Suka

Patrzę na nią i myślę o sobie, ale też o tych wszystkich ludziach wolno wymykających się, wysuwających ze swoich powłok.

16.12.2008

Czyta się kilka minut

rys. Mateusz Kaniewski /
rys. Mateusz Kaniewski /

Nasza stara suka powoli umiera. Najpierw straciła słuch, potem wzrok i na końcu węch. Ale jeszcze trochę się porusza i ma ogromny apetyt. Czasami próbuje na coś szczekać. Ledwo stoi, patrzy przed siebie niewidzącymi oczami i szczeka do swoich psich myśli, urojeń, może szczeka do swojej psiej pamięci.

Przeżyła z nami szesnaście lat. Mieliśmy ją od szczeniaka. Któregoś lata przywiozła ją przyjaciółka i zostawiła. Zaniedbaliśmy wówczas rutynowe szczepienie, jakie powinno się aplikować szczeniakom, i zachorowała na parwowirozę. Jakoś udało się ją uratować, wożąc co dzień do weterynarza na kroplówki, które ocaliły ją przed śmiercią z odwodnienia. Został jej tylko lekki niedowład tylnych łap. Ale przez piętnaście lat biegała i nadążała za innymi psami. Czasami zimą znikały na dwa, trzy dni. Wściekałem się, ale w końcu odpalałem terenówkę i kopiąc się w śniegu, przepatrywałem bezludne doliny. Znajdowały się. Wycieńczone, wychudzone, ledwo żywe i zdaje się kompletnie bez pomysłu, co zrobić ze swoją psią wolnością i jak wrócić do domu. Potulnie pozwalały załadować się do auta, potem przez tydzień nie ruszały się z miejsc, chyba że do miski.

No ale suka była najstarsza. Wszystkie nasze psy były jej potomkami. Dziećmi, wnukami i prawnukami. Na wsi, w warunkach niemal zupełnej swobody, trudno jest upilnować. Bardzo sprytne są psy, a w sytuacjach gdy chodzi o zachowanie gatunku, robią się trzy razy sprytniejsze. Wysterylizowaliśmy sukę dopiero po trzecim miocie. Uciążliwa zrobiła się ta prokreacja, bo żyliśmy wtedy w wynajmowanych domach, wśród ciągłych przeprowadzek, czasami we wsiach, gdzie ludzie na widok psa większego od kota, psa, który chodzi luzem, dostawali gęsiej skóry. (Tak, wieś boi się obcych psów, ponieważ obce psy gryzą i nic tej wielowiekowej wiary nie podważy. Wiary skądinąd w owych wsiach uzasadnionej...).

Ale nasza suka była łagodna. Jej wnuki i prawnuki zagryzają czasem owce sąsiadowi. Wtedy klnę pod nosem, ale pokornie biorę pieniądze i płacę za psie rozrywki. Ale ona nigdy nikomu nie zrobiła krzywdy. Raz, wiedziona dalekim echem instynktu, przyniosła szczeniakom podrośniętego kurczaka. Lecz nie zrobiła ptakowi najmniejszej krzywdy. Trzymała go w pysku tak ostrożnie, jakby niosła szczenię. Chyba nawet była zawstydzona tym wybrykiem. Wypuszczony ptak stanął natychmiast na nogi i powrócił do swoich.

Teraz widzę ją, jak leży na werandzie w plamie zimowego słońca. Ma żółtą sierść, trochę ciemniejszy pysk i oklapnięte uszy. Jest kundlem najczystszej krwi. Nie sposób odgadnąć, jakież to rasy musiały się spotkać i pomieszać w przeszłości, by jej trochę komiczna, trochę pokraczna i poczciwa postać zjawiła się w naszym domu szesnaście lat temu. Jednak jej kundle geny miały sporą siłę, bo w kolejnych pokoleniach jej potomkowie, wnuki i prawnuki przychodziły na świat niemal nieodmiennie w tym samym piaskowożółtym kolorze i z tymi samymi kłapciatymi uszami. Leży teraz w plamie zimowego słońca i niemal nieustannie śpi. Gdy któreś z nas podchodzi bardzo blisko, podnosi łeb. Trudno ocenić, czy nas poznaje. Lecz głaskanie i dotyk wciąż ją cieszą. Tak jak przez całe życie. Ale teraz przypomina stary, strzępiący się dywanik. Chociaż nadchodzi zima, wyłazi z niej futro, gęste, ciasno zbite puchowe podbicie, które sprawiało, że mogła się zwinąć w zaspie i po prostu zasnąć, nakrywając nos ogonem.

Bardzo wychudła. Kiedy staje, wygląda jak szkielet oblepiony brudnożółtą watą. Ledwo stoi. Chwieje się, zatacza. Potrafi zrobić kilkanaście kroków i zaraz wraca na swoje posłanie.

Cuchnie. Zwyczajnie śmierdzi starością. Ciałem, które przestaje się poruszać. W tej woni odkrywam jeszcze jej stary psi zapach, gdy przybiegała z wiatru i deszczu, ale jest go coraz mniej. Próbuje czasem się podrapać, lecz przychodzi jej to z coraz większym trudem. To najbardziej psie zajęcie ze wszystkich psich zajęć też staje się dla niej niedostępne. Łapa nie sięga celu i zawisa w pustce.

Na razie zima jest ciepła i bezśnieżna, więc może mieszkać na werandzie. Gorzej będzie, gdy nadejdą mrozy. Suka po prostu robi pod siebie. Gdy ma lepszy dzień, pokonuje parę metrów, ale często po prostu robi to tuż obok legowiska. Trudno mieć o to do niej pretensję, bo poza ludzkim dotykiem, jedzenie jest jedyną radością, której doświadcza. Je namiętnie i łapczywie, i trzeba uważać na zęby, gdy się jej coś podaje. Ale żeby poczuła zapach, trzeba jej podetknąć pod sam nos. Jednak nawet i wtedy węszy po omacku, we wszystkie strony i w końcu trafia jakoś tak przypadkiem. Trudno więc ocenić, czy przy tak szczątkowym węchu ma jeszcze coś w rodzaju smaku. Czy też może tylko się napycha, pochłania, napełnia żołądek, wiedziona najpierwotniejszym odruchem. A potem, po paru godzinach, pozbywa się tego tuż obok.

Dlatego obawiam się zimy i nadejścia mrozów. Trzeba będzie wziąć ją do domu i trzeba będzie sprzątać każdego poranka i w dzień też, bo nie da żadnego znaku, że chce wyjść. Przestała dawać znaki, tak samo jak straciła umiejętność wychodzenia.

Nawet teraz czasami mnie irytuje. Tak jakby starzała się i niedołężniała przeciwko nam, jakby robiła to na złość. Mijam ją kilkanaście razy dziennie, przestępuję przez udręczone ciało i są chwile, gdy czuję ukłucie zniecierpliwienia. Tak jakby razem z jej życiem stygły we mnie dobre uczucia dla niej. Jest w tym jakieś niezależne od woli okrucieństwo. Pochylam się i głaszczę. To, co kiedyś było odruchem, staje się świadomą czynnością.

Piszę o tym wszystkim, ponieważ pierwszy raz oglądam powolną, długą śmierć istoty, z którą przez lata dzieliło się właściwie każdą chwilę. Rozmawiam o tym z ludźmi, którzy mówią, że najrozsądniej byłoby ją uśpić. (Swoją drogą, ciekawy to eufemizm. Nikt nie mówi "zabić". Wszyscy mówią o "uśpieniu", czyli czymś łagodnym i jakby tymczasowym.) Wiem, że to rozsądne, że tak się robi i że ci, co to robią, mają poczucie, że ulżyli, skrócili męki i tak naprawdę zachowali się po ludzku. Mnie też przez chwilę przebiegło to przez myśl. Postanowiliśmy jednak, że będzie inaczej.

Piszę ten psi ni to nekrolog, ni to wspomnienie o żyjącym zwierzęciu, ponieważ pierwszy raz w życiu jest mi dane tak długo, systematycznie i dokładnie oglądać, jak żywa istota zamienia się w niedołężniejące ciało, a potem na koniec zamieni się w trupa. Patrzę na sukę i myślę o sobie, ale też o tych wszystkich ludziach wolno wymykających się, wysuwających ze swoich powłok. Tak więc patrząc na sukę, nie mogę uwolnić się od wizji człowieczeństwa w stanie umieralności. Nasz żółty, bezużyteczny (ani nie szczeknie, ani się nie połasi, ani nie zamerda, ani nie ucieszy na powitanie, ani nie rozweseli) pies zamienia się w rzecz, której trzeba się będzie pozbyć. Tak, niektórzy doradzają, by zrobić to wcześniej, oszczędzając sobie kłopotu, a zwierzęciu udręk. Przecież nic się już nie zmieni, nie cofnie, nie odwróci. Zastrzyk i tyle. Mógłbym to nawet zrobić sam. Kiedy było trzeba, zarzynałem owce i kozy. Jednak z jakiegoś powodu nie mogę uwolnić się od myśli o ludziach leżących w tych wszystkich starannie ukrytych miejscach służących umieraniu.

Są bezużyteczni. Pochłaniają energię, pieniądze, pracę. Wywołują zniecierpliwienie albo obojętność. Wiem, jak to się odbywa, bo wiele razy widziałem: do pokoju wchodzą trzy, cztery osoby w pielęgniarskich strojach i lateksowych rękawiczkach. Dwie unoszą niemal nieważkie ciało, reszta w dwie minuty zdejmuje pieluchę, obmywa, zakłada nową. Po trzech minutach nie widać w ogóle śladów, że coś się działo. Tylko w powietrzu unosi się dziwny ludzki-nieludzki zapach. A być może po prostu zapach człowieczy, który nas przeraża, który nas odstręcza i prześladuje, dlatego zamykamy go w tych odległych i niewidzialnych miejscach. Płacimy ludziom w lateksowych rękawiczkach, by za nas wdychali tę woń. Płacimy za to, by towarzyszyli umieraniu. W końcu płacimy im za to, by w jakimś sensie umierali za nas. Bo przecież uczestnicząc w śmierci innych ludzi, w śmierci bliskich sami trochę umieramy, sami stajemy się trochę bardziej śmiertelni. Po prostu kupujemy kolejną usługę, by nie tracić własnego czasu. Żeby nie wdychać tej woni.

Dziwna jest ta nasza cywilizacja. Ratuje, chroni, przedłuża nam życie. A jednocześnie czyni nas bezbronnymi wobec śmierci. Nie potrafimy się wobec niej zachować. Moją babkę do trumny myły i ubierały ciotki i sąsiadki. Mój sąsiad umierał w domu. Córka zabrała go ze szpitala, ponieważ nie potrafiła sobie wyobrazić, że mógłby umrzeć wśród obcych. Sąsiad umierał długo, więc musiała nauczyć się tych wszystkich szpitalnych czynności łącznie z podawaniem morfiny. No i sąsiad umarł w swoim pokoju z widokiem na zielone wzgórze, na które spoglądał każdego poranka. Ale moja babka, mój sąsiad to są śmierci niemal utopijne.

Czasami nawiedza mnie wizja miasta, wielkiego miasta, w którym wszyscy umierający pozostają w mieszkaniach.

Na wysokich piętrach nowoczesnych wieżowców, w strzeżonych osiedlach, które pustoszeją o poranku, by zaludnić się dopiero wieczorem, odgrodzeni cienkimi ścianami od ulicznego zgiełku, od skłębionego, drapieżnego żywiołu współczesnych metropolii, wśród nigdy niemilknącego skowytu miasta, z poświatą neonów w gasnących źrenicach. Taką mam wizję. Że nie umiera się w szpitalach, hospicjach i domach starców, tylko w domach, w mieszkaniach, które przez większość czasu stoją opustoszałe. Kłopot mamy z posiadaniem i wyprowadzaniem psa, a co dopiero z umierającym. A jak znieść trumnę z ósmego piętra? Wieźć ją windą w pionowej pozycji? A potem? Co z konduktem w miejskim ruchu? W korku do kościoła, do kaplicy i potem na cmentarz? Trąbiąc, migając światłami, żeby reszta żałobników nie zgubiła drogi?

Nawet na wsiach pogrzebowy obyczaj przeszedł przemianę. Kiedy chowano moją babkę, kondukt szedł w skwarze z kościoła na cmentarz cztery kilometry, a trumnę niosła na ramionach rodzina. Kiedy w tej samej wsi, niedawno, chowano mojego wuja, pieszy kondukt dotarł tylko do ostatnich zabudowań, a potem wszyscy poszli pod kościół do zaparkowanych aut, by pojechać w ślad za karawanem.

Jest nas coraz więcej i coraz więcej będzie nas umierać. W coraz większej samotności. Przynajmniej do czasu wynalezienia nieśmiertelności. Ale zdaje się, że nawet ta wynaleziona w przyszłości nieśmiertelność będzie po prostu przedłużającą się w nieskończoność samotnością. Bo o czym w końcu będzie rozmawiać taki nieśmiertelny ze śmiertelnymi, których na nieśmiertelność nie stać?

O takich rzeczach myślę dzięki naszej suce. Dziś zrobiło się chłodniej i zbudowałem na werandzie coś w rodzaju psiej budy. Opatuliłem i wyścieliłem kocami. Zwinęła się w kłębek i śpi. Śpi bez przerwy. Właściwie nic by się nie stało, gdyby zrobić jej ten zastrzyk. Po prostu spałaby dalej. Przestałaby robić pod siebie, przestałaby się przewracać, przestałaby wlec za sobą tylne łapy, przestałaby zjadać własne odchody. Przestałaby cierpieć, a my też byśmy odetchnęli, bo wcale nie jest łatwo patrzeć, jak ktoś (czy pies to ktoś?) zjada własne odchody.

Nic by się nie stało. Człowiek powinien przewidywać zdarzenia i w razie potrzeby wyprzedzać ich bieg. Zdaje się, że dzięki temu znaleźliśmy się tutaj, gdzie dzisiaj jesteśmy. I nic nas nie zatrzyma. Będziemy się pozbywać bezużytecznego życia. Skoro nauczyliśmy się je wydłużać, damy sobie prawo do jego skracania, ponieważ od jakiegoś czasu wydaje się nam, że wszystko jest w naszych rękach. W dawnych czasach, przed epoką humanizmu, śmierć była okrutna, przychodziła jak zwykle za wcześnie, ale życie trwało do swojego końca. Decydował o tym los. Los powoli odchodzi w przeszłość. Nie będzie już losu. Na razie usuwamy go z naszej codziennej przestrzeni do szpitali i umieralni. Potem weźmiemy się za czas. Będziemy decydować, kiedy ma nadejść.

Piszę i wyglądam na werandę. Suka zjadła i znów zwinęła się w kłębek w swojej norze ze śpiworów i koców. Nasz młody, bury kot wchodzi tam za nią i zwija się obok w cieple jej stygnącego ciała.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2008