Piękne zmyślenie

Terapeutyczna moc opowiadania historii – to dzięki niej „Życie Pi” działa na widza mimo ewidentnych płycizn fabularnych i zbyt łatwych mądrości.

21.01.2013

Czyta się kilka minut

Kadr z filmu „Życie Pi”  / Fot. Materiały prasowe
Kadr z filmu „Życie Pi” / Fot. Materiały prasowe

Wiele cierpkich słów powiedziano dotychczas pod adresem filmowej adaptacji „Życia Pi”. Że to newage’owa wydmuszka, którą skrzyżowano z „Avatarem”, by jak najwięcej zarobić na metafizycznym głodzie zjadaczy popcornu. Że racjonalizm został tu cynicznie wprzęgnięty w służbę irracjonalnemu, a kamera 3D zamiast pogłębiać, tylko zdemaskowała fałszywe głębie... Trudno się nie zgodzić z tymi zarzutami, oglądając filmowy fajerwerk Anga Lee, a przyznane niedawno jedenaście Oscarowych nominacji zdają się potwierdzać status „Życia Pi” jako li tylko filmowego igrzyska. Jest jednak w filmie tajwańskiego reżysera coś, co nie pozwala o nim tak łatwo zapomnieć.



***



Terapeutyczna moc opowiadania historii – to dzięki niej „Życie Pi” działa na widza mimo ewidentnych płycizn fabularnych i zbyt łatwych mądrości. Od początku filmową narracją rządzi tu opowieść werbalna, nadająca wszystkiemu, co widzimy na ekranie, rozbrajający dosłowność cudzysłów – i tego właśnie znaku należy się trzymać aż do końca. Najpierw słyszymy, jak dojrzały Pi, syn właściciela zoo z indyjskiego Puducherry, opowiada kanadyjskiemu pisarzowi niezwykłą historię swojego życia: będąc chłopcem, płynął statkiem przez Ocean Indyjski i cudem uratował się z katastrofy. W szalupie odkrył obecność jeszcze czterech rozbitków, hieny, zebry, orangutana i tygrysa bengalskiego, które ojciec bohatera zamierzał przewieźć do Kanady. W ten sposób odyseja Pi po przestworach oceanu stała się walką o przetrwanie, w której szczególną rolę odegrały zmagania z niechcianym pasażerem o imieniu Richard Parker. To właśnie wygłodniały tygrys zmusza bohatera do nadludzkiej pomysłowości i swoją wymagającą obecnością wzmacnia jego ducha. Lecz niezależnie od tego, jakiego Boga stał się figurą pręgowany ludojad (Pi jest dzieckiem panteizmu i eklektycznej religijności, mieszczącej w sobie i hinduistyczne bóstwa, i postać Jezusa, a nawet kabałę), tym, co utrzymało bohatera przy życiu, jest także wewnętrzny przymus opowiadania. Widzimy, jak znalezionym w szalupie ołówkiem Pi skrupulatnie zapisuje swój dziennik pokładowy, jakby hołdował zasadzie „opowiadam, więc żyję”. I jakkolwiek w finale Pi stawia pod znakiem zapytania prawdziwość całej tej niesamowitej historii (realność samego tygrysa, inwazję latających ryb czy pobyt na wyspie surykatek), jedno jest pewne – nawet jeśli to wszystko wymyślił, właśnie to piękne zmyślenie uratowało mu życie, najpierw na pokładzie szalupy, a potem w codziennym życiu, w którym musiał sobie poradzić ze swymi mrocznymi doświadczeniami. I na tym właściwie Ang Lee mógłby poprzestać, nie usiłując rozciągnąć tej metafory na fenomen religii, bo wtedy właśnie zanurza się najgłębiej w bezdennym oceanie kiczu.



***



Na szczęście, reżyser opowiada swoją historię, stawiając nas w podobnej roli, jak Pi swoich słuchaczy. Każdy dostanie tutaj swoją opowieść w zależności od potrzeb i otwarcia na parareligijne treści. Możliwości mamy więc kilka i wcale nie jesteśmy skazani na metafizyczny supermarket. Możemy być jak kanadyjski dziennikarz złakniony cudowności i fascynującej story, możemy stać się przedstawicielem japońskiego armatora, który potrzebuje do swego raportu brutalnych, suchych faktów i zupełnie inaczej poukładać sobie przedstawioną przez Pi historię. I możemy też być jak sam Pi, który pragnie metafizycznego naddatku, by móc się uporać ze swoją traumą. Wolno nam także pozostać na neutralnej pozycji uczestnika widowiska, w którym wiele obrazów najzwyczajniej zapiera dech. I nie ma tu znaczenia fakt, iż nasz tygrys został wygenerowany komputerowo, podobnie jak serwowane tu hojną ręką podrasowane wspaniałości dzikiej natury. Tę zasadę „każdemu według jego potrzeb” możemy potraktować jako marketingową strategię, ale równie dobrze dostrzec w niej egalitarną wartość filmu.



„ŻYCIE PI”, reż. Ang Lee, scen. David Magee na podst. powieści Yanna Martela, zdj. Claudio Miranda, muz. Mychael Danna, wyst. Suraj Sharma, Irrfan Khan, Ayush Tandon, Rafe Spall i inni. Prod. USA/Chiny 2012.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2013