Oświecenie z Manhattanu

W świecie magazynów niezmiennie budzi podziw, zazdrość i respekt. Założony 85 lat temu "New Yorker" postrzegany jest jako ideał - rzetelności, intelektualnej głębi, ważkości, smaku, wdzięku i polotu. Pojawiają się śmiałkowie, którzy uroczyście deklarują, iż jego sukces powtórzą. W Polsce też by się paru znalazło. Czy porywają się z motyką na księżyc?

28.09.2010

Czyta się kilka minut

"New Yorker" (...) będzie ludzki. W tonie wesoły, inteligentny i satyryczny, będzie jednak czymś więcej niż tylko błazeństwem. (...) Będzie tym, co potocznie określa się jako wysublimowane - będzie u swoich czytelników zakładać pewną dozę oświecenia.

"New Yorker" nie będzie magazynem redagowanym dla starszej pani w Dubuque. Nie będzie go obchodzić, o czym myśli. Nie chodzi tu o brak szacunku, ale magazyn, ponad wszelką wątpliwość, adresowany będzie do mieszkańców metropolii.

"New Yorker" pojawi się w lutym. Cena będzie wynosić pięć dolarów rocznie. Piętnaście centów za egzemplarz. Adres: 25 West 45th St., New York City.

Był rok 1925. Autor owego biznesplanu, 33-letni Harold Ross, raczej nie mógł przypuszczać, że tworzy coś, co stanie się kulturalną instytucją, nie tylko w Nowym Jorku, ale całych Stanach. W liście do przyjaciela Franka Sullivana tłumaczył, że założył "New Yorkera", bo chciał się dobrze bawić - wyobrażał sobie, że redaktor satyrycznego pisma całymi dniami nie robi nic, tylko się śmieje do rozpuku, czytając nadesłane tam teksty.

Być może na początku tak rzeczywiście było. Stworzony w oparach szampana "New Yorker" (to określenie Bena Yagody, autora poświęconej magazynowi monografii "About Town") był kwintesencją ery jazzu. Ross, jego ówczesna żona i grupa przyjaciół, z którymi założyli owo satyryczne pisemko, adresowali je do rozbawionej śmietanki towarzyskiej Nowego Jorku. Wokół tygodnika od samego początku unosiła się aura snobizmu; był rodzajem elitarnego klubu. O przynależności do niego nie decydowały jednak pieniądze, wpływy czy klasa społeczna, ale poczucie humoru i inteligencja. Do grona wtajemniczonych zaliczali się ci, którzy potrafili zrozumieć i pośmiać się z ekscentrycznych często dowcipów.

Ich patronem stał się Eustace Tilley, którego sylwetka pojawiła się na okładce pierwszego numeru. W cylindrze, z monoklem w dłoni, z przejęciem przyglądał się przelatującemu mu przed nosem motylowi. Był po trosze dandysem, po trosze gentlemanem i można powiedzieć, że uosabiał tych, do których adresowany jest "New Yorker": czytelników z charakterem, inteligentnych, ciekawych świata.

Stworzony przez pierwszego dyrektora artystycznego magazynu, Rea Irvina (zaprojektował również dla pisma specjalną czcionkę, nazywaną dziś jego nazwiskiem), Tilley nadal pojawia się na łamach tygodnika: otwiera spis treści i pochyla się nad wybranymi tekstami. Co roku pod koniec lutego - choć czasem nieco odmieniony lub w nowym stroju - powraca także na okładkę wydania upamiętniającego pierwszy numer. Harold Ross traktował go na tyle poważnie, że zadbał, by jego numer znalazł się w książce telefonicznej Manhattanu. Dziś ma także swoją stronę na Facebooku.

Szpara za biurkiem

Kilka miesięcy po wydaniu pierwszego numeru Ross chwalił się w liście do przyjaciela Hugh Wileya: "Wszyscy rozprawiają o ilustracjach »New Yorkera«, który uchodzi za najlepszy magazyn na świecie dla osób niepotrafiących czytać". Biało-czarne rysunki - śmieszne, lekkie, ironiczne - od początku istnienia magazynu były jego znakiem rozpoznawczym. Ale podziwiali je nie tylko analfabeci.

"W sieci nikt nie wie, że jesteś psem" - zapewniał siedzącego przy komputerze przyjaciela inny pies ze słynnego dziś rysunku Petera Steinera. Był rok 1993 i nikt nie słyszał jeszcze o serwisach społecznościowych, problemach związanych z ochroną danych czy anonimowością w internecie, obserwacja ta więc wydawała się dość odkrywcza. Z "New Yorkera" czworonogi trafiły na okładkę książki Billa Gatesa. Wspominano o nich w prasowych artykułach, naukowych publikacjach i skryptach dla programistów. W 2000 r. Bob Mankoff, redaktor odpowiedzialny za satyryczne ilustracje, chwalił się, że sprzedając prawa do przedruku małego szkicu (pojawia się również na kubkach, koszulkach, kalendarzach) magazyn zarobił co najmniej 100 tys. dolarów (połowę dochodów otrzymał autor).

Powiedzenie weszło do potocznego języka. Podobnie jak krótka wymiana zdań, towarzysząca słynnemu rysunkowi Carla Rose’a z 1928 r. Przedstawiał matkę serwującą obiad kilkuletniej córce. "To brokuły, kochanie", głosił podpis, którego autorem był wieloletni redaktor magazynu E. B. White. Odpowiedź dziewczynki, która najwyraźniej nie miała ochoty na jarzyny - "Ja mówię, że to szpinak, i do cholery z nim" - zainspirowała m.in. twórców słynnego broadwayowskiego musicalu "Face the Music" (znalazł się w nim utwór zatytułowany "I Say It’s Spinach").

Na łamach magazynu publikowali najwięksi plastycy i graficy - począwszy od Petera Arno czy Roz Chast, po Mairę Kalman i Arta Spiegelmana. W wydanym w 2004 r. zbiorze ilustracji publikowanych w magazynie od początku jego istnienia (rozmiarami przypomina małą encyklopedię) znalazło się 68 647 rysunków. Redakcja udostępnia je dziś w elektronicznym sklepie - można je kupić i oprawić w ramki, wydrukować na koszulce lub wykorzystać do zilustrowania prezentacji czy strony internetowej.

Wielu czytelników pieczołowicie kolekcjonuje również okładki magazynu. Co tydzień pojawiają się na nich grafiki, rysunki i obrazy (ostatnio także te wykonane palcem na ekranie iPhone’u), które często odwołują się do bieżących wydarzeń, ale niekoniecznie związane są z zawartością numeru.

Bywają kontrowersyjne - jak choćby zamieszczona podczas kampanii wyborczej "Polityka strachu" autorstwa Barry’ego Blitta, przedstawiająca Baracka Obamę w turbanie i jego żonę Michelle ubraną w wojskowe spodnie panterki z przewieszonym przez ramię karabinem. W tle widać portret Bin Ladena. Okładkę krytykowano za rasizm, promowanie stereotypów i obrażanie muzułmanów. Redaktor naczelny tłumaczył, że intencja była wręcz odwrotna: chodziło o ośmieszenie takich właśnie postaw i zadanie kłamu krążącym po blogosferze, nieprawdziwym często informacjom na temat pochodzenia czy wyznania Obamy.

Wiele okładek "New Yorkera" zyskało status kulturowych ikon. Tak było na przykład z "Widokiem na świat z Dziewiątej Alei" Saula Steinberga. Ilustracja, która pojawiła się w numerze z 29 marca 1976 r., naigrywała się z nowojorczyków przekonanych, że ich miasto znajduje się w centrum świata i niewiele poza nim się liczy. Na mapie o mocno zachwianych proporcjach widniała ogromna Dziewiąta i Dziesiąta Aleja, z położoną tuż za nimi rzeką Hudson. Wszystko, co znajdowało się po drugiej stronie rzeki - reszta świata - zajmowało co najwyżej połowę owej "mapy", im zaś dalej położone było od Manhattanu, tym mniejsze miało rozmiary: za całkiem jeszcze sporym New Jersey widać było kilka amerykańskich miast i stanów, potem (dużo mniejszy niż rzeka Hudson) Pacyfik, w oddali zaś ledwie widoczne paski lądu: Chiny, Japonię i Rosję.

Okładki pozbawione są jakichkolwiek napisów - pojawia się na nich logo magazynu i data wydania, brak jednak tytułów czy zajawek tekstów z numeru. Zwięzłymi podpisami (najczęściej zajmują co najwyżej jedną linijkę) opatrywane są jednak rysunki w środku pisma. W początkowych latach istnienia tygodnika ich przygotowywaniem zajmował się często sam Ross. Z czasem zadanie zaczęto powierzać innym redaktorom, a nawet stażystom. Jednym z nich był kilkunastoletni Truman Capote. Ktoś ponoć zauważył kiedyś, że na początku lat 40., gdy przyszły pisarz terminował w magazynie, jakość publikowanych na łamach "New Yorkera" rysunków wyraźnie się polepszyła. Po jakimś czasie okazało się, że praktykant ukradkiem wrzucał do szpary za biurkiem ilustracje, które nie przypadły mu do gustu.

Czy podobny los spotkał rysunki młodego Johna Updike’a, który tuż przed rozpoczęciem studiów na Harvardzie również zamarzył o karierze rysownika? "Chciałbym uzyskać trochę informacji na temat tych małych, zapełniających Wasze strony rysunków, które publikujecie i które, jak się domyślam, kupujecie" - pisał w liście nadesłanym do redakcji z Pensylwanii. "Jakich powinny być rozmiarów? Z passe-partout czy bez? Czy macie jakieś preferencje, jeśli chodzi o tematykę, grubość kartonu, technikę? Byłbym wdzięczny za informację, bo chciałbym spróbować".

Nie wiadomo, jaką dostał odpowiedź i czy kiedykolwiek coś przysłał. W elektronicznych archiwach magazynu można odnaleźć kilkaset jego tekstów - współpracował z "New Yorkerem" przez ponad pół wieku - ilustracji jednak brak.

Zanim umrę

Harold Ross w wysłanym 29 marca 1929 r. liście do wieloletniego przyjaciela i współpracownika magazynu, Franka Sullivana:

"Przyszedłszy dziś rano do redakcji, znalazłem na biurku (tak tu mówimy) Twój tekst. Właśnie zbierałem się do posiedzenia w łazience, więc wziąłem go sobie do poczytania. Nie umiem powiedzieć, co sprawiło mi większą przyjemność: Twoja sztuka czy wypróżnienie moich kiszek. Gdy teraz o tym myślę, to wydaje mi się, że jedno i drugie naraz. Twój tekst mnie zrelaksował. Wydaje mi się, że to, co piszesz, Frank, ma takie właśnie właściwości. Gdybyś przez pewien czas przysyłał nam raz na tydzień jakiś kawałek, to po mojemu, wielu zażywających środki na przeczyszczenie mieszkańców naszego miasta mogłoby się bez nich obyć".

Ale nie każdy i zazwyczaj nie od razu mógł liczyć na wyrazy tak wielkiego uznania. Gertruda Stein, Jerome David Salinger, Thomas Pynchon, Jack Kerouac, Joseph Heller, Kurt Vonnegut, Vladimir Nabokov, Philip Roth - wszyscy w swoim czasie usiłowali się przebić z utworami do prestiżowego magazynu i wszyscy na dzień dobry otrzymywali ciepłe, acz odmowne listy. Kilkanaście takowych miała w swojej kolekcji wychowana na nowojorskim Bronksie Cynthia Ozick, która w przyszłości stać się miała jedną z najbardziej cenionych współpracowniczek "New Yorkera". Zanim to nastąpiło, 5 stycznia 1962 r. wystosowała do redaktorów tygodnika - który nieustannie odmawiał jej publikacji - następujące zażalenie:

"Panowie! Od kilku lat wysyłam Wam wiersze i do niedawna byłam przekonana, że można na Was polegać. Dokładnie siedem dni po tym, gdy wrzucałam do skrzynki pocztowej nowy wiersz, wracał do mnie z krótką odmowną notatką, opatrzoną w lewym dolnym rogu cyfrą »jeden«. Byliście zawsze solidni i niezawodni. Nie zdarzyło się nigdy, by było to, dajmy na to, dni sześć, z pewnością nie osiem czy dziewięć. Zawsze siedem dni, co do minuty (...) Tym razem jednak zawiedliście. Mój wiersz zatytułowany »An Urgent Exhortation to His Admirers and Dignifiers: Begining of the Transcript of an Adress Before the Mark Twain Association by Samuel Clemens Shade« dotarł do Was 18 grudnia 1961 r. i mimo że od tamtej pory minęło 18 dni, ja zaś co dzień przeprowadzam rewizję mojej skrzynki na listy, dotychczas brak rezultatów".

W archiwach brak odpowiedzi. Wiersz w "New Yorkerze" nigdy nie został opublikowany. Ozick pojawia się na łamach tygodnika do dziś.

Sylvia Plath, która pierwsze utwory zaczęła posyłać jeszcze jako nastolatka, wyjechawszy na studia, pisała do matki, że "New Yorker" ciągle jawi jej się "jako niezdobyta Annapurna". W 1956 r., kiedy na łamach tygodnika zadebiutował poślubiony przez nią właśnie Ted Hughes, wzdychała: "Bardzo chciałabym coś zamieścić w »New Yorkerze«, zanim umrę". Rok później, na wiadomość o tym, że ukochany magazyn przyjmuje do druku dwa jej wiersze, "zaczęła podskakiwać jak meksykańska fasolka" (tak w każdym razie opisała owo zdarzenie w swym dzienniku). Zanim popełniła samobójstwo w 1963 r., w magazynie ukazało się dziewięć jej wierszy.

Czyste sumienie

Jak napisał w biografii Harolda Rossa jego przyjaciel i wieloletni współpracownik pisma James Thurber (on również otrzymał kilka odmownych listów, zanim tam zadebiutował), założyciel "epatował siłą, która ludziom pracującym twórczo dawała poczucie bezpieczeństwa, oraz artystyczną wolnością, która ich odurzała".

Dziś może odurzać fakt, iż nakład elitarnego tygodnika, który od pierwszych chwil zakładał u swych czytelników "pewną dozę oświecenia", przekracza milion egzemplarzy. Znakomita większość (96 proc.) sprzedawana jest w prenumeracie. Czytany jest przede wszystkim w dużych metropoliach wschodniego i zachodniego wybrzeża, przez osoby, których zarobki plasują się sporo powyżej średniej krajowej (w 2009 r. 161 tys. dolarów na rodzinę). Statystyczny czytelnik ma 49 lat, a na lekturę pisma poświęca 81 minut tygodniowo (dane z MediaMark Research). Wydawca z dumą podkreśla, że 84 proc. czytelników to osoby, które rokrocznie odnawiają prenumeratę - wśród amerykańskich periodyków jest to jeden z najwyższych wskaźników.

"W tego typu publikacji smak jest praktycznie rzecz biorąc wszystkim" - pisał Harold Ross w liście do pierwszego wydawcy "New Yorkera", Raoula Fleischmanna, w kwietniu 1926 r., tłumacząc, dlaczego jego zdaniem pracownicy działu reklamy jak ognia powinni unikać bezpośrednich kontaktów z zespołem redakcyjnym, w tym także z nim samym. "Nie chcę, by którykolwiek z dziennikarzy wiedział cokolwiek na temat reklam czy sprzedaży »New Yorkera«. W przeciwnym razie stracą spontaniczność, werwę i będziemy tacy sami jak inne magazyny. Przygnieceni ciężarem praktycznych problemów, członkowie zespołu redakcyjnego stają się płochliwi, uciekają się do samocenzury i w rezultacie produkują coś, co jest mierne".

Ross nalegał, by przyjmując reklamy "New Yorker" był równie wybredny jak przy wyborze tekstów, które publikuje. Wysublimowany magazyn unikał bielizny, środków higieny (jeden z asystentów Rossa szczegółowo instruował, by pod żadnym pozorem nie publikować niczego, co może przywodzić na myśl nieświeży oddech), popularnych w innych amerykańskich magazynach lekarstw ani czegokolwiek, co jawiło się jako tanie, tandetne lub pospolite. Kiedy w roku 1941 na łamach tygodnika pojawiła się reklama drożdży produkowanych przez rodzinę Fleischmanna, a potem kawy, zalety której wychwalali dwaj związani z "New Yorkerem" autorzy, redaktor naczelny nie krył oburzenia:

"Nasi czytelnicy, oraz czytelnicy, których dla »New Yorkera« mamy nadzieję pozyskać, są dostatecznie inteligentni, by wiedzieć, że to lipa. Publikując tego typu reklamy, postępujemy krótkowzrocznie. Możemy żyć uczciwie. Jesteśmy w tej bardzo uprzywilejowanej sytuacji, która umożliwia nam nadawanie tonu w świecie reklamy. Przestańmy więc bawić się w kotka i myszkę. Postępujmy uczciwie i nie kantujmy. Prosperujemy na tyle dobrze, że możemy sobie pozwolić na chwilowy spadek dochodów, i zachować czyste sumienie".

O spadku dochodów raczej nie było mowy. Magazyn, który zadebiutował nakładem 14 tys. egzemplarzy, w ciągu pierwszego roku swojego istnienia nakład ów potroił, zaś w 1941 r. sprzedawał 170 tys. egzemplarzy (dwie trzecie w prenumeracie). Jeszcze bardziej imponujący był wzrost dochodów z reklam: 36 tys. dolarów w pierwszym roku istnienia, ponad dziesięciokrotnie więcej - 389 tys. dolarów - w roku kolejnym, i ponad milion w 1927 r. Od tamtej pory, aż do wybuchu drugiej wojny, "New Yorker" niezmiennie pozostawał w pierwszej trójce amerykańskich magazynów sprzedających najwięcej reklam. Jego kondycji finansowej nie nadszarpnął nawet Wielki Kryzys. W jednym z listów najbliższa współpracowniczka Rossa, Katharine White, przyznała po latach, że odczuwała z tego powodu coś w rodzaju wyrzutów sumienia: "»New Yorker« był oczywiście dzieckiem kryzysu i podczas gdy wszyscy dookoła zgrzytali zębami, my żyliśmy dość beztrosko. Do dziś mam poczucie, że upiekło nam się i że w rezultacie nigdy tak naprawdę nie doświadczyliśmy tego, że życie może dać w kość".

Poważne głosy

Jednak życie - Wielki Kryzys, a potem druga wojna światowa - dało w kość i Ameryce, i "New Yorkerowi". Satyryczny magazyn, który pojawił się w radośnie rozedrganym Nowym Jorku lat dwudziestych, miał szybko dojrzeć i spoważnieć. Dowcip, drwina i ironia pozostały jego wizytówką, ale jak mówi obecny redaktor naczelny David Remnick, "poważne czasy wymagały poważnych głosów".

Jednym z takich głosów był reportaż "Hiroszima", opublikowany w sierpniu 1946 r. John Hersey minuta po minucie, w sposób rzeczowy i przejmujący, opisał doświadczenia sześciu mieszkańców miasta, na które rok wcześniej Amerykanie zrzucili bombę atomową. W numerze, w którym opublikowano zawierający 30 tys. słów tekst (ok. 130 stron maszynopisu), nie pojawiły się już żadne inne artykuły (wyjątkiem była cotygodniowa porcja doniesień o nowojorskich aktualnościach kulturalnych). W krótkim wprowadzeniu redakcja tłumaczyła, czym podyktowana była taka decyzja: "Na razie bardzo niewielu z nas jest w stanie pojąć, jak bardzo destrukcyjną siłą była ta broń; wszyscy powinniśmy poświęcić trochę czasu i zastanowić się nad potwornymi tego konsekwencjami".

Numer zniknął z kiosków w ciągu kilku godzin. Albert Einstein, który chciał kupić tysiąc egzemplarzy, miał kłopoty ze zdobyciem nawet jednego. Artykuł, który komentowały najpoważniejsze dzienniki w Ameryce i za granicą, określano mianem "najbardziej wpływowego tekstu w historii dziennikarstwa". Zaledwie kilka tygodni wcześniej, w czerwcu 1946 r., Ross napisał w liście do Janet Flanner: "Myślę, że do pokoju, sztuki, rozrywki, frywolności itd. wracać będziemy powoli, stopniowo, a nasz magazyn nigdy już nie będzie taki jak dawniej, z tego prostego powodu, że podczas wojny nabraliśmy ważkości".

Stało się tak, jak przewidywał. Obok dowcipnych rysunków zaczęły pojawiać się teksty Hanny Arendt, Trumana Capote’a, Vladimira Nabokova. Dziś swą renomę zawdzięcza w dużej mierze ambitnej publicystyce, starannie przygotowywanym reportażom i pogłębionym analizom.

W tych ostatnich celuje m.in. Seymour Hersh, laureat nagrody Pulitzera, który zasłynął doniesieniami z wojny wietnamskiej, a który w ostatnich latach dużo uwagi poświęca sytuacji w Iraku, Iranie czy Afganistanie (jako pierwszy informował o torturach w więzieniu Abu Ghraib czy tajnych operacjach prowadzonych przez CIA w Iranie). Uważany niemal za instytucję, mimo swego nierzadko krytycznego stosunku do poczynań CIA czy Pentagonu (jeden z członków administracji George’a W. Busha, Richard Perle, powiedział kiedyś, że Hersh to najbliższy odpowiednik terrorysty, jaki istnieje w amerykańskim dziennikarstwie), cieszy się ogromnym zaufaniem wielu ich pracowników, którzy często dostarczają mu cennych informacji.

Punkt widzenia

"»Czy Nowy Jork jest niebezpieczny? Zachód chciałby wiedzieć« - to tytuł wydanego przez metodystów pamfletu. W odpowiedzi stwierdzamy: »tak« i informujemy, że wznosimy w Nowym Jorku pięćdziesięciopięciopiętrowe hotele, by przyjąć gości z Zachodu podczas pełnego niebezpieczeństw sezonu".

Fragment felietonu zamieszczonego w jednym z pierwszych numerów magazynu, w 1925 r., nie pozostawia wątpliwości - zarówno redaktorzy, jak i czytelnicy żywili przekonanie, że wyspa, na której powstał ich ukochany tygodnik, stanowi centrum świata, ci zaś, którzy mają szczęście w owym centrum mieszkać (i ów magazyn czytać), górują nie tylko nad metodystami z Zachodu, ale całą resztą śmiertelników. Inteligentny humor, ironia, umiejętność spojrzenia na własne życie z dystansem - przymioty par excellence nowojorskie - sprawiały jednak, że potrafili śmiać się także z samych siebie:

"Nowy Jork to miejsce pełne sprzeczności. W lobby hotelu Waldorf zauważyliśmy ostatnio więcej niktosiów, bezskutecznie próbujących zwrócić na siebie uwagę, niż celebrytów usiłujących, z dobrym skutkiem, uwagę od siebie odwrócić. Turystom winni jesteśmy przestrogę - nie powinni wyrabiać sobie zdania o Nowym Jorku li tylko na podstawie obserwacji innych turystów".

"New Yorker", który rozpoczął swój żywot jako magazyn lokalny (choć jak pisał Ross, czytała go także "garstka ludzi inteligentnych, którzy powinni tu mieszkać, ale z jakichś względów nie mogą"), szybko zyskał sławę poza granicami miasta. Dziś nowojorczycy stanowią niespełna 20 proc. czytelników. Jak zauważa Remnick, "New Yorker" choć w swym mieście zakotwiczony, jest - ponad wszelką wątpliwość - magazynem krajowym.

Ross pisał wkrótce po założeniu pisma: "Nowy Jork to pewien nastrój, punkt widzenia. Istnieje wszędzie tam, gdzie ludzie są naelektryzowani nowymi ideami, chcą próbować nowych rzeczy".

Choć od tamtej pory minęło 85 lat, na całym świecie, od Dubuque po Bangkok, czytelnicy tęskniący za nowojorską energią i nastrojem mogą sięgnąć po magazyn z prościutkim planem biznesowym i zawartością zakładającą u odbiorców pewną dozę oświecenia.

Magdalena Rittenhouse jest dziennikarką, pracowała w sekcji polskiej BBC. Mieszka w Nowym Jorku, stale współpracuje z "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 8 (40/2010)