Iluzje polexitu

Zapatrzony w brytyjski przykład obóz rządowy chce, by miejsce wyboru cywilizacyjnego, który po 1989 r. wyrażał się w haśle „powrotu do Europy”, zajął rachunek zysków i strat.

10.02.2020

Czyta się kilka minut

Prezydenci Emmanuel Macron i Andrzej Duda na dziedzińcu Pałacu Prezydenckiego. Warszawa, 3 lutego 2020 r. / ADAM CHEŁSTOWSKI / FORUM
Prezydenci Emmanuel Macron i Andrzej Duda na dziedzińcu Pałacu Prezydenckiego. Warszawa, 3 lutego 2020 r. / ADAM CHEŁSTOWSKI / FORUM

No i wyszli. Po 47 latach członkostwa Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej oficjalnie przestało być członkiem Unii Europejskiej. Gdyby próbować uchwycić stan emocji, które towarzyszą temu bez wątpienia historycznemu momentowi, byłoby nim ogromne zmęczenie. Polityków, biznesu, obywateli i czytelników gazet, którzy przez ostatnie trzy lata byli świadkami najbardziej męczącego procesu politycznego w Europie XXI stulecia.

Zwolennicy brexitu, zarówno ci na Wyspach, jak i na kontynencie, liczą, że stanie się on nowym mitem założycielskim polityki europejskiej: uzdrowi instytucje, otrzeźwi elity i przywróci prymat narodowego nad „brukselskim”. Brexit ma być nadzieją, że wzniesiona na nim nowa „Europa ojczyzn” okaże się konstrukcją solidniejszą i bogatszą niż obecna Europa wspólnych instytucji.

Przeciwnicy brexitu są bardziej pesymistyczni. W styczniowej rozmowie z dziennikiem „Financial Times” Angela Merkel mówi o dzwonku ostrzegawczym dla Unii, która traci swoją konkurencyjność na świecie w obszarze technologii, badań i edukacji. Stwierdza też rzecz oczywistą dla wszystkich: Europa nie jest już centrum światowych wydarzeń, zainteresowanie kontynentem ze strony Stanów Zjednoczonych maleje, a budowany do spółki z Amerykanami ład światowy odchodzi w przeszłość.

Wyzwaniem dla Europy nie jest więc walka o przywództwo, ale uniknięcie wypchnięcia z grona tych, którzy rozdają karty w grze o nowy kształt świata. Bez Wielkiej Brytanii o sukces będzie jednak trudniej – niezależnie od tego, że Wielka Brytania w pojedynkę skazana jest na rolę statysty.

Kto w tym sporze ma rację i jak potoczą się nasze losy, tego oczywiście nie wiemy. Jeśli nawzajem życzymy sobie dobrze, powinniśmy trzymać kciuki, aby zarówno nadzieje pokładane w brexicie, jak i obawy z nim związane stworzyły nową magiczną formułę integracji europejskiej, w której każdy znajdzie sobie miejsce, a świat odtrąbi renesans Europy.

Problem w tym, że więcej trzeźwego oglądu rzeczywistości w ocenie sytuacji Europy można dziś znaleźć u pesymistów, czyli liberalnych zwolenników integracji, niż optymistów, czyli konserwatywnych zwolenników silnej suwerenności państw. O realizm łatwiej w Berlinie czy Paryżu niż w Londynie i Warszawie.

Nowy mit

Mitem założycielskim zwolenników brexitu jest przekonanie, że życie poza Unią Europejską oferuje więcej szans na rozwój i daje większe możliwości wpływu politycznego w świecie. Problem z tym mitem, jak zresztą z każdym innym, polega na tym, że stoi w sprzeczności z realnym doświadczeniem i sytuacją Wielkiej Brytanii. Nie ma bowiem państwa w Unii, którego obywatele, a także elity polityczne i biznesowe nie byłyby krytyczne wobec działań instytucji europejskich, kierunku integracji czy po prostu sytuacji politycznej i gospodarczej w Europie. Nigdzie jednak, mimo kryzysu gospodarczego i finansowego, nie powstała masa krytyczna dla wyjścia z Unii. Nawet w Szwecji czy Danii, które mają silne poczucie własnej odrębności i suwerenności.

Przypomnijmy też, że Wielka Brytania nie jest w strefie euro, choć czerpie z obsługi jej rynku finansowego gigantyczne zyski. Nie należy też do strefy Schengen i ma suwerenną kontrolę nad swoją polityką imigracyjną. W rokowaniach budżetowych korzystała z wynegocjowanego w 1984 r. przez Margaret Thatcher rabatu, który obniża składkę netto Londynu, co daje około 6 mld euro rocznie, pokrywane przez innych członków. Gdzie więc leży problem?

Po pierwsze, w motywach członkostwa. Mimo swej niekwestionowanej europejskości i roli Churchilla w rozwoju idei integracji europejskiej, Wielka Brytania nie przystąpiła do Wspólnoty Węgla i Stali, a następnie traktatów rzymskich. W odróżnieniu od Francji, Włoch, państw Beneluksu, o Niemczech zachodnich nie wspominając, brytyjska elita polityczna żyła w przekonaniu, że zwycięstwo w II wojnie światowej i dobry – na tle ówczesnego kontynentu – stan gospodarki, w połączeniu z dostępem do kolonii, daje jej komfort podążania własną drogą.


Czytaj także: Dariusz Rosiak: Koniec wielkiej normalności


Rzeczywistość okazała się bardziej złożona. Imperium w Azji i Afryce zaczęło się rozpadać, Stany Zjednoczone brutalnie egzekwowały swoje „lenne prawa” (kryzys sueski w 1956 r. był tego bolesnym dowodem), a utworzenie Europejskich Wspólnot Gospodarczych przyniosło wzrost konkurencyjności gospodarczej i w efekcie rozwój na kontynencie. Wielka Brytania stanęła więc w kolejce do członkostwa w EWG szukając szans na rozwój gospodarczy, ale bez zainteresowania innymi stronami integracji. Szanse dostała dopiero za trzecim razem, w 1972 r.

Drugim źródłem problemu był rozwijany od lat 80. model rozwoju społeczno-gospodarczego, czyli era Margaret Thatcher. Deregulacja rynków, stopniowe wycofywanie się państwa z funkcji opiekuńczych i przechodzenie gospodarki na model oparty na sprzedaży usług finansowych i doradczych dały Wyspom silny impuls rozwojowy, ale zarazem pogłębiły nierówności społeczne. Przemysł brytyjski tracił konkurencyjność i miejsca pracy. Ratunkiem okazały się inwestycje zagraniczne i ograniczanie globalnej roli. Przestrzenią, w której Wielka Brytania oddawała kolejne perły w koronie, od Hongkongu po Rolls-Royce’a, była już jednak Unia Europejska, a nie pozostałości dawnej Wspólnoty Narodów. A w społeczeństwie narastał gniew.

To, że integracja europejska okazała się dla Wielkiej Brytanii bardziej dotkliwa niż dla Danii czy Irlandii, które razem z nią dołączyły do EWG w 1973 r., było bardziej wynikiem rozpadu imperium rozumianego jako stan umysłu niż reakcją na rzeczywiste przewiny Brukseli. „Błogosławiony spisek”, którym było członkostwo w Unii – jak pisał Hugo Young w znakomitej książce o takim właśnie tytule („This Blessed Plot: Britain And Europe From Churchill To Blair”, 1998) – pozwalał pielęgnować iluzje brytyjskiej potęgi tłumionej przez kontynentalną Europę. Aż przyszło rozszerzenie Unii, a wraz z nim milion migrantów ekonomicznych z nowych państw członkowskich. To była iskra, której brakowało wcześniej.

Zwrot przez rufę

W polskiej debacie politycznej mit brexitu ma mocne oparcie w tezie, że wszystkiemu winna jest polityka Unii Europejskiej (i Donald Tusk). Siła i konsekwencja, z jaką politycy narodowi oraz znaczna część obozu rządowego powtarzają tę tezę, pokazuje, że jesteśmy świadkami próby przemodelowania polskiego stosunku do integracji europejskiej. Miejsce wyboru cywilizacyjnego, który po 1989 r. wyrażał się w haśle „powrotu do Europy”, ma zająć rachunek zysków i strat.

Zmiana podejścia do UE na bardziej pragmatyczne, a mniej emocjonalne jest oczywiście nieuchronna. Wiąże się z mocnym osadzeniem naszej codzienności w kontekście gospodarki i polityki europejskiej. Na naszych oczach upadło wiele mitów o „wspaniałym Zachodzie” i związanych z nimi polskich kompleksach. Próba „zwrotu przez rufę” i ustawienia się w kontrze do kontynentu jako neofici anglosaskiej racjonalności jest jednak skazana na porażkę.

Powodem jest nie tylko widoczna gołym okiem różnica potencjałów, kultury, historii, geografii, które odróżniają współczesną, kontynentalną polskość od wyspiarskiej brytyjskości. Jest nim przede wszystkim sens bycia częścią Unii. Dla Wielkiej Brytanii, jak wspomnieliśmy, wejście w integrację europejską było niechcianą koniecznością wymuszoną gospodarczym kryzysem i lękiem przed polityczną marginalizacją u boku USA. Dla Polski członkostwo w Unii wiązało się z odzyskaniem suwerenności i sprawczości rozumianej nie jako dumnie brzmiący zapis Konstytucji, ale narzędzie realnego wpływu na własny los. Było też wehikułem rozwoju gospodarczego, którego Polska nie widziała od kilkuset lat.

Innymi słowy, integracja europejska umożliwiła nam powrót z bardzo długiej podróży po przypisach historii. Dla Brytyjczyków stała się natomiast świadectwem tego, że miejscem Pax Britannica pozostaną już na zawsze podręczniki historii.

Ambitny outsider

Unia Europejska bez Wielkiej Brytanii będzie inna. To oczywiste. Choć od czasu Tony’ego Blaira (premiera w latach 1997–2007) Londyn nie przejawiał większych ambicji w kształtowaniu polityki europejskiej, to pozostawał jednym z jej kluczowych graczy. Konsekwentnie bronił otwartego modelu Unii zarówno w polityce handlowej i inwestycyjnej, jak w kwestii rozszerzenia. Był w opozycji do polityki francuskiej, akcentującej ekskluzywność Unii i forsującej etatystyczny model gospodarczy. Mimo porozumienia z St. Malo z 1998 r., które utorowało drogę budowie unijnej polityki bezpieczeństwa i obrony, spojrzenie Brytyjczyków na NATO i rolę USA było zawsze inne niż spojrzenie Francuzów. W sporze dwóch byłych imperiów, zawzięcie broniących swej suwerenności i wyjątkowości, rolę pośrednika pełniły często Niemcy.

Dzisiaj Francja i Niemcy stają naprzeciw siebie po raz pierwszy jak równi, choć źródła ich przewag są odmienne. Dla Niemiec jest to wciąż gospodarka, dla Francji – siła militarna. Obawy o francusko-niemiecką dominację są jednak przesadzone. Ani Paryż, ani Berlin nie mają wspólnego pomysłu na przyszłość Europy, choć podzielają diagnozę o jej słabnięciu. Będą potrzebować innych do dzielenia się odpowiedzialnością: Hiszpanów, Włochów, a może zrzeszającej małe kraje, nowej Ligi Hanzeatyckiej, która jest nieformalnym rzecznikiem interesów Północy.

Przy mądrej polityce i odrobinie szczęścia także Polska może próbować wypełnić część przestrzeni politycznej opróżnionej przez Wielką Brytanię. Po brexicie jesteśmy największym państwem, które pozostaje poza strefą euro, ale odnotowuje mocny i stały wzrost gospodarczy. Stajemy się najbliższym politycznie spośród dużych sojuszników Waszyngtonu. Trzeba jednak pamiętać, że posiadamy ułamek siły i wpływu, który nad Potomakiem mają Wielka Brytania, Niemcy czy Francja.

Brakuje nam wciąż pomysłu, odwagi i woli do potraktowania integracji europejskiej jako przedłużenia własnych celów politycznych i interesów gospodarczych. Brakuje nam nowej definicji polskości jako nierozerwalnej części współczesnej Europy. Naszym potencjalnym problemem nie jest polexit, lecz mentalny dryf w stronę ambitnego outsidera, którym była w Unii Wielka Brytania. Państwa, które – wedle słów Hugo Younga – zmagało się z tym, jak „pogodzić przeszłość, której nie potrafiło zapomnieć, z przyszłością, której nie mogło uniknąć”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 7/2020