziś członków Unii w kwestii jej poszerzenia (Turcja, Ukraina, Bałkany) czy pogłębienia (wspólny MSZ, unijna armia). I wróżą długie spory.

Dziś potencjalna przyszłość "Dwudziestki Siódemki" rozciąga się od czarnego scenariusza (rozwiązanie bądź rozpad), przez utworzenie silnego europejskiego "jądra", dalszego "dreptania" (dwa kroki do tyłu, jeden do przodu), aż po wykreowanie unijnego "supermocarstwa". Konia z rzędem temu, kto przewidzi przyszłość...

Ale za 50-lecie jubilatki warto wypić kieliszek dobrego wina. Hiszpańskiego, włoskiego, portugalskiego? Proszę wybierać. Bo unijnego jeszcze nie ma.

I całe szczęście.

ARKADIUSZ STEMPIN jest doktorem historii, pracuje na Albert-Ludwigs-Universität we Fryburgu (Niemcy).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2007