Schody do Unii

Partaczyliśmy jak zawsze, ale wyszło jak nigdy.
 /
/

Polityka zagraniczna

Od Kohla do Schroedera

Choć pierwszym zagranicznym rozmówcą premiera Tadeusza Mazowieckiego był szef KGB Władimir Kruczkow, Polska od początku widziała szansę, jaką stworzyła likwidacja żelaznej kurtyny. W 1990 r. rząd uznał, że celem jego polityki jest pełne członkostwo w EWG. Słabe notowania Polski na Zachodzie - jako kraju cierpiącego na chroniczny kryzys gospodarczy połączony z polityczną niestabilnością - próbowaliśmy równoważyć coraz lepszymi relacjami dyplomatycznymi, zwłaszcza z Niemcami. Symbolem przemiany stał się gest pojednania Mazowieckiego i kanclerza Helmuta Kohla podczas Mszy w Krzyżowej w listopadzie 1989 r. Rok później ministrowie Krzysztof Skubiszewski i Hans-Dietrich Genscher podpisali polsko-niemiecki traktat graniczny. W czerwcu 1991 r. uzupełnił go traktat o “dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy". W sierpniu do polsko-niemieckiej dwójki dołączyła Francja - efektem był Trójkąt Weimarski. Te dwa kraje - Niemcy i Francja - miały się stać naszymi największymi sojusznikami w procesie integracji z Europą. W grudniu 1991 r. Polska i EWG podpisały Układ Europejski, otwierając wieloletni maraton deklaracji, konferencji, podejmowanych zobowiązań i kryteriów do spełnienia.

Potem znów wszystkich zaskoczył Lech Wałęsa, który podczas wizyty w Niemczech ogłosił koncepcję budowy w Europie Środkowej NATO-bis i EWG-bis. Pomysł jednych rozbawił swą niedorzecznością (czyżby nowy Układ Warszawski?), innych - szczególnie MSZ - wprawił w niemałe zakłopotanie. “W razie zapytań środków masowego przekazu dotyczących EWG-bis i NATO-bis proszę objaśniać, że używając tych określeń prezydent RP nie zmienił niczego w polityce RP dotyczącej współpracy ze Wspólnotami Europejskimi i NATO" - radził polskim ambasadorom minister Skubiszewski.

Także i on bywał jednak mocno przywiązany do raz obranego kursu - minister spraw zagranicznych w rządach Mazowieckiego, Bieleckiego, Olszewskiego i Suchockiej najpierw lansował ideę, by czynnikiem stabilizującym w Europie uczynić KBWE - co mogło oddalić Polskę od wejścia do NATO. Później długo trwał przy kolejnej idei: równoczesnym wejściu Polski do NATO i UE.

Rząd Hanny Suchockiej kontynuował opcję prozachodnią. Z drugiej strony Bruksela równie konsekwentnie unikała podania konkretnych terminów. W czerwcu 1993 r. na szczycie w Kopenhadze przywódcy UE wyrazili wolę przyjęcia - w nieokreślonej przyszłości - państw stowarzyszonych, jeśli spełnią wyznaczone kryteria, a i sama Unia będzie na taki krok gotowa.

Chłodne pozostawały relacje Warszawy z Londynem. Brytyjczycy mieli chyba największe w Europie zastrzeżenia do rozdrobnionego parlamentu i porzucenia przez rząd Jana Olszewskiego rygorystycznej polityki gospodarczej. Jednocześnie brytyjski parlament kilkakrotnie wracał do sprawy członkostwa Polski w strukturach zachodnich (chodziło przede wszystkim o NATO), a gdy do władzy doszła Partia Pracy, Wielka Brytania stała się orędownikiem rozszerzenia Wspólnoty o Polskę.

Polska stała się krajem stowarzyszonym z UE w lutym 1994 r., a już w kwietniu złożyliśmy w Atenach wniosek o członkostwo. Wszystkie partie parlamentarne zgodnie uznały, że wobec Unii nie ma alternatywy. Przez kilka kolejnych lat utrzymywało się zadziwiająco wysokie - około 70 proc. - społeczne poparcie dla akcesji. Nadal nie było jednak wiadomo, kiedy tak zdeterminowana Polska będzie mogła wejść do Wspólnoty.

Jednym z nielicznych polityków, którzy zdecydowali się podać “magiczną datę", był prezydent Francji Jacques Chirac. “Pragnę, aby do roku 2000 Polska stała się członkiem Unii Europejskiej" - mówił Chirac 12 września 1996 r. w Sejmie. Deklarację przyjęto owacyjnie, tymczasem już nazajutrz media doniosły o zdziwieniu, jakie wywołała ona w Komisji Europejskiej. “Nawet według najbardziej optymistycznego kalendarza Polska może liczyć na członkostwo w Unii najwcześniej w roku 2002" - komentował rzecznik komisarza Hansa Van den Broeka, odpowiedzialnego za stosunki Unii z zagranicą. “Nie wiem, co wy im tam w Polsce serwujecie, by obiecywali wam wszystko, czego sobie życzycie" - żartował inny przedstawiciel Komisji, przypominając wystąpienie kanclerza Kohla, który też obiecywał Polsce członkostwo w roku 2000 i zgodę prezydenta Borysa Jelcyna (w 1993 r.) na Polskę w NATO.

Negocjacje państw kandydujących i Unii rozpoczęły się dopiero w listopadzie 1998 r., ponad rok po przyjęciu nowej podstawy prawnej UE (Traktatu Amsterdamskiego), podjęciu decyzji o rozszerzeniu “15" i zaproszeniu do rozmów pierwszej szóstki (obok Polski były to Cypr, Czechy, Estonia, Słowenia i Węgry).

Z unijnych oficjeli Polacy chyba najlepiej zapamiętali komisarza ds. rozszerzenia Guentera Verheugena. Łagodny i wyrozumiały, nawet gdy Polska opóźniała się w negocjacjach i niektórzy w Brukseli już uznali, że nie “załapiemy się" do pierwszej grupy rozszerzenia (a pozostali kandydaci krytykowali Warszawę za “stawanie w drzwiach" do Europy), potrafił huknąć pięścią w stół we właściwym momencie. “Nieodpowiedzialne siły rozbudzały w Polsce złudzenia, że polscy rolnicy mogą dostać od razu całość dopłat" - te słowa komisarza z konferencji prasowej w styczniu 2002 r. odbiły się w Polsce głośnym echem. Zdaniem Verheugena “była to działalność niemal kryminalna". Komisarz postawił sprawę jasno: jeśli Polska nie zrezygnuje ze stuprocentowych dopłat bezpośrednich dla rolników, nie wejdzie do Unii w 2004 r. Warto przypomnieć, że niektórzy polscy politycy (np. Antoni Macierewicz) zażądali odwołania komisarza.

Verheugen pozostał jednak na stanowisku, a my do Unii weszliśmy. Także dzięki innemu Niemcowi, kanclerzowi Gerhardowi Schroederowi, który w krytycznym momencie, w grudniu 2002 r. na kończącym negocjacje akcesyjne szczycie w Kopenhadze, nie wahał się dorzucić miliarda euro dla Polski ratując spotkanie przed fiaskiem. Najtwardszym negocjatorem okazał się bowiem żądny propagandowego sukcesu premier Miller.

Mateusz Flak

Media

Ziewanie, propaganda, straszenie

Za PRL wszystko było proste: pomysły politycznej integracji podzielonej wówczas na wrogie bloki Europy musiały uchodzić, przynajmniej w przewidywalnej czasowo perspektywie, za mrzonkę. W prasie wychodzącej oficjalnie nie mogły się przebić nawet teksty sugerujące kulturową czy cywilizacyjną jedność kontynentu (przykładowo jeszcze na przełomie 1988 i 1989 r. cenzura skonfiskowała w “TP" tekst Edmunda Osmańczyka “Trzy Europy, o które warto się bić"). Jeśli więc temat ten się pojawiał, to tylko w pismach emigracyjnych bądź podziemnych (pionierami byli tu autorzy Polskiego Porozumienia Niepodległościowego, którzy już w 1979 r. powielili opracowanie “Polska i Europa", proponując m.in. kroki mające przybliżyć Polskę do jednoczącej się Europy - zastrzegali wszelako, że póki kraj nie odzyska niepodległości pozostaje ograniczyć się do sfery idei i kultury).

Kiedy z kolei w 1989 r. padł mur berliński, okazało się, że Europa nie jest wcale skora do dopuszczenia świeżo wyzwolonych państw do swego stołu (bo taki był ton wypowiedzi większości polityków zachodnich: przykładowo przewodniczący Komisji Europejskiej Jacques Delors oznajmił po spotkaniu z Lechem Wałęsą i prezydentem Wojciechem Jaruzelskim: “Nie budujemy jednolitego rynku po to, by oddać go zgłodniałym obcym"). Media śledziły wprawdzie rozmaite sygnały płynące z Zachodu (wyczulone były zwłaszcza na te nieliczne sprzyjające polskim aspiracjom - choćby brytyjskiej premier Margaret Thatcher), ale koncentrowały się raczej na tłumaczeniu powodów sceptycyzmu. Siłą rzeczy nie było to specjalnie zajmujące - ani dla publicystów, ani dla czytelników.

Trudno się dziwić, że kiedy już zaczęły pojawiać się pierwsze oznaki, że akcesja nie jest wykluczona, nie wywołało to w polskich mediach oddźwięku, na jaki zasługiwało. Na dodatek tematyka unijna zaczęła wśród dziennikarzy uchodzić za mało atrakcyjną (by napisać ciekawy tekst o ustroju Unii, mechanizmach podejmowania w niej decyzji, zaletach i wadach tamtejszej biurokracji czy niuansach polityki europejskiej, trzeba i bywać w brukselskich kuluarach i pubach, i mieć stosowną wiedzę o historii tamtejszych instytucji - tych warunków zaś, siłą rzeczy, krajowi żurnaliści początkowo nie spełniali). Zresztą także odbiorcy długo traktowali kwestie integracji jako nieco abstrakcyjne i ich bezpośrednio nie dotyczące. Co tu się zresztą dziwić: także wśród zachodnich polityków popularne było spostrzeżenie jednego z nich, że “kiedy Europa otwiera usta, to tylko aby ziewnąć".

Dopiero w okolicach 1998 r., kiedy to ruszyły na dobre negocjacje akcesyjne - a w budżecie państwa pojawiły się fundusze na promowanie integracji, po które skwapliwie zaczęli sięgać wydawcy - temat Unii stał się popularny. Kłopot w tym, że dominować zaczęło ujęcie, łagodnie mówiąc, propagandowe. Dziennikarze i redakcje przyjęły widać rolę rzeczników polskiej racji stanu - tyle że zrozumiały ją dość doraźnie (dotyczy to naturalnie także “TP"). Stąd brała się w pisaniu o przyszłości Polski w Unii tonacja wyłącznie apologetyczna: pomijanie kontrowersji związanych z praktycznym funkcjonowaniem Unii i tuszowanie jej słabych stron - co przecież w samej UE jest przedmiotem ożywionych dyskusji. Szczególnie widoczne było to tuż przed referendum europejskim: mediom wyraźnie chodziło wtedy o przekonanie obywateli do zagłosowania na “tak". Bogusław Chrabota w miesięczniku “Press" użył wręcz porównania do słynnej w PRL instytucji pod nazwą “Front Jedności Narodu" - stali w nim ramię w ramię rząd, trzon opozycji oraz zdecydowana większość dziennikarzy właśnie. Paradoksalnie, przez taki styl media euroentuzjastyczne zbliżyły się mentalnościowo do eurosceptyków (czyli do mediów określających się jako narodowe).

Wraz z klęską hasła Jana Rokity i Leszka Millera “Nicea albo śmierć" doszło do kolejnej radykalnej wolty. Oto media na wyprzódki zaczęły alarmować o podwyżkach cen, czekających Polaków w związku otwarciem rynku i o zakazie podawania bigosu w polskich barach w wyniku wprowadzenia lada dzień unijnych rygorów sanitarnych, o zaniedbaniach w dostosowywaniu krajowego prawa do brukselskich wymogów i o innych wpadkach przygotowujących akcesję urzędników. Pojawiają się wizje III RP kompletnie w Unii osamotnionej - a to w wyniku zaangażowania w Iraku, a to upierania się przy nicejskim systemie ważenia głosów i preambule w europejskiej konstytucji.

Także i w tym przypadku nastroje medialne przełożyły się na nastroje społeczne: nadzieja związana z 1 maja 2004 zaczęła ustępować miejsca strachowi.

Krzysztof Burnetko

Kościół

Między papieżem a proboszczem

“Ważne staje się dzisiaj to wszystko, co służy budowaniu i umacnianiu zaufania w jednoczącej się Europie i co mogłoby przeciwdziałać zastępowaniu starych podziałów nowymi formami izolacji. Obok takich podstawowych wartości porządku społecznego, jak neutralność ideologiczna, godność człowieka jako źródła praw, prymat osoby przed społeczeństwem, szacunek dla demokratycznie uznanych norm prawnych, pluralizm struktur społecznych, trzeba dziś także podkreślać ważność takich postaw i dążeń, które wydają się szczególnie potrzebne na samym wstępie powstawania nowego, sprawiedliwszego świata i nowej, nie podzielonej Europy" - mówił Jan Paweł II na spotkaniu w Nuncjaturze Apostolskiej (Warszawa, 1991 r.). Nie były to słowa rewolucyjne, raczej powtórzenie treści obecnych w papieskim nauczaniu od 1978 r. i przypominanych podczas pielgrzymek do Polski (choć wówczas, z racji kontekstu politycznego, inaczej rozumianych). Dlaczego więc potrzeba było ponad 10 lat, aby dotarły one do świadomości wiernych?

Choć było to jedno z licznych papieskich wystąpień, prezentujących Unię jako twór głęboko chrześcijański, w polskiej sferze publicznej “opłacało się" być eurosceptykiem. Nawet gdy w listopadzie 2002 r. na forum włoskiego parlamentu Papież nazwał podział Europy na Wschodnią i Zachodnią nienaturalnym, a akcesję państw Europy Środkowo-Wschodniej do UE uznał za przejaw “historycznej sprawiedliwości", osoby niechętne akcesji przedstawiały sprawy inaczej. Liga Polskich Rodzin, ugrupowanie powołujące się przecież i na wartości chrześcijańskie, i nauczanie papieskie, i autorytet Kościoła, m.in. dzięki antyunijnej retoryce zdobyła w wyborach parlamentarnych w 2001 r. poważną reprezentację w parlamencie, pokazując, że trafiła w społeczne zapotrzebowanie. Natomiast Radio Maryja osłabiło krytyczną wobec Unii kampanię dopiero po słowach Papieża “Europa potrzebuje Polski!", wypowiedzianych w maju 2003 r. Wtedy też padło sformułowanie: “Od Unii Lubelskiej do Unii Europejskiej!", jednoznacznie popierające obecność Polski w Brukseli.

Ze strony polskiego Kościoła, a konkretnie Episkopatu, zabrakło zarówno zdecydowanego zdystansowania się od antyunijnych wypowiedzi mediów czy partii powołujących się na katolicki rodowód, jak i jednoznacznie aprobującej akcesję deklaracji. Dokument “Biskupi polscy wobec integracji europejskiej", wydany w marcu 2002 r., był spóźniony o kilka lat, czego dowodem może właśnie sukces LPR. W parafiach i diecezjach o wstąpieniu do Unii nie dyskutowano wcale albo dopiero na kilka tygodni przed referendum. Jeśli już doszło do publicznej debaty, ważniejsze od konkretnych problemów (choćby rolników, z których wielu uwiodła populistyczna retoryka eurosceptyków), było ostrzeganie przed ryzykiem utraty polskiej tożsamości albo roztaczanie wizji “nawracania" zlaicyzowanego Zachodu.

Dyskusję mógł zainicjować list pasterski o integracji europejskiej odczytany we wszystkich parafiach, ale nie ogłoszono go nawet przed referendum akcesyjnym w czerwcu 2003 r. (zrobili tak hierarchowie litewscy i węgierscy). Niewykluczone, że było to przejawem podziałów w Episkopacie, widać trudnych do przezwyciężenia. Nawet “Słowo biskupów z okazji przyjęcia Polski do UE", wydane na miesiąc przed wstąpieniem Polski w struktury Unii, jest tylko sugerowane do odczytania (małym pocieszeniem jest fakt, że ogłoszenie “listów na wejście" zapowiedzieli niektórzy z biskupów diecezjalnych). Może się więc zdarzyć, że szeregowy polski katolik nie usłyszał, co o akcesji myśli jego Episkopat. Wie jednak na pewno, co myśli jego proboszcz.

Anna Mateja

Politycy i urzędy

Przepychanki wewnętrzne

W czasach pierwszej koalicji SLD-PSL utworzenie Komitetu Integracji Europejskiej było pomysłem na “wyjęcie" części kompetencji MSZ, wtedy jeszcze resortu prezydenckiego. Gdy zaś nastały czasy AWS-UW, MSZ i KIE przestały czasem nawet informować się o wzajemnych działaniach, a w samym Komitecie pojawiły się konflikty. Nasza pozycja w oczach Brukseli systematycznie przez to słabła.

Zaczęło się od tego, że AWS przeforsowała na stanowisko szefa KIE kandydaturę Ryszarda Czarneckiego z eurosceptycznego ZChN. Czarnecki miał odgrywać rolę hamulcowego integracji, co w oczach środowiska ZChN, dla którego wejście do UE było smutną koniecznością, stanowiło cnotę. Rychło doszło więc do konfliktów kompetencyjnych z jego zastępcą Piotrem Nowiną-Konopką z Unii Wolności, który wielokrotnie zarzucał swojemu szefowi nieudolność, brak kompetencji i nadmierną ambicję.

Apogeum konflikt osiągnął w lecie 1998 r., gdy okazało się, że Polska straciła 34 mln ecu, ponieważ urząd Czarneckiego przegapił zmianę zasady opiniowania projektów przez fundusz PHARE, w efekcie czego polskie projekty zostały odrzucone jako źle przygotowane. Na szefa KIE posypały się gromy, zaś później, w polemicznym uniesieniu, Nowina-Konopka nazwał zachowanie Czarneckiego “grami i zabawami małych chłopców w piaskownicy, którzy urządzają zawody w pluciu na odległość". ZChN twierdził, że UW próbuje zdominować politykę zagraniczną i prowadzi wewnątrz koalicji “wojnę domową".

W końcu obaj skłóceni politycy musieli opuścić stanowiska, a kierowaniem KIE zajął się sam premier Buzek. Zwiększyło to jedynie chaos, bo za integrację odpowiadały jednocześnie MSZ, KIE (na kierowanie którym premier nie miał wiele czasu) oraz główny negocjator (do tego urzędu akurat mieliśmy szczęście). Układ taki nie był w stanie wypracować wspólnej taktyki integracyjnej.

Za następnego rządu sprawy miały się tylko odrobinę lepiej m.in. dzięki przywróceniu do Urzędu Komitetu Integracji Europejskie Danuty Huebner. Niemniej jednak ogłaszane co jakiś czas raporty Komisji Europejskiej wytykały Polsce opóźnienia w stosunku do innych kandydatów. I choć część z nich wynikała z przyczyn niezależnych od rządzących, to jednak na konto ekipy Millera zapisywano zakusy na niezależność NBP, zrażanie inwestorów, biurokrację, spowalnianie prywatyzacji, zbyt wolną legislację lub nawet przyjmowanie ustaw sprzecznych z prawem europejskim. Największe zaniepokojenie KE stale budził zbyt wolny postęp w budowaniu administracji rolnej, a przede wszystkim we wdrażaniu systemu identyfikacji bydła (IACS).

Blamażem rządu Leszka Millera stała się kampania referendalna. SLD stworzył najpierw stanowisko ministra unijnej informacji i powierzył je Sławomirowi Wiatrowi najwyraźniej tylko dlatego, by zaspokoić ministerialne ambicje tego zasłużonego dla postkomunistów działacza. Wiatr pełnił funkcję od 1 stycznia 1999 do 30 września 2002 r. Trudno wskazać jego zasługi dla informowania Polaków o procesie integracji, wiadomo za to, że np. zlecił bez przetargu produkcję 50 odcinków filmu “Unia dla Ciebie" za 840 tys. zł agencji Z&T, której założycielem był ówczesny rzecznik rządu Michał Tober. Kontrowersje wzbudziło też wynagrodzenie dla Bogusława Wołoszańskiego, który za rządową reklamę dostał 120 tys. zł. Jak na ironię Wiatr na posiedzeniu sejmowej komisji europejskiej mówił: “w naszych spotach nie ma gwiazd, którym trzeba płacić wysokie honoraria".

Gdy nie dało się już odpierać ataków na Wiatra, powołano na jego miejsce Lecha Nikolskiego jako ministra odpowiedzialnego za “przygotowanie do referendum". Wiatrowi na otarcie łez dostała się funkcja zastępcy Nikolskiego. Tandem ten wpadł na pomysł uruchomienia od 1 marca 2003 r. gminnych ośrodków informacji europejskiej. Kosztem 3 mln zł przygotowano program “Moja gmina w UE". Pomysł okazał się niewypałem. Stażyści nie zostali odpowiednio przeszkoleni, potem zaś nie mogli doprosić się od centrali obiecanych materiałów. “Powinno być chyba tak, że to rząd wspiera społeczeństwo obywatelskie, a nie na odwrót. A tu okazuje się, że stażyści są kolejnym elementem, któremu muszą pomagać i tak przeciążone i biedne organizacje pozarządowe" - mówiła wtedy “TP" Róża Thun, prezes Polskiej Fundacji im. Roberta Schumana. Nikolski jednak nie tracił dobrego samopoczucia, winę za niemrawość kampanii zrzucał na “niepełne zaangażowanie się sił politycznych" i dowodził, że wtedy (marzec 2003) kampania jeszcze się nie rozpoczęła, gdyż nieznana była dokładna data ani pytanie referendalne.

Czy powiedzieliśmy “tak" w referendum w nadziei, że Bruksela zrobi porządek z naszymi politykami?

Andrzej Brzeziecki

Gospodarka

Samiśmy tego chcieli

Rozpoczynając negocjacje z UE byliśmy krajem gospodarczo zapóźnionym, zadłużonym i nękanym wysoką inflacją. Wchodząc do Unii mamy najwyższy wzrost gospodarczy w Europie i jeden z najniższych wskaźników inflacji. Dług publiczny zaczniemy liczyć według unijnej metodologii, obniżającej jego poziom, nawet wysoki deficyt finansów publicznych nie będzie nam wypominany, bo Francja, Niemcy i inne kraje strefy euro też mają kłopoty z utrzymaniem tego kryterium na wymaganym poziomie.

W wielu dziedzinach gospodarki integracja z UE nastąpiła długo przed formalnym członkostwem. Od dawna nie obowiązują już cła w wymianie handlowej, co pozwoliło polskim przedsiębiorstwom lokować na tamtejszym rynku coraz więcej towarów. Wymiana z UE to 2/3 polskich obrotów handlowych. Jest to wskaźnik wyższy niż niektórych krajów należących do Unii od lat. Wielu ekspertów twierdzi, że polskie przedsiębiorstwa są lepiej przygotowane do konkurencji na rynku unijnym niż tamtejsze z naszymi, więc stoją przed szansą kolejnych sukcesów. Dzięki szybko rosnącemu eksportowi do Unii polska gospodarka rozwija się bardzo dobrze, a choć obecny poziom życia w Polsce odpowiada jedynie 42 proc. unijnego, przez ostatnie 10 lat stale zmniejszaliśmy dystans.

Nie udało się jednak przełamać irracjonalnych lęków i oporów, występujących po obu negocjacyjnych stronach i stąd sporo okresów przejściowych, odsuwających na później pełną integrację Polski z Unią. Po naszej stronie były to głównie obawy o wykup ziemi, zwłaszcza na terenach przyłączonych po II wojnie światowej. Dla zachodnich sąsiadów największe zagrożenie stwarzała spodziewana fala emigracji zarobkowej. Najpierw wymusiliśmy długi okres ograniczeń w sprzedaży ziemi obcokrajowcom, a teraz wielu Polaków oburza się, że tylko Wielka Brytania i Irlandia nie tworzą barier przeciw polskiej sile roboczej. Ogromne, najwyższe w Europie bezrobocie, o wiele łatwiej byłoby rozładować, gdyby Polacy mogli szukać zatrudnienia na wielkim rynku unijnym. Europejczyków przestraszyło jednak widmo 3 mln polskich bezrobotnych. Samiśmy się jednak nie godzili na transakcję “ziemia za pracę".

Polska na razie wstępuje tylko do unii gospodarczej, a nie monetarnej, lecz wyznaczenie szybkiego terminu spełnienia kryteriów z Maastricht i wprowadzenia w Polsce euro jest niezbędne dla zachęcenia zagranicznych inwestorów oraz zniechęcenia zagranicznych spekulantów walutowych. Ci pierwsi mogą nam pomóc, ci drudzy zaszkodzić, więc warto się pospieszyć. Tym bardziej, że krajowych finansów publicznych Unia za nas nie naprawi.

Janusz Majcherek

Ostatni akord

"Nicea albo śmierć"

Polacy opowiedzieli się za akcesją. Pałeczkę w biegu do Unii oddali więc rządowi, który powinien tak przygotować kraj, byśmy już 2 maja korzystali z przywilejów, jakie daje członkostwo. Jednak miast skoncentrować się na szczegółach negocjacyjnych, np. utrzymaniu wewnętrznych regulacjach podatkowych i socjalnych, które decydują o naszej konkurencyjności, rząd skupił się na obronie Nicei - wbrew państwom UE, krajom kandydującym i rozsądkowi. Radość z wygranego referendum nie trwała więc długo.

Stało się tak dlatego, gdyż słabnący rząd Leszka Millera łatwo uległ presji nastrojów narodowych. Musiał przystać na to, by linię polskich negocjacji z UE wyznaczył Jan Maria Rokita, który z trybuny sejmował wykrzyczał: “Nicea albo śmierć". Premier na grudniowy szczyt do Brukseli pojechał na wózku inwalidzkim. Na użytek mediów sprawiał jednak wrażenie, że choć fizycznie pokiereszowany, jest w stanie obronić Niceę. Sugerował, że rozegra wspaniałą partię, jak rok wcześniej w Kopenhadze, gdy duński premier nie szczędził potu i czasu, by przekonywać, słuchać i negocjować.

Jednak po wygłoszeniu swego stanowiska usłyszał od europejskich partnerów: “no to nie mamy o czym rozmawiać". Nikt go nie słuchał, nikt nie przekonywał. Polska dobiła do ściany. Kursu jednak nie zmieniono. Otrzeźwienie przyszło dopiero, kiedy nowy, socjalistyczny premier Hiszpanii Zapatero ogłosił, że jego ekipa, wcześniej nasz sojusznik w obronie Nieci, “wraca do Europy" i popiera projekt konstytucji. Zdziwienie Millera było wielkie. Nie mając ruchu, ogłosił, że Polska jest skłonna do kompromisu. Pożegnanie z Niceą kończy więc kiepski film, w którym Polska odgrywała rolę negatywnego bohatera - kraju spowalniającego integrację.

Nie wszyscy jednak chcą, by film się skończył. Platforma Obywatelska obstaje przy swoim i głosi, że musimy bronić Nicei. Cóż pozostaje autorom jednego z najbardziej absurdalnych haseł w historii III RP? Można przyznać się do błędu, uderzając we własne piersi. Można też obstawać przy swoim, robiąc minę do złej gry. Platforma wybrała wariant drugi. To źle wróży Polsce, gdyż partia Tuska i Rokity gotuje się już do przejęcia władzy.

Jarosław Makowski

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 18/2004