OPOWIEŚĆ WIGILIJNA: Wilczek

Wilczku, wilczku, pójdź do paśniku. Jak nie przyjdziesz teraz, to nie przychodź nigdy.

12.12.2022

Czyta się kilka minut

 / JOANNA RUSINEK
/ JOANNA RUSINEK

JEDEN

Z głębokich wspomnień dzieciństwa wydobywam na powierzchnię opowieść mojej babci o wywoływaniu wilka z lasu. Babcia rzadko opowiadała mi cokolwiek, skoro więc to uczyniła, musiała mieć z pewnością dobry ku temu powód. Może wiedziała, że przekażę taką wiedzę dalej, w nadchodzące czasy, a to były czasy dziwne, niepewne i niechętnie odnoszące się do wszystkiego, co stare i ciemne. W końcu czarodziejskie talenty przenoszą się co drugie pokolenie, a spośród całej mojej generacji prawdopodobnie wydawałem się najlepszą osobą do przekazania tajemnej wiedzy, jakkolwiek uboga by nie była. Ale może tylko dopowiadam sobie sensy i nic takiego nie miało miejsca, a babcinym opowieściom nie towarzyszył inny zamysł niż trafne przekonanie, że pociągnie mnie zawarty w nich mrok.

A więc opowiadała mi babcia, jak niegdyś rok w rok w wigilijny wieczór najstarsza kobieta w rodzinie wychodziła przed dom, zwracała się w stronę lasu i wywoływała z niego wilka:

– Wilczku, wilczku, pójdź do paśniku. Jak nie przyjdziesz teraz, to nie przychodź nigdy.


PRZECZYTAJ TAKŻE:
ANDRZEJ STASIUK: SUKA. Nasza stara suka powoli umiera. Najpierw straciła słuch, potem wzrok i na końcu węch. Ale jeszcze trochę się porusza i ma ogromny apetyt. Czasami próbuje na coś szczekać >>>>


Widzę, jak stoi na progu, zgrzana od pracy, bo Wigilia Bożego Narodzenia to dla wiejskiej kobiety najbardziej pracowity dzień w roku. Widać inne powiedzenie mojej babci – „jakiś we Wigilię, takiś w cały rok” – sprawdzało się tu samoistnie. Zapieprzano w Wigilię, więc potem zapieprzano przez cały kolejny rok, słowo stawało się ciałem. Ciekawiło mnie, czy ktoś kiedyś się zbuntował i postanowił nie zapieprzać w Wigilię, i co się z nim działo przez kolejne dwanaście miesięcy.

– Wilczku, wilczku, pójdź do paśniku. Jak nie przyjdziesz teraz, to nie przychodź nigdy – powtarza. Wiadomo, że zaklęcie wypowiedziane tylko raz to żadne zaklęcie. Czuć, jak mroźne powietrze gęstnieje. Gęstnieje od napiętego wyczekiwania dzieci, uczepionych spódnicy matki albo babki. Czekają, nieruchome bezruchem małych zwierzątek, bo ten bezruch jest ich jedyną bronią na wypadek, gdyby wilczek usłuchał i wychynął z kosmatej ciemności, z wilgotnej czerni grudniowej, od której łupie w kościach i śnieżą się myśli.

– Wilczku, wilczku, pójdź do paśniku. Jak nie przyjdziesz teraz, to nie przychodź nigdy – woła po raz trzeci w stronę lasu. Las jest wszędzie wokół, choć podobno dzisiaj w Polsce jest więcej lasów niż w czasach, gdy moja babcia była małą dziewczynką wyczekującą, aż wilczek się nie pojawi. Ale las to granica świata, to jest coś zewnętrznego względem człowieka. Zastanawiam się, czy moja babcia lubiła las. Nie mam już kogo o to zapytać.

Wilczek nie przychodzi, choć czeka przygotowana dla niego żertwa: groch z kapustą, parujący na zimnym powietrzu. Nie przychodzi, to jego problem. Mógł przyjść, gdy go ładnie proszono. Mógł zaprowadzić pokój pomiędzy plemieniem wilczym a ludzkim. Teraz tylko gwiazdy iskrzą na mrozie. Ciemność jakby się podniosła, wróciła do nieba, gdzie jej miejsce, a las się oddalił. A może to świat skurczył się do rozmiarów domu, bo tak często dzieje się w wigilijny wieczór, i teraz cały świat jest domem. Wszystko, co za progiem i oknem, jest już zaświatowe. Granice stają się mocne, a kontury grube. Lubię tę wyrazistość, gdy Bóg się rodzi.

Nigdy nie zapytałem babci, czy wilczek kiedykolwiek przyszedł. Milcząco zakładałem, że nie. Wilczek jest przecież prawdziwy tylko w momencie, gdy wywołuje się go, stojąc na progu chaty, na miedzy dzielącej świat od zaświata. Tylko w chwili rzucania zaklęcia jest prawdziwy i rzeczywiście może się zjawić, może wyjść z głębin nocy i mrozu. Potem, trzykrotnie wywołany, nie przychodzi. I nigdy go nie było.

Ku mojemu głębokiemu rozczarowaniu babcia nigdy nie zgodziła się wyjść przed blok i wywoływać wilka z pobliskiego parku. Bo przecież park czy las w tę noc to to samo. Oba są obrazem wielkiej ciemności, z której przychodzą wilki i inne istoty zrodzone z mroku, nieprzynależne porządkowi słońca.

DWA

W ubiegłym roku moja żona sama zaproponowała wywołanie wilka. Nie dlatego, że żyjemy pod lasem na wsi. Przeciwnie, mieszkamy na blokowisku rozleglejszym i bardziej zabetonowanym niż to mojej babci. W wielkim mieście uchodzi jednak więcej niż w małym. Wiem, bo kiedy wracam w rodzinne strony, blokuje mnie poczucie wstydu, którego nie odczuwam w metropolii. Nie poddaję mu się. Jestem już na to za stary i niespecjalnie mnie interesuje, co pomyśli o mnie ten czy tamten sąsiad, no i ostatnio nauczyłem się też warczeć i odszczekiwać, co daje duże poczucie wolności i ogólnie polecam. Ale wstyd nadal pojawia się nieproszony z każdym powrotem do rodzinnego domu. Myślę, że moja żona ma podobnie. W małym miasteczku nie odważylibyśmy się wywoływać wilka: uznano by to za dziwactwo i już na zawsze zostalibyśmy uznani za nienormalnych.

Czynimy to jednak u siebie, w wielkim mieście. Jakoś łatwiej nam kultywować tradycje, gdy nie patrzą na nas duchy przodków. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Być może robimy coś bardzo źle.

Do lasu mamy daleko. W każdą stronę bloki i bloki, procesja betonowych olbrzymów. Ale gdzieś za nimi jednak kryje się ta ciemna gęstwina, o tej porze roku bezlistna i wilgotna. Może da się ją dostrzec z najwyższych pięter mrówkowców z wielkiej płyty, nie wiem. Wiem, że po naszej stronie miasta, poza jego granicami, rozciąga się prawdziwa puszcza. Bo już na przykład od północy nie ma nic, tylko pola, skałki i jakieś rachityczne krzaki. Nic, w czym mógłby uchować się wilk.


PRZECZYTAJ TAKŻE:
GRZEGORZ BOGDAŁ: W GÓRĘ SERCA. W czwartek umarł mój pies, a w piątek nie wróciłem z pracy do domu. Zamiast zejść na dół, zostałem w kabinie. Powinienem był go zakopać w polu albo lesie, ale przerosło mnie, jak to zrobić >>>>


Moja żona, jako najstarsza kobieta w rodzinie, wywołuje go z tej puszczy, niewidocznej, choć przeczuwalnej. Trzymam dzieci na rękach i milczę, choć myślę, że moja żona jest w tym wywoływaniu piękna, i dostrzegam w niej coś pradawnego. Nie po raz pierwszy zresztą. Po narodzinach każdego z naszych dzieci miałem wrażenie uczestniczenia w wielkiej ciągłości, w czymś nieskończenie potężniejszym od nas samych.

Nie dziwi mnie, gdy po pierwszym zaklęciu coś odmienia się w powietrzu. Zrywa się ciepły wiatr i niesie ze sobą woń zimowych grzybów. Drugie zaklęcie – i coś przesłania gwiazdy, poszarpane chmury mkną po niebie. To ten moment, gdy jeszcze można wszystko przerwać. Zajrzeć za krawędź otchłani, po czym cofnąć się tam, gdzie nadal jest bezpiecznie. Dzieci kręcą się, zaciekawione. Najstarsza córka trzyma w dłoniach parującą miskę grochu z kapustą.

Przy trzecim wołaniu wiatr przybiera na sile, niosąc ze sobą pył i zeschłe liście. Coś się zbliża, aż drży ziemia i dźwięczą sople u okapu klatki schodowej. Wilczek zjawia się wreszcie. Wynurza się z ciemnego zakątka między wiatą śmietnikową a ogródkami działkowymi. Ciemność mierzwi się i kudłaci, błyska żółtymi oczami, i zmierza w naszą stronę. Pod łapami chlupie marznące błoto. Wreszcie staje przed nami, spoglądając wyczekująco na miskę. Jest wielki, wielki i włochaty. I rzeczywiście pachnie jak coś, co wyszło z lasu.

Ostrożnie stawiamy przed wilczkiem żertwę, a on czerwonym jęzorem wylizuje miskę do czysta w kilka sekund. No tak. Co to jedna miska na takie wilczysko.

– Czy on zostanie z nami? – pyta mój syn.

Dopiero teraz uświadamiamy sobie, że nie jesteśmy gotowi na zwierzę w domu. Że niewiele wiemy o tym, jakie warunki należy zapewnić wilczkowi ani czy trzymanie w bloku czarodziejskich zwierząt jest zgodne z prawem. Nie wiemy, jak o niego dbać, jak wyczesywać mu rzepy, czy wilczki na ogół dobrze dogadują się z dziećmi, czy jedzą ludzi i czy gubią dużo sierści.

Niepewnie spoglądamy wszyscy po sobie. Tak, wilczek też.

– Tylko niech wytrze łapy – stwierdza moja żona.

TRZY

Został tedy. Został ze swoją sierścią, puchatą jak koty wymiecione spod szafy i walające się po całym mieszkaniu. Było tych kudłów więcej, niż mogliśmy wyśnić w najczarniejszych snach. Dzieci bawiły się w tym włosiu woniejącym leśną ściółką i niedosuszonym mopem. Rychło przestaliśmy się tym przejmować, bo uprzątnąć włosów nie było sposobu: nie urobilibyśmy na worki do odkurzacza. Zupełnie jakbyśmy mieli w domu nie jednego wilczka, a całą ich watahę.

Zamieszkał w najmniejszym pokoju, wydzielonym na gabinet, czyli pomieszczenie na deskę do prasowania, składaną suszarkę do ubrań, skrzynki z narzędziami i poupychane w pudłach różne przydasie, których nie chcieliśmy wyrzucać, choć pewnie powinniśmy, bo nikt nigdy ich nie użył i nie użyje. Gabinet miał być pokojem do pracy twórczej, lecz jak dotąd udało się tam stworzyć jedynie bałagan. Jednak dzięki istnieniu tego miejsca zsyłki dla różnych gratów można było utrzymać w mieszkaniu względny porządek nawet przy trójce dzieci, przynajmniej do czasu pojawienia się wilczka. Odetchnęliśmy z ulgą, że zwierz nie zaanektował na swoje potrzeby dużego pokoju, nazywanego trochę po mieszczańsku salonem. Z wilczkiem w środku duży pokój stałby się całkiem małym pokoikiem.

Jak wilczkowi udawało się zmieścić w gabinecie, tego nie wiem. Czasem, gdy zapuszczałem się do środka w poszukiwaniu żelazka, wkrętarki albo zapomnianych baterii AAA, łypały na mnie z kąta żółte ślepia. W gabinecie panował mrok, odkąd spaliła się żarówka w lampie i nie chciało mi się jej wymienić. Dlatego trudno było określić, gdzie dokładnie wilczek się zaczyna, a gdzie kończy, i czy w ogóle da się to stwierdzić. Nocami rósł i wypełniał swą obecnością całe mieszkanie. Sierść wchodziła nam do ust, a wilcze cielsko napierało zewsząd i gniotło pierś, nie dając spokojnie spać. Rankiem na nowo zaszywał się w gabinecie.

Chyba lubił dzieci, i nie chodzi mi o jego nawyki żywieniowe. W nieskończone zimowe noce często widywałem, jak cała nasza trójka buszuje w wilczym włosiu albo wspina się na potężny grzbiet, albo ciągnie za ogon, albo zagląda do paszczy najeżonej kilkoma rzędami zakrzywionych zębisk, zupełnie nie wilczych, już bardziej chyba rekinich. Wilczek mruczał przy tym tak, że aż drżały ściany i kurz osypywał się z lamp, karniszy i innych wysokich miejsc, gdzie nikomu nie chce się sprzątać.

CZTERY

Groch z kapustą bardzo wilczkowi smakował, mieliśmy jednak wątpliwości, czy stanowi odpowiednio zbilansowane pożywienie. Gdy spoglądaliśmy w jego paszczę, wydawało nam się, że wilczek powinien pożerać mięso i chłeptać krew. Poza tym po grochu z kapustą pierdział tak, że aż trzęsło murami, a na ścianie pojawiło się pęknięcie. Miałem nadzieję, że to tylko tynk i farba, które położyłem własnoręcznie, to znaczy byle jak. Na wszelki wypadek niczego nie zgłaszałem administracji bloku, żeby nie było na mnie.

Wydawało się też niewłaściwym trzymanie wilczka przez cały czas w mieszkaniu. Stworzenie tej wielkości potrzebuje z pewnością wiele ruchu. Już następnej nocy po wywołaniu wilczka z lasu zabrałem go po zmierzchu na zewnątrz. Spacer był krótki, siusiu, kupka, i do domu. Wilczek nie krył rozczarowania, ale ze spuszczonym łbem wrócił ze mną do mieszkania. Sam również spuściłem łeb, przekonany, że żaden ze mnie opiekun zwierzęcia.


PRZECZYTAJ TAKŻE:
MARCIN ŻYŁA: TYLKO ECHA. Te miejsca i czas istnieją – jak dziwny rok, który przecież zdarzył się naprawdę. Ale żeby się do nich dostać, trzeba się wyprzeć logiki, zawiesić racjonalne sądy >>>>


W obu tych sprawach postanowiłem jak każdy rozsądny człowiek zasięgnąć rady w internecie. O zaczarowanych wilczkach nie pisano zbyt wiele, właściwie to nie pisano nic. Znalazłem za to sporo o psach, zwłaszcza o ich żywieniu. Po wejściu na jedną z psich grup w mediach społecznościowych i zadaniu pierwszego pytania zostałem na dzień dobry obrzygany i obsrany taką falą hejtu, że prędko ją opuściłem i nie mam zamiaru nigdy więcej wracać. Dawno temu w grupie poświęconej dzieciom spotkało mnie podobne przyjęcie (w dyskusji o wyższości standardowych pieluszek jednorazowych nad pieluchomajtkami albo na odwrót, nie pamiętam), tutaj jednak przeraziła mnie skala. Pewna moja znajoma twierdzi, że psie społeczności są całkiem przyjazne, za to w kocich jest trochę gorzej, lecz w takie odmęty internetu nie odważyłem się zapuszczać nawet z ciekawości.

No więc zostaliśmy przy surowym mięsie, karmie dla psów bez zbóż i ziemniaków, pierońsko drogiej, oraz ma się rozumieć na grochu z kapustą, bo każdy musi mieć jakąś przyjemność z życia. Spacery wydłużałem z wieczora na wieczór, przekonawszy się, że wilczek nie pożera w ich trakcie innych psów. Z niektórymi nawet chętnie się bawił. Osobliwie upodobały go sobie buldogi, mopsy i inne pieski z krótkimi pyszczkami, za każdym więc razem wilczek raźno truchtał wśród dyszącej, sapiącej i charczącej watahy. Wyglądało to bardzo barokowo. A że zima, ciemno i wilgotno, to nikomu nie bardzo chciało się przyglądać, co też za wielkie czarne psisko ze sobą prowadzę. Czasem ktoś zapytał, co to za rasa.

– Wilczarz ponury – wymyślałem na poczekaniu.

Albo:

– Owczarek stygijski.

Czy też:

– Holenderski ogar wielki przedwieczny.

Sprawiało mi to dużą przyjemność i wilczkowi pewnie też, machał bowiem zadowolony ogonem. Jedna pani znająca się widać na psach przyjrzała mu się jednak krytycznie i stwierdziła, że z całą pewnością nie jest ogarem, bo ma nie taką kufę i coś tam nie tak z linią grzbietu, pewnie od dysplazji, a poza tym nie słyszała o takiej rasie jak holenderski ogar wielki przedwieczny, i żeby sprawdzić, czy hodowla ma rejestrację. Od tamtej więc pory zapytany o rasę odpowiadam pokornie:

– Kundelek.

PIĘĆ

Wilczek zasadniczo nie sprawiał problemów wychowawczych, odkąd mógł wybiegać się na długich spacerach po osiedlu i za miastem. Raz tylko zjadł sąsiada z drugiej klatki. To był taki sąsiad, któremu przeszkadzały i psy, i dzieci. Właściwie to mnie też trochę przeszkadzają, ale taka już jest ich rola, by przeszkadzać. No i w mieście zawsze wchodzi się komuś w osobistą przestrzeń, a to słuchając muzyki, a to zalewając sąsiadów poniżej, a to robiąc remont, by tych sąsiadów więcej nie zalewać. Większość osób żyjących w mieście, które znam, wolałaby mieszkać gdzie indziej, ale nie mają innego wyjścia, trudno. Nie należy się z tego powodu denerwować, a nawet przeciwnie, dobrze jest z tego powodu być dla innych uprzejmym, bo tak jest przyjemniej. Sąsiad z drugiej klatki chyba jednak tego nie pojmował i już nie pojmie. Po całym incydencie surowo zabroniłem wilczkowi podobnych wybryków. Chyba zrozumiał, bo cały się kulił i popiskiwał, kiedy prawiłem mu groźne kazanie. Od tamtej pory nikogo więcej już nie zjadł, a nawet jeśli, to tak, że niczego nie zauważyłem.

Zima toczyła się w rytmie przymrozków i odwilży, a dnie wydłużały się coraz bardziej. W lutym spostrzegliśmy, że wilczek schudł i zmarniał. Nocami nie wypełniał już sobą całej przestrzeni w mieszkaniu, tylko wędrował od pokoju do pokoju, niespokojny. Sądziłem, że to może sąsiad mu zaszkodził, i dałem wilczkowi paczkę espumisanu na problemy z trawieniem, a do tego jeszcze lek na zgagę. Zjadł, ale nie pomogło. Każdego dnia wydawał się mniejszy i mniejszy.

Nie było rady, należało wilczka zabrać do weterynarza. Wpakowałem go do samochodu i na wszelki wypadek przykazałem nikogo nie zjadać. Zmieścił się do środka bez większych problemów – widać, jak bardzo się skurczył. Musiałem tylko położyć siedzenia i otworzyć okno, by mógł wystawić łeb.

W poczekalni lecznicy obszczekały nas psy, obsyczały koty i obwarczeli ludzie, bo kto to widział takie bydlę niewymiarowe i dziwaczne publicznie pokazywać. Tylko buldogi i mopsy garnęły się do wilczka, ale nie jestem przekonany, czy to jeszcze psy, czy już coś zupełnie odmiennego. Może to właśnie odmienność przyciągała je do wilczka, z dużą zresztą wzajemnością.

– To pies, prawda? – upewnił się opiekun jednego z buldogów francuskich.

– A pański? – odpowiedziałem pytaniem, bo podobno według starych szkół rabinicznych tak należy robić, kiedy nie wiadomo, co odpowiedzieć. Opiekun buldoga wybuchnął śmiechem, więc zadziałało, dzięki niech będą dawnym rabinom. Po czym padło nieśmiertelne pytanie:

– Co to za rasa?

– Kundelek.

– Kundelki chyba rzadko chorują – stwierdził pan od buldoga.

Odruchowo chciałem zaprzeczyć, bo to przecież nieprawda i mit pochodzący z czasów, gdy wszystkimi Pimpkami i Kajtkami o czarnej sierści i zakręconych ogonkach nikt się specjalnie nie interesował, co sprzyjało przekonaniu o ich doskonałym zdrowiu. Potem jednak spojrzałem na buldoga, nie będąc pewnym, czy rzęzi on z radości, czy może z ciężkiej niewydolności oddechowej i wymaga natychmiastowej intubacji. Przytaknąłem więc uprzejmie.

Wilczek w poczekalni zachowywał się wzorowo, lecz przeszło mu zaraz po przekroczeniu progu gabinetu.

– Co to za rasa? – zapytała pani doktor.

– Kundelek.

Pani doktor wklepała coś do komputera i podniosła wzrok na wilczka. Ten zawarczał i pokazał wszystkie rzędy zakrzywionych zębisk. Miałem nadzieję, że nie tkwiły między nimi żadne zapomniane resztki sąsiada z drugiej klatki, bo wilczkowi ostatnio dość brzydko pachniało z pyska.

– Ale to nie jest pies, proszę pana – stwierdziła pani doktor. – To demon.

– Wiem, ale psowaty – zaoponowałem, lękając się, że lekarka mnie wyprosi i każe udać się do innego specjalisty, a ja nawet nie wiedziałbym, kto może zajmować się zwierzętami nadprzyrodzonej proweniencji. Demonolog? Egzorcysta? O żadnych nie słyszałem. Podobno są jacyś przy kurii, ale jakoś nigdy nie potrafiłem dogadać się z przedstawicielami instytucji kościelnych, podobnie jak moja żona. No i nie wiem, co zostałoby z wilczka po takiej kościelnej terapii, bo moje intencje mogłyby zostać opacznie zrozumiane. Ale różni inni świeccy szarlatani wydawali mi się jeszcze bardziej podejrzani.

Tymi wątpliwościami podzieliłem się z panią doktor. Ta zaś ziewnęła, oblizała się i ustawiła do nas bokiem, co mnie zdziwiło i nieco dotknęło, lecz wilczek wyraźnie się uspokoił.

– Dobra, wilczek – rzekła. – Wskakuj na stół. Pan go przytrzyma.

Zanim wilczek pojął, co się dzieje, był przebadany, osłuchany, zajrzano mu do oka, ucha i pyska, a także pobrano krew, czarną, syczącą i bulgoczącą w probówce. Przy pomocy technicznych wykonano mu USG i ku mojej uldze pani doktor stwierdziła, że nie widzi zalegających w trzewiach niestrawionych resztek sąsiada z drugiej klatki. Dopiero gdy przyszło do pomiaru temperatury pod ogonem, wilczek zaprotestował i zawył przeciągle, aż w całej lecznicy wywaliło korki.

Ostatecznie po przywróceniu elektryczności stanęło na tym, że wilczek jest klinicznie zdrowy, wyniki krwi ma dobre, a niewielkie odchylenia od psich norm można przypisać jego pozaświatowemu pochodzeniu. Jedyną niepokojącą rzeczą, mogącą przekładać się na spadek masy ciała i fetor ex ore, był masywny kamień nazębny. Czyli, jak malowniczo i ku zawstydzeniu wilczka wyraziła się pani doktor, gnój w pysku.

Po kilku dniach wyczyściliśmy wilczkowi zęby w znieczuleniu. Uszczuplał mój portfel, lecz wilczek wcale nie przytył. Jak malał, tak malał, choć wcale nie było po nim znać żadnych chorób ani fizycznego cierpienia. Tyle tylko, że zapach z pyska rzeczywiście się poprawił, co nie było specjalnym pocieszeniem, bowiem pierwotny problem i tak pozostał.

Tymczasem wiosna na przekór wszystkiemu rosła i rozgałęziała się, świetlista i jasna. W kwietniowe noce zacząłem zabierać wilczka do lasu. Wędrowaliśmy niekiedy od zmierzchu do świtu i miałem wrażenie, że zwierz znów nabiera rozmiarów, że rozrasta się w nietoperzową ciemność i jest wszędzie wokół mnie.

Przejrzałem cały sprzęt do biwakowania, jaki został mi ze szkoły średniej, z nocnych wypraw do lasu na erpegi. Namiot, karimata, śpiwór z tylko jedną dziurą, plecak kostka, emaliowany garnek, zagubiona karta postaci (krasnolud porywacz zwłok o ogładzie tak niskiej, że można nim straszyć dzieci; to była wspaniała postać). Wystarczy.

Reszta rodziny mniej entuzjastycznie podchodziła do nocowania w lesie, choć przecież przy wilczku nic by nam nie groziło. To raczej nas należało się obawiać. Ale jakoś tak wyszło, że jeździłem sam.

Z początku wydawało się, że to pomaga. Nocą w lesie wilczek wyraźnie się ożywiał. Czasem znikał na długie godziny i tylko odległe wycie świadczyło, że ciągle krąży gdzieś wokół, że nie zabłąkał się i przepadł. Może lepiej byłoby, gdyby tak się stało. O świcie wracał, wilgotny od rosy, z sierścią pełną liści, patyków, igliwia i, pomimo stosowania rozlicznych preparatów, z tabunami kleszczy. Wracał coraz mniejszy. Pod koniec maja mogłem już nieść go pod pachą. Byliśmy bezradni.

W czerwcu, gdy noc zapada na krótko i nigdy nie jest prawdziwie czarna, wilczek zaginął. Myśleliśmy, że zawieruszył się gdzieś i został wessany przez odkurzacz. Przeszukaliśmy dokładnie wszystkie zakamarki, kosz na śmieci, pawlacze. Daliśmy ogłoszenia w internecie, a na całym osiedlu nie było drzewa ani słupa, na którym nie wisiałaby kartka o zaginięciu wilczka i przewidywanej nagrodzie. Wszystko na nic.

Myślę, że zmienił się w maleńki kłębek ciemności. Taki sam, jak w filmie o Totoro.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51-52/2022