Okrakiem na barykadzie

Na okupowanych przez Izrael ziemiach palestyńskich Arabowie i żydowscy osadnicy to dwa światy: mieszkają w osobnych wioskach i miastach, jedzą w osobnych restauracjach, jeżdżą osobnymi drogami. Jest jednak wyjątek: Samarytanie, niewielka wspólnota sięgająca korzeniami starożytności. Żyją między wrogimi społecznościami, ciesząc się sympatią jednych i drugich.

09.10.2005

Czyta się kilka minut

Samri Altif, przywódca społeczności samarytańskiej w Kiryat Luza przed wejściem do swojego domu. Tablica to odpowiednik żydowskiej mezuzy, czyli fragment Pięcioksiągu pisany alfabetem starohebrajskim (samarytańskim) /
Samri Altif, przywódca społeczności samarytańskiej w Kiryat Luza przed wejściem do swojego domu. Tablica to odpowiednik żydowskiej mezuzy, czyli fragment Pięcioksiągu pisany alfabetem starohebrajskim (samarytańskim) /

Niewiele nacji w dzisiejszym świecie może - jak oni - pochwalić się, że mieszka w tym samym miejscu, używa tego samego języka i wyznaje tę samą religię od 3200 lat.

Fajad, Zwolon, Samri

Biała galabija do kostek. Na pomarszczonych stopach skórzane sandały, w dłoni drewniana laska. Godne ruchy, powolne gesty, polecenia wydawane domownikom kiwnięciem ręki. I inteligentna twarz, ozdobiona siwym wąsem. Tak musieli wyglądać patriarchowie Hebrajczyków, którym Bóg dał w posiadanie Ziemię Obiecaną.

Samri Altif, bo o nim mowa, to nestor samarytańskiej społeczności w wiosce Kiryat Luza, zbudowanej 12 lat temu na stokach góry Garizim. Niegdyś nauczyciel i sekretarz gminy. Altifowie są drugim pod względem liczebności i znaczenia spośród pięciu rodów, na jakie dzieli się wspólnota. Zaraz po Cohemach, z których od wieków wywodzą się najwyżsi kapłani Samarytan.

Wcześniej Altif mieszkał w oddalonym o parę kilometrów arabskim mieście Nablus (w czasach starożytnych noszącym nazwę Sychem). Kiedy w II połowie lat 80. wybuchło pierwsze powstanie palestyńskie (intifada), Samarytanie woleli znaleźć się z dala od walk. Rząd izraelski przystał na exodus z Nablusu i sfinansował budowę Kiryat Luza, ale zamknął je w pierścieniu izolacji. - Na początku w ogóle nie pozwalali nam jeździć do naszych domów w Nablusie - wspomina Samri Altif. - Potem można je było odwiedzać. Latem spałem tu, na górze, bo chłodniej, zimą zaś w dole. Od wybuchu drugiego powstania [we wrześniu 2000 r. - red.] nocuję tylko tu, w nowym domu.

Państwo Izrael traktuje dziś Samarytan tak, jak żydowskich osadników na Zachodnim Brzegu Jordanu: mają paszporty Izraela oraz żółte (izraelskie) tablice rejestracyjne na samochodach, a nie niebieskie, jak arabscy mieszkańcy terenów okupowanych. Mogą bez kontroli poruszać się po drogach przeznaczonych dla osadników i wjeżdżać do Izraela, kiedy chcą. Ale, w przeciwieństwie do prawdziwych osadników, są też obywatelami Autonomii Palestyńskiej: dostali palestyńskie dokumenty i prawo do wybierania palestyńskich władz. Tutaj, na ziemiach okupowanych, tylko oni głosują i w Izraelu, i Palestynie. W pierwszym przypadku jadą do pobliskiego osiedla osadników, gdzie stoją urny. W drugim - do Nablusu.

Samri Altif wyjmuje paszporty. Najpierw jordański, bo przed "wojną sześciodniową" (1967 r.) Nablus należał do Jordanii, i ci, którzy wtedy tu żyli, zachowali do dziś jej obywatelstwo. W dokumencie tym ma wpisane imię: Fajad. Potem wyjmuje paszport izraelski, w którym nosi imię Zwolon. Ani Arabowie, ani Żydzi nie uznają imion samarytańskich, do dokumentów zapisują więc ich arabskie lub hebrajskie odpowiedniki. Altif mógłby jeszcze pokazać dokumenty palestyńskie, ale ich nie odebrał. Dwa paszporty mu wystarczą, zapewnia.

- To tylko państwa, a one zmieniały się tutaj już dziesiątki razy - mówi, wskazując na papiery. - Nie jestem ani Arabem, ani Żydem, ani Jordańczykiem, ani Izraelczykiem, ani Palestyńczykiem. Jestem Samarytaninem. Tak, jednym z niewielu. Ale wciąż trwamy i chronimy swoją tożsamość.

Wojna dwóch świątyń

Kiryat Luza to jedno z dwóch skupisk Samarytan na świecie. Mieszka tu 310 osób. Kolejne 340 żyje w Neve Marqeh w Holon, na południe od Tel Awiwu.

Łącznie 650 dusz. Niewiele. Tymczasem przed wiekami był to lud liczny, zamieszkujący Samarię z głównym ośrodkiem właśnie w mieście Sychem.

Bo Samarytanie, tak jak Żydzi, wywodzą się od Hebrajczyków, którzy pod wodzą Jozuego przybyli do ziemi Kanaan. Sami uważają się za potomków plemion Lewiego, Efraima i Manassesa. Wspólnota hebrajska rozpadła się na południowe królestwo Judei i północne Izraela, Samarytanie są potomkami mieszkańców drugiego z nich.

Ale sprawa nie jest taka pewna.

Według tradycji biblijnej północne plemiona zostały wywiezione przez Asyryjczyków po tym, jak zniszczyli królestwo Izraela - i słuch po nich zaginął. Biblijna Druga Księga Królewska głosi, że Samarytanie wywodzą się od osadników z Mezopotamii i Medii, przywiezionych przez okupantów na miejsce deportowanych. Cudzoziemcy ci mieli przyjąć wiarę w Jedynego Boga. Nierozstrzygnięta pozostaje kwestia, czy wszyscy członkowie plemion północnych zostali wywiezieni, czy też część została - co wydaje się bardziej prawdopodobne - i przemieszała się później z nowymi osadnikami.

Jeszcze w czasach Chrystusa Samarytanie byli w Samarii większością. W Ewangelii Święty Łukasz przytacza przypowieść o miłosiernym Samarytaninie pomagającym rannemu (Łk 10, 30-37) oraz o wdzięcznym Samarytaninie wyleczonym przez Jezusa z trądu, który w przeciwieństwie do pozostałych padł na twarz, dziękując za cud (Łk 17, 11-19). Święty Jan z kolei wspomina o spotkaniu Jezusa z Samarytanką w Sychar. Niewiasta uwierzyła, że On jest Mesjaszem, a za nią samarytańska społeczność miasteczka (J 4, 1-42). W przypowieściach Samarytanie występują jako obcy, cudzoziemcy, dlatego ich postawa tak kontrastuje z zachowaniami Żydów, którzy przede wszystkim powinni żyć zgodnie z przykazaniami i uwierzyć w Syna Bożego.

Za cesarzy bizantyńskich Samarytanie nawracali się masowo na chrześcijaństwo, tracąc tożsamość. Potem przechodzili też na islam. Nigdy nie zostawali Żydami. W efekcie pod koniec I wojny światowej żyło już tylko 146 Samarytan. Wydawało się, że to koniec. Jednak wymieranie narodu zostało powstrzymane, a do końca lat 40. jego populacja się podwoiła. Najwyższy kapłan Samarytan zezwolił na śluby z Żydówkami. To uratowało wspólnotę, bo dzieci z tych związków zachowywały wiarę ojców.

Samarytanie uznają tylko pierwsze pięć ksiąg Starego Testamentu, odrzucając pozostałe jako dzieło ludzi, a nie głos Boga. Dziś mówią po arabsku, a w Holon po hebrajsku, ale w liturgii używają dialektu aramejskiego, zwanego niekiedy językiem samarytańskim. Pięcioksiąg jest czytany także w archaicznym hebrajskim, który przed wiekami wyszedł z użycia wśród Żydów.

Samarytanie już w starożytności nie uznawali Jerozolimy za duchową stolicę Izraelitów. Nie składali ofiar w tamtejszej świątyni, lecz we własnej, zbudowanej w IV wieku przed Chrystusem - właśnie tutaj, na górze Garizim, dawnym ośrodku kultu Jahwe (J 4, 19-20).

Uważają, że to tu Bóg kazał Amramowi (tak nazywają Abrahama) złożyć w ofierze syna Izaaka. Święte Świętych znajdowało się zatem na Garizim, a nie w Jerozolimie, która w rozumieniu Samarytan jest uzurpatorką. Dwie świątynie konkurowały o miano Domu Bożego, aż spór rozstrzygnął żydowski miecz i płomień.

Góra Boga

Z ganku domu Altifów widać kamienne wzgórze bez drzew. Popijając serwowaną tu gościom czarną herbatę z różaną konfiturą, można podziwiać, jak miękkie światło zachodzącego słońca wyostrza jego kształty.

Góra Garizim ma wciąż w sobie czar tajemnicy; to nie gwarne, zabudowane Wzgórze Świątynne w Jerozolimie. Nie poraża rozmiarami (liczy 868 metrów n.p.m.). Ale osiedle leży wysoko nad Nablusem. Z dołu, gdzie kiedyś mieszkali Samarytanie, widok jest bardziej imponujący.

Świątynię obrócił w perzynę Jan Hyrkan z rodu Machabeuszy, władca Judei. Jak pisze najlepszy kronikarz starożytnych dziejów Ziemi Świętej Józef Flawiusz, Hyrkan "zdobył Mebadę, a zaraz potem ujarzmił Samogę wraz z okolicami oraz Sykimę [czyli Sychem - red.] i Garizim, i podbił plemię Kutejczyków, którzy żyją przy świątyni zbudowanej według wzoru świętego Przybytku jerozolimskiego" (Józef Flawiusz, "Dawne dzieje Izraela".

Dla Samarytan katastrofa ta była tym, czym dla Żydów zburzenie przez Rzymian świątyni w Jerozolimie w 70 roku po Chrystusie. Także oni pielgrzymują do szczątków Przybytku, by opłakiwać profanację domu Bożego, którego nigdy potem nie odbudowali.

Los dwóch świątyń dawnego Izraela jest zadziwiająco podobny.

Wierzchołek Garizim otacza dziś siatka, a gruntową drogę dojazdową przegradza brama z kłódką. W głębi samarytańska synagoga, a niedaleko niej resztki rzymskiego kościoła Matki Bożej.

W soboty brama stoi otworem. Wówczas Samarytanie modlą się i dziękują Bogu, że pozwolił im przetrwać tu trzydzieści dwa stulecia. Ubierają się wtedy na biało, bo przed Bogiem wszyscy są równi i nie można wyróżniać się strojem.

Największe święto, Paschę, obchodzą jednak poniżej wierzchołka, w miejscu, gdzie - jak wierzą - stała świątynia. Choć od dawna jej nie ma, wciąż podcinają tu gardła baranom. Na ofiarę dla Pana. W zwykłe dni nie wolno zakłócać ciszy świętej Góry, odwiedzają ją tylko drapieżne ptaki, szukające tu łatwego łupu.

Garizim jest zarządzana przez Samarytan. Ani Izraelczycy, ani władze Autonomii Palestyńskiej nie wtrącają się do spraw Góry. Żydzi nigdy tu nie przychodzą, muzułmanie też nie, bo nie wpuszczają ich izraelscy żołnierze. Kiedyś zachodzili na Paschę lub sobotnie modły, aby pobyć razem ze swoimi samarytańskimi przyjaciółmi.

Przyjaźń trwa do dziś i jest dla obu stron... niezłym interesem.

Biznes między frontami

Nie może Arab do Samarytanina, więc przyjedzie Samarytanin do Araba.

Wioskę Kiryat Luza łączy z Nablusem wyboista, polna droga. Dwieście metrów przed Kiryat Luza stoi izraelski transporter z kilkoma żołnierzami. Wojskowi znają na pamięć wszystkie samochody Samarytan, więc ich nie sprawdzają. Co innego, gdyby pojawił się tu jakiś obcy pojazd. Zresztą nikt o zdrowych zmysłach - poza Samarytanami - nie wjeżdżałby teraz do Nablusu na żółtych, izraelskich numerach rejestracyjnych. Nablus to miasto palestyńskie, jedno z najściślej blokowanych na Zachodnim Brzegu. Śmiałek mógłby już stąd żywy nie wyjechać.

Ta niepozorna droga i kilkanaście samochodów są kluczem do prosperity całej wspólnoty.

- Zasady biznesu są proste - tłumaczy Hannan, właściciel pojemnego pick-upa. - Palestyńczyk z Nablusu potrzebuje na przykład lodówkę. Gdzie ją kupi? Nie ma dostaw do miasta, wojsko nie wypuści go na zakupy gdzie indziej, bo jest blokada. Prosi więc Samarytanina, by mu ją przywiózł. Samarytanin zbiera takie zamówienia, jedzie do Izraela na zakupy, a potem przywozi do Nablusu co trzeba i pobiera prowizję.

Prawdę tę widać na pierwszy rzut oka. Przestronne domy, wyasfaltowana droga, porządne meble w salonach, nowe samochody. Samarytanom żyje się dostatnio, choć jeszcze 12 lat temu klepali biedę, jak arabscy sąsiedzi. Wojna uczyniła ich handlowymi monopolistami, a wojsko przymyka oczy na przemyt.

Polną drogą można nie tylko wjechać, ale także wyjechać z Nablusu z pominięciem blokad i kontroli. Teoretycznie byłby to niezły szlak przerzutowy dla terrorystów. Samarytanie wiedzą jednak, że choć jeden taki przypadek wykryty przez wojsko byłby dla nich ekonomicznym samobójstwem. - W końcu jesteśmy lojalnymi obywatelami - uśmiecha się Hannan pod nosem i spogląda na swoje paszporty. Może lojalnymi, ale którego państwa?

Dylemat ten rozstrzygał z pewnością Josef Koh. Kiedy jechał samochodem, ostrzelali go palestyńscy snajperzy, bo myśleli, że jest osadnikiem. Został ranny. Przerażony, za szybko podjechał do blokady wojskowej i tym razem Izraelczycy otworzyli ogień. Też go trafili.

Uroki siedzenia okrakiem na barykadzie.

Wojna? Oby trwała...

Ród Cadeka, trzeci co do znaczenia po Cohemach i Altifach, wydaje w Holon "Samarytańskie wiadomości". W czterech językach: aramejsko-samarytańskim, hebrajskim, arabskim i angielskim. Redaktorzy odnotowują każde narodziny, ślub i zgon Samarytan w Holon oraz Nablusie. Każdy spór, sukces. W tak małej społeczności życie prywatne nie istnieje, jest własnością ogółu. Periodyk powiela w druku to, co i tak wszyscy wiedzą z domowych i ulicznych rozmów.

Samarytanie z Palestyny i Izraela są obecnie jednością, odwiedzają się, żenią między sobą. Mieszkańcy Holonu jednak hebraizują się. Ich dzieci nie znają arabskiego, a w szkołach przyswajają sobie mentalność Izraelczyków i poza religią nie różnią się już niczym od żydowskich rówieśników. Mieszkańcy Kiryat Luza pozostają bardziej zachowawczy. Nic dziwnego: są strażnikami Garizim. Najwyższy kapłan Samarytan, Solun Amram Cohem, jest członkiem władz Autonomii, przyjaźnił się z Arafatem. Ludzie z Kiryat Luza, mimo zysków czerpanych z izraelskiego obywatelstwa, sympatyzują z Palestyńczykami, z którymi łączy ich język i wielosetletnie sąsiedztwo.

Związków tych nie osłabiło otoczenie Kiryat Luza wysoką siatką. Ogrodzenie odcina je od Arabów, ale nie tak ściśle jak w osiedlach żydowskich. Samarytanie zresztą chętniej odwiedzają Palestyńczyków niż osadników. Najbliższe osiedle izraelskie Braha zamieszkują religijni fanatycy, których wolą unikać. Chętniej jeżdżą już do umiarkowanego w poglądach miasta Ariel.

Palestyńczycy nigdy nie zaatakowali domów Samarytan, choć kilkakrotnie strzelali z okolic Kiryat Luza do izraelskich posterunków i osiedla Braha.

Kanonada, zwyczajna rzecz. Szczególnie po zmroku.

Puk, puk - rozlega się w dole. Cisza, potem znów. Przerwa i krótkie serie. Altif nawet nie patrzy w tamtą stronę. - To przy blokadzie, trzy kilometry stąd - rzuca, gdy widzi niepokój na twarzy cudzoziemca. Nie to go martwi, że trwa wojna, teraz zresztą przerwana zawieszeniem broni. Martwi go, że nadciąga pokój.

Szansa przetrwania

Altif wstaje i przynosi Pięcioksiąg zapisany alfabetem starohebrajskim. Manuskrypt należał jeszcze do jego prapradziada. Dziś to prawdziwy rarytas. Bo większość samarytańskich rękopisów trafiła do Petersburga, wykupiona za grosze w XIX w. przez Abrahama Firkovitcha w Nablusie i Kairze. Tylko nieliczne pozostały w rękach narodu.

Altif był w grupie pięciu samarytańskich ekspertów, którzy pojechali do ZSRR badać te manuskrypty.

- To trzon wiary i sens naszego trwania - mówi. - Księga trzymała nas razem przez wszystkie stulecia i musi tak pozostać. Jak się rozproszymy, zginiemy. Co będzie, gdy powstanie niepodległa Palestyna i granica oddzieli nas od naszych braci w Izraelu?

Dzieci samarytańskie w Holon i Nablusie od najmłodszych lat uczą się czytać Pięcioksiąg po samarytańsku, ale w domu mówią już innymi językami, a w szkole mają innych kolegów. Dopóki Samarytanie żyją na styku zwalczających się Palestyńczyków i Izraelczyków, sprzyja to ich prosperity.

Kiedy jednak Izrael i Palestyna rozdzielą się, potomkowie dzisiejszych dzieci z Holon z trudem znajdą wspólny język z potomkami dzieci z Nablusu.

Zjednoczeni Samarytanie mają wprawdzie niewielkie szanse na przetrwanie. Ale podzieleni, chyba nie mają ich wcale.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2005