Ona tańczy dla siebie

Tytułowa bohaterka „Emy” uosabia czysty żywioł kina, tę zaciemnioną przestrzeń, gdzie na czas seansu dokonują się najśmielsze transgresje.

07.09.2020

Czyta się kilka minut

Mariana Di Girolamo (w środku) w filmie „Ema”, 2019 r. / STOWARZYSZENIE NOWE HORYZONTY
Mariana Di Girolamo (w środku) w filmie „Ema”, 2019 r. / STOWARZYSZENIE NOWE HORYZONTY

Ponoć pierwsze zdanie powieści jest niczym gwóźdź, na którym zawiesza się cała historia. W niektórych filmach takim gwoździem staje się pierwsze ujęcie. „Ema”, najnowsze dzieło chilijskiego reżysera Pabla Larraína („Post Mortem”, „El Club”, „Jackie”), otwiera obraz płonącej sygnalizacji świetlnej w nocnym Vaparaíso: zielone, czerwone i żółte światła zlewają się w płomieniach. Co to oznacza dla przechodnia? Z pewnością jedno – nikt go tu nie przeprowadzi bezpiecznie na drugą stronę.

Sądząc po tytule, chciałoby się znaleźć w filmie „wszystko o Emie”, ale przecież z taką bohaterką daleko się nie zajdzie. Widz nie dałby za nią przysłowiowego funta kłaków – nawet jeśli nie wie o niej zbyt dużo, to z pewnością wie rzeczy najgorsze. Młoda kobieta, grana przez fenomenalną debiutantkę Marianę Di Girolamo, zdecydowała się oddać do sierocińca kolumbijskie dziecko, które wcześniej wraz z dużo starszym mężem (Gael García Bernal) adoptowała.

W małżeńskich scysjach wyłażą najboleśniejsze dla obu stron zarzuty: to Ema była jako matka niedojrzała i perwersyjna. To Gastón był bezpłodny, co zmusiło parę do zbyt pochopnej adopcji Pola. To ona nauczyła chłopca niebezpiecznych zabaw z ogniem, które doprowadziły do tragedii – podpalenia przez niego siostry Emy i spalenia jej fragmentu twarzy. A może to ojciec, charyzmatyczny choreograf tańca współczesnego, coś tu zawalił? Pytania wbrew pozorom nie są retoryczne, albowiem Larraín na każdym kroku dokonuje zawieszeń, przewrotek lub przekroczeń. Proponuje zbójecki model kina, w którym próżno szukać prostej logiki przyczynowo-skutkowej, a tym samym moralnego komfortu.

Już sam fakt, że para zwraca adoptowanego chłopca, zostaje w „Emie” fabularnie zmarginalizowany. To nie ów problem, lecz ona, bezczelna dwudziestoparoletnia „dresiara” o tlenionych włosach, seksoholiczka i piromanka, rządzi ekranem, a na dodatek rozsadza go swoim dzikim ulicznym tańcem. Bo latynoamerykański reggaeton jest w filmie Larraína czymś więcej niż muzycznym ornamentem.

Ema po oddaniu dziecka i rozstaniu z Gastónem przeżywa głęboki kryzys. Porzuca nie tylko męża, ale także tworzone przez niego wysmakowane choreografie na tle ognistych kul i wraz z grupą innych młodych kobiet znajduje własną ekspresję w bardziej plebejskich sceneriach i rytmach. Tych tanecznych oraz tych seksualnych. A film wyraźnie się nimi upaja, zamieniając się chwilami w rozwibrowany musical czy rozerotyzowany teledysk. Dlatego kluczowe dla tego typu sytuacji pytanie: „no dobrze, ale co z dzieckiem?!”, długo pozostaje bez odpowiedzi.

Kamera podąża za postacią, która – zdawać by się mogło – najmniej na to zasługuje. I na pierwszy rzut oka twórców nie obchodzą ważkie diagnozy: co postawa Emy mówi nam o modelu współczesnej rodziny czy modelu kobiecości. Odrzucamy ją albo jej kibicujemy, na dobre i na złe. Jeśli widz zdecyduje się na to drugie, film wciągnie go w swój śliski, hipnotyczny rytm. W stroboskopowe orgietki, musicalowe układy taneczne i dziwne międzyludzkie gry, których sens przyjdzie mu poznać dopiero w ścisłym finale. Albo wręcz przeciwnie.

Larraín nie dba bowiem w swoim ekstatycznym filmowym tańcu o jakąkolwiek asekurację, szczególnie psychologiczną. Interesuje go sam przepływ energii, jaki dokonuje się między postaciami. I to Ema, pozornie najsłabsze ogniwo w tej grze, ostatecznie rozdaje wszystkie karty. Eksperymentując na sobie i na innych, lecz tańcząc tylko dla siebie, buduje nową rodzinę na własnych warunkach. Larraín kpi zaś w żywe oczy z naszych oczekiwań w tym względzie, w myśl wypowiedzianej na ekranie zasady: „coś trzeba spalić, by coś zasiać”.

Największe ryzyko w przypadku „Emy” – i samej Emy – polega na tym, że konstruuje ona swoją tożsamość na anarchistycznym geście i nieustannym uwodzeniu. Co można sensownego na tym zbudować? Chilijski reżyser pokazuje, że w sensie filmowym sporo. Ema uosabia czysty żywioł kina, tę zaciemnioną przestrzeń, gdzie na czas seansu w bezpieczny sposób dokonują się najśmielsze i najbardziej nieprawdopodobne transgresje. Mimo ostentacyjnie „młodzieżowej” aury to film dla widzów dorosłych, wyzuty z wszelkiej pedagogiki. Jego programowa amoralność polega na unieważnieniu kwestii typu „jaką matką, żoną, kochanką jest tytułowa bohaterka”. Larraína bardziej interesuje kreacyjny i destrukcyjny potencjał tej postaci wobec świata przedstawionego.

Poszarpana, dryfująca swobodnie fabuła rozgrywa się niejako w jej głowie. Wizualne fajerwerki, którymi film raczy nas w nieprzyzwoitym nadmiarze, są jej projekcją. Czy w ten sposób twórca „Jackie” dokonuje maksymalnego upodmiotowienia swojej bohaterki, czy też ją po prostu fetyszyzuje? Czy jego nowy film stanowi celebrację kobiecości, czy – jak chcą niektórzy – ostatecznie poświęca ją na ołtarzu macierzyństwa? To również pozostaje dyskusyjne, jakkolwiek siła spojrzenia Di Girolamo wystarczy tu za wszelkie egzegezy.

Jest w filmie scena, w której Ema odbywa rozmowę kwalifikacyjną przed podjęciem kolejnej pracy w szkole. Nawet sztywna dyrektorka wydaje się być pod urokiem młodej rebeliantki, pragnącej nauczać dzieci tańca jako nieskrępowanej cielesnej ekspresji. Znając wcześniejsze wyczyny tancerki, można spodziewać się po niej najgorszego, jakkolwiek wiemy skądinąd, że ma świetny kontakt z dziećmi i potrafi wykrzesać z nich wiele pozytywnych wibracji.

I choć ta sama osoba biega po mieście z miotaczem ognia, bałamuci zarówno mężczyzn, jak i kobiety, a wedle opinii z opieki społecznej bawiła się swoim adoptowanym dzieckiem niczym lalką, okazuje się, że w swoich uczuciach pozostaje krystalicznie wręcz uczciwa. To jeden z wielu paradoksów, jakie składają się na ten film: irytująco naskórkowy i równocześnie podskórnie pulsujący czymś, co można by nazwać kontrolowanym chaosem. Nieprzewidywalny i wciągający aż do ostatnich chwil. ©

EMA – reż. Pablo Larraín. Prod. Chile 2019. Dystryb. Stowarzyszenie Nowe Horyzonty. W kinach od 11 września.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 37/2020