Anatomia legendy

Gdy 15 kwietnia 1912 r. poszedł na dno, był to nie tylko cios w dumę Wielkiej Brytanii i reputację armatorów, ale też argument dla światowej lewicy, orzech do zgryzienia dla feministek i do dziś niewyczerpane źródło inspiracji dla kultury.

02.04.2012

Czyta się kilka minut

„Titanic” przy nabrzeżu w Southampton, trzy dni przed zatonięciem. Kolorowana fotografia z epoki. / fot. Lefranc David / East News
„Titanic” przy nabrzeżu w Southampton, trzy dni przed zatonięciem. Kolorowana fotografia z epoki. / fot. Lefranc David / East News

Sto lat po zatonięciu pozostaje „Titanic” niezatartym symbolem pułapki, w jaką wpędza nas pycha i ślepa wiara w nieograniczone możliwości techniki. Zaspokaja nasz apetyt na apokaliptyczne wizje: rozświetlony kadłub olbrzyma pogrążający się w mrocznym oceanie kojarzy się z symbolem cywilizacji zanadto zadufanej i ceniącej komfort. Przypomina wieżę Babel osadzoną w nowoczesnym świecie.

Jednak zatonięcie „Titanica” nie byłoby najsłynniejszą katastrofą w historii, gdyby nie jedyna w swoim rodzaju akcja ratunkowa, precyzyjnie ukazująca mechanizmy rządzące moralnością cywilizowanych ludzi początku XX w.; gdyby nie te dwie i pół godziny, jakie dzieliły wyrok od wykonania – i ich niezwykły dramaturgiczny potencjał.

SZOK I NIEDOWIERZANIE

Poranne wydania amerykańskich gazet z 15 kwietnia 1912 r. donosiły jeszcze, że „Titanic” został wzięty na hol. Komunikacja z przestarzałym statkiem „Carpathia”, który podniósł rozbitków z „Titanica” z szalup, była kiepska. A telegrafistom i dziennikarzom nie mieściło się zapewne w głowach, że tak wielki i nowoczesny statek mógł pójść na dno.

Całkowita lista ofiar została ustalona dopiero po tygodniu. Szok i niedowierzanie ogarnęły cały „cywilizowany świat”. Wielka Brytania i Ameryka pogrążyły się w żałobie z powodu przerażającej liczby ofiar i uszczerbku, jakiego doznała narodowa duma w wyniku katastrofy statku reklamowanego jako dowód „panowania rasy anglosaskiej nad morzami”.

Siedmioletni Elias Canetti mieszkał wówczas w Anglii. „Nasza guwernantka płakała podczas śniadania, nigdy przedtem nie widziałem jej płaczącej – wspominał. – Służąca Edith przyszła do pokoju dziecinnego i płakały razem. Dowiedziałem się o górze lodowej, o przerażającej liczbie ludzi, którzy zginęli, oraz – co zrobiło na mnie największe wrażenie – o orkiestrze, która nie przestała grać, gdy statek tonął. Chciałem się dowiedzieć, jaką grali melodię: otrzymałem opryskliwą odpowiedź. Domyśliłem się, że moje pytanie było niestosowne, i też się rozpłakałem”.

Najwięcej powodów do rozpaczy miało Southampton, port macierzysty „Titanica”, skąd pochodziło 4/5 załogi, i skąd pięć dni wcześniej statek wyruszył w swój dziewiczy i ostatni zarazem rejs.

ZASADNICZO NIEZATAPIALNY

„Titanic”, wypierający 50 tys. ton liniowiec, był wtedy największym i najdroższym statkiem świata. Reklamowano go też jako najnowocześniejszy i najbardziej luksusowy, a także jako „zasadniczo niezatapialny”. Cena najdroższych kabin (raczej apartamentów) pierwszej klasy dochodziła do 870 (odpowiednik ponad 60 tys. dzisiejszych) funtów szterlingów.

Przestrzenie przeznaczone dla pasażerów I, II i III klasy były ściśle odseparowane. Armator – linia „White Star” – zadbał, aby romans między biednym Leonardo di Caprio a bogatą Kate Winslet, który znamy z filmu Camerona, w rzeczywistości był „zasadniczo niemożliwy”. Kabiny różniły się i ceną, i komfortem – choć w porównaniu z typowym statkiem wożącym wówczas emigrantów do Ameryki pasażerowie III klasy na „Titanicu” podróżowali bardzo wygodnie. Legendarny przepych w pomieszczeniach I klasy (restauracje, kawiarnie, basen, sala ćwiczeń, łaźnie w stylu „tureckim”, biblioteka itd.) odpowiadał ówczesnej modzie i gustom amerykańskich nouveaux riches, którzy mieli stanowić podstawę klienteli. Wykorzystując najnowszy model aparatu telegraficznego o zasięgu przeszło tysiąca mil, na statku drukowano codzienną gazetę z najświeższymi wiadomościami.

W zgodzie z ówczesnymi przepisami, „Titanic” miał 20 łodzi ratunkowych, na które mogła wsiąść ledwie jedna trzecia maksymalnej liczby pasażerów i załogi – choć przystosowany był do przenoszenia aż 64 szalup. Tak jak na inne liniowce, większość załogi rekrutowano ad hoc do każdego rejsu (co najmniej 26 zapisanych szczęśliwców nie dotarło na pokład, a 13 pechowców zamustrowano w ostatniej chwili). Około 50 osób zrezygnowało z rejsu już wcześniej – pośród nich był parlamentarzysta ze Szkocji, jeden z projektantów „Titanica” i właściciel spółki kontrolującej linię „White Star”, multimilioner J.P. Morgan. Przebywający w Paryżu angielski pisarz Arnold Bennett zanotował w pamiętniku 20 kwietnia, że jego goście, państwo Selwyns, nie popłynęli „Titanikiem” tylko dlatego, że nie mogli się doczekać, by wysłuchać fragmentów manuskryptu jego nowej powieści...

W PORZĄDKU OPATRZNOŚCI

Teoretyczną niezatapialność gwarantował podział kadłuba na 16 wodoszczelnych przedziałów. Po zderzeniu z górą lodową, 20 minut przed północą 14 kwietnia, sześć z nich wypełniło się wodą, co wystarczyło, by statek zatonął w niecałe dwie i pół godziny później, zabierając ze sobą co najmniej 1514 ludzi.

Niedoświadczona załoga nie wiedziała, ile osób mieści się bezpiecznie w łodziach i większość z nich spuszczono na wodę, choć były wypełnione ledwie w nieco ponad połowie. Spośród tych, którzy znaleźli się w lodowatej wodzie, zaledwie 13 dopłynęło do szalup: śmierć z wyziębienia następowała po kilku minutach.

Przepływający nieopodal „Californian” nie wziął serio nadawanych przez „Titanica” sygnałów SOS i wystrzeliwanych rakiet: gdy kapitanowi zameldowano, że najwyraźniej będący w opałach statek zniknął z pola widzenia, ten uznał, że „niezatapialny” uporał się z kłopotami i odpłynął, nakazał więc kontynuowanie rejsu i poszedł spać. Powołane później komisje śledcze, brytyjska i amerykańska, oskarżające się o stronniczość i populizm, uznały, że obaj kapitanowie – „Titanica” i „Californian” – nie dopełnili obowiązków, a przyczyną katastrofy było zignorowanie komunikatów o górach lodowych i nadmierna prędkość. W istocie kapitan „Titanica” E.J. Smith miał się wyrazić, że nie wyobraża sobie, by jego statkowi mogło grozić jakieś niebezpieczeństwo, gdyż „nowoczesne budownictwo okrętowe ma te problemy za sobą”.

Kontrowersje, jakie spowodowała katastrofa, nie ograniczały się jednak do kwestii zadufania właścicieli, konstruktorów i załogi. Jakkolwiek straszna, lekcja „Titanica” nie była nowa: była to kolejna odsłona mitu o ukaraniu hybris, ludzkiej pychy, która ściągała na nasz gatunek gniew zarówno biblijnego Boga chrześcijan, jak i bogów Olimpu, a teraz sił natury.

Największa pokojowa katastrofa cywilizowanego świata – w istocie katastrofy morskie z większą liczbą ofiar zdarzały się przedtem i potem, ale zawsze chodziło o przestarzałe statki przewożące biedaków – była faktem przerażającym, ale w pewien sposób zrozumiałym: była okrutną i nieproporcjonalną, lecz zasłużoną karą dla ludzi niepomnych własnych ograniczeń. Premier Asquith określił ją w maju 1912 r. w Izbie Gmin jako „jedno z owych strasznych wydarzeń »w porządku Opatrzności«, jakich nie potrafimy przewidzieć i które przerastają wyobraźnię”. Jej skutkiem była m.in. nowa konwencja o bezpieczeństwie na morzu (SOLAS) z 1914 r., w myśl której miejsc w szalupach musi starczyć dla wszystkich pasażerów, a rakiet ratunkowych nie wolno ignorować. Obowiązuje ona do dziś, choć liniowce nie wożą już pasażerów przez Atlantyk.

KAPITALISTYCZNA ZBRODNIA

O ile katastrofa okazała się bolesną nauczką – zwłaszcza dla Brytyjczyków, którzy „panowanie nad morzami” uważali za jeden z kluczowych elementów swej narodowej tożsamości i dumy – o tyle akcja ratunkowa stała się międzynarodowym skandalem.

Statystyka ocalonych z „Titanica” budzi kontrowersje do dziś. Najgłośniejsza dotyczy pasażerów uratowanych z poszczególnych klas i wygląda następująco: klasa I – 63 proc., klasa II – 42 proc., klasa III – 25 proc. Nie były to procenty przypadkowe: mimo paniki, oficerowie kierowali ewakuacją zgodnie z planem, a tam, gdzie pasażerowie próbowali dostawać się do szalup na własną rękę, występowali z bronią w ręku – w imię zasady: bogaci przodem. Pierwsze spuszczone łodzie były pełne wolnych miejsc. Małżeństwo Duff-Gordonów odpłynęło szalupą z zaledwie 12 osobami, obiecując marynarzom duże sumy za niewpuszczanie nikogo więcej.

Pasażerowie III klasy mieli szansę dostać się do szalup dopiero wtedy, gdy dyscyplina zaczęła się załamywać i wszyscy pojęli, że miejsca w łodziach nie wystarczy. Oficerowie zastrzelili co najmniej kilkunastu zdesperowanych biedaków – jeden z nich w czasie przesłuchań przed komisją śledczą nie krył, że zaczął strzelać, gdy zdał sobie sprawę, że ma do czynienia z włoskimi imigrantami.

Makabrycznego podziału na biednych i bogatych dopełniono kilka dni później, gdy pierwszy statek dopłynął na miejsce katastrofy, by wyłowić ciała ofiar. Było ich tyle, że nie sposób było wszystkie, zgodnie z procedurami, zabalsamować. Zdecydowano zatem, by pasażerów II i III klasy pochować na morzu (czyli wrzucić z powrotem do wody), a do portu zabrać tylko pasażerów I klasy – z uwagi na konieczność identyfikacji zwłok podczas procesów spadkowych o, było nie było, duże sumy.

Oburzenie z powodu potraktowania uboższych pasażerów zdyskontowała ówczesna lewica (socjalizm był wtedy ideą popularną nawet w USA!), ale przyłączyło się do niej wielu niezależnych dziennikarzy z obu stron Atlantyku. Wskazywano też na zaniedbania armatora, który kwestie bezpieczeństwa uznawał za trzeciorzędne, nakłady i uwagę koncentrując na zapewnieniu komfortu pasażerom I klasy. Spekulowano, że statek płynął za szybko dlatego, by nie zawieść oczekiwań właścicieli „White Star”. „Kapitalistyczna zbrodnia”: tak politycy lewicy i dziennikarze od Niemiec po Amerykę nie wahali się nazywać „Titanica”.

KŁOPOT FEMINISTEK

W gruncie rzeczy jednak statystyka uratowanych wskazywała, że najbardziej dyskryminowanymi w czasie akcji ratunkowej nie byli biedni pasażerowie III klasy, lecz po prostu mężczyźni. Kierujący nią oficerowie, zanim wypuścili na pokład pasażerów III klasy, kierowali się prostą zasadą: kobiety i dzieci najpierw.

W sumie z I i II klasy uratowano 100 proc. dzieci i odpowiednio 97 proc. i 84 proc. kobiet, a mężczyzn tylko 34 proc. z I klasy i zaledwie 8 proc. z II (innymi słowy, w II klasie pasażerki miały ponad 10-krotnie większe szanse przeżycia niż pasażerowie). Gdy nadeszła kolej na III klasę i cała akcja stała się bardziej chaotyczna, kobiet uratowano 55 proc., dzieci 30 proc., a mężczyzn tylko 12 proc. Na pokładzie dochodziło do dramatycznych scen, gdy pasażerki odmawiały wsiadania do szalup, nie chcąc zostawić mężów, ojców i braci – i możemy przypuszczać, że wiele z tych, które zginęły, to właśnie owe dobrowolne ofiary.

Zasada „kobiety i dzieci najpierw” nie została wymyślona przez załogę „Titanica”, lecz obowiązywała na morzu od dawna – stąd dysproporcje między uratowanymi kobietami a mężczyznami nie wzbudzały na ogół wielkich kontrowersji. Były to w końcu czasy pełnego rozkwitu patriarchatu, gdy prawa wyborcze przysługiwały kobietom zaledwie w kilku peryferyjnych krajach świata, a równość płci powszechnie uchodziła za mrzonkę.

W komentarzach przeważał ton minorowego podziwu dla żelaznej konsekwencji, z jaką owe patriarchalne zasady zastosowano (i z jaką się do nich dostosowano) w obliczu nieuchronnej śmierci. Wyrażały go również działaczki kobiece, apelując o zmitygowanie oskarżeń pod adresem zdominowanej przez mężczyzn kultury, która, jak się okazywało, kazała im czasem płacić za ową dominację najwyższą cenę.

Najsłynniejsza amerykańska feministka i anarchistka Emma Goldman ubolewała, że poświęcenie mężczyzn z „Titanica” źle wpłynie na popularność postulatów sufrażystek. Że tak się stało, może świadczyć popularny wówczas gorzki wiersz „Głosy dla kobiet, łodzie dla kobiet”, a także list młodego Winstona Churchilla do żony: „Nawet ja mam nadzieję, że [katastrofa] utemperuje niektóre z młodych niezamężnych nauczycielek, tak zapiekłych w swym płciowym antagonizmie, które uważają mężczyzn za podłych i nikczemnych”.

„TO SIĘ MOŻE WYDARZYĆ”

Znamy nie tylko statystyki uratowanych, ale też nazwiska i historię ostatnich godzin wielu z tych, którzy zginęli.

Człowiekiem, który spośród wszystkich 1514 ofiar „Titanica” mógłby poskarżyć się na szczególnie perfidną ironię losu, był W.T. Stead, autor opowiadania „Zatonięcie nowoczesnego liniowca” z 1884 r. Pozbawiona większej literackiej wartości, pełna była jednak prawdziwie profetycznych szczegółów: statek z historii Steada, choć mniejszy od „Titanica”, miał proporcjonalnie równie niewiele łodzi, na które też najpierw wpuszczano kobiety (niektóre też nie zgadzały się opuścić swych mężczyzn); biedacy z III klasy również szturmowali nieliczne pozostałe łodzie, a załoga odstraszała ich bronią. W przypisie do własnego utworu Stead informował, że „tak to właśnie może się wydarzyć, i wydarzy się, jeśli liniowce będą wypływać w morze z niedostateczną liczbą łodzi ratunkowych”.

Jedno się tylko nie zgadzało: bohater opowieści Steada uratował się, dopływając wpław do jednej z szalup, gdy on sam padł ofiarą swej przepowiedni. Na szczęście na tym etapie życia Stead nie wierzył już w śmierć: jechał właśnie na kongres spirytystów w Nowym Jorku, propagować swoją metodę porozumiewania się z duchami zmarłych.

Innego rodzaju wizja sprowadziła śmierć na pannę Edith Evans: według świadków, odmówiła ona wejścia do łodzi ratunkowej, ponieważ wróżka w Londynie przepowiedziała jej śmierć na morzu. Pogodzona z losem panna Evans uznała, że ewakuacja nie ma sensu i lepiej nie zabierać miejsca komuś, kto mógłby się uratować zamiast niej.

FILMY I HYMNY

Utwory literackie oraz filmy poświęcone „Titanicowi” trudno zliczyć.

Obok Anglosasów, największy dorobek na tym polu mają Niemcy, którzy wyszli na prowadzenie, zanim jeszcze „Titanic” na dobre zatonął: katastrofa bowiem zbiegła się z publikacją powieści Gerhardta Hauptmanna „Atlantis”, której bohater cudem ratuje się ze statku płynącego do Ameryki. Reklama, jaką powieści Hauptmanna zrobił „Titanic”, skłoniła duńską firmę Nordisk do sfilmowania książki w następnym roku.

Zresztą filmy – czy może raczej: pokazy „dokumentalne” poświęcone katastrofie – zaczęto wyświetlać już w parę tygodni po katastrofie: ujęcia statku, kapitana Smitha, gór lodowych i „Carpathii” wypełnionej rozbitkami przeplatały się w nich z planszami informacyjnymi. Na przykład ten wyświetlany w Niemczech, po pokazach w głównych miastach, na początku czerwca dotarł na wschodnie rubieże państwa – do Katowic. Podczas pokazu publiczność proszona była o odśpiewanie hymnu „Być bliżej Ciebie, Boże, chcę” (tekst rozdawano wraz z biletami) – ostatniego utworu, jaki miała wykonać orkiestra na „Titanicu”.

W parę miesięcy później malarz Max ¬Beckmann ukończył najwybitniejszy chyba obraz przedstawiający katastrofę: na pierwszym planie widzimy tu uratowanych – mokrych, przerażonych i prawie odczłowieczonych.

KULTURA I PROPAGANDA

Także Niemcy wyprodukowali pierwszy fabularny film o „Titanicu”. Jednak gdy wchodził on do kin, już w sierpniu tego samego roku (sic!), uważano, że publiczności „titanicowe” wzruszenia zdążyły się już opatrzyć.

31 lat później miała odsłonę kolejna niemiecka produkcja o „Titanicu”, tym razem pomyślana jako propagandowy atak przeciw „angielskiej plutokracji”, z fikcyjną postacią pierwszego oficera-Niemca, który bezskutecznie chce statek uratować (ale brytyjscy kapitaliści nie zwracają na niego uwagi) oraz tajemniczą niemiecką arystokratką z Łotwy, której pieniędzmi szlachetny Niemiec chciałby przekupić złych kapitalistów. Lecz nic z tego (jak i z romansu między tymi dwojgiem), bo łotewski majątek konfiskują bolszewicy.

Komitet pod przewodnictwem dr. Goebbelsa uznał film za nieudany: Anglików przedstawiono w nim jako nie dość wrednych, a poza tym telegram o konfiskacie niemieckiego majątku na Wschodzie, dobrze brzmiący w 1940 r., gdy powstawał scenariusz, w roku 1943, już po Stalingradzie, budził skojarzenia defetystyczne. W rezultacie filmu nie wyświetlano w Rzeszy, lecz na terytoriach okupowanych (także w Polsce); z powodzeniem sprzedano go też do Szwajcarii i Hiszpanii.

Brytyjczycy z kolei uznali go chyba za niezły, bo zadbali, by zakaz wyświetlania w Niemczech utrzymać także po wojnie. Sami nakręcili dwa filmy o „Titanicu”: pierwszy wyreżyserował Niemiec Dupont, na podstawie sztuki, która w 1929 r. zrobiła furorę na londyńskim West End. Kłopot polegał na tym, że w sztuce tonął anonimowy statek na nieznanym morzu, a film nosił tytuł „Atlantic” i opowiadał o statku o tejże nazwie: był to rezultat zakulisowego szantażu linii „White Star”, która wciąż obawiała się o swą reputację. Przeszedł on do historii głównie jako pierwszy film dźwiękowy wyprodukowany w kilku wersjach językowych. Kolejny film brytyjski, „A Night to remember” z 1958 r., uważany jest natomiast za najwierniejszy i najbardziej realistyczny z dotychczas nakręconych, choć niektórzy narzekali, że brak mu dramatyzmu.

Hollywood swego pierwszego „Titanica” powierzył Rumunowi Jeanowi Negulecso w 1953 r. Głównym wątkiem była tu historia zagrożonej rozpadem amerykańskiej rodziny: żonę ciągnie z powrotem do USA, snobistyczny mąż próbuje przekonać ją i dzieci do powrotu do Europy. Zgodnie z realiami, żona i córka ocaleją, mąż i syn zginą. W obu wersjach – z 1953 r. i tej Camerona z 1997 r. – zwyciężają amerykańskie wartości patriotyczne: wraz z tonącym statkiem ginie stara, arystokratyczna i dekadencka Europa, przy życiu pozostaje demokratyczna, egalitarna i przedsiębiorcza Ameryka.

TITANIC REQUIEM

Od odnalezienia wraku w 1985 r. fragmenty wyposażenia, a nawet kadłuba „Titanica” są systematycznie wydobywane – wbrew woli odkrywcy wraku dr. Ballarda. Największa ekspozycja znajduje się w jednym z kasyn Las Vegas, co wydaje się całkiem stosowną lokalizacją.

Aluzji do „Titanica” w kulturze popularnej nie sposób zliczyć – choćby modny ostatnio brytyjski serial w stylu retro „Downton Abbey” zaczyna się od doniesień o jego zatonięciu. Teraz, z okazji stulecia katastrofy, „Titanic” Camerona ukazuje się w 3D (był to największy kasowy sukces w historii kina, dopóki Cameron nie przebił sam siebie „Avatarem”). Filharmonia Londyńska wykona „The Titanic Requiem”, a luksusowy statek wycieczkowy „Balmoral” wypłynie w rejs feralną trasą, aby przystanąć 3700 metrów ponad miejscem, w którym spoczywają resztki wraku.

Całe to rozrywkowo-artystyczno-muzealne przedsiębiorstwo pokazuje, że na szczęście żadna inna katastrofa nie zdołała przyćmić „Titanica” już od stu lat.  


ADAM KOŻUCHOWSKI jest historykiem z Pracowni Dziejów Inteligencji Instytutu Historii PAN, aktualnie wykłada na University of Washington w Seattle.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2012