Kolejna gorzka lekcja

Liban jeszcze długo nie otrząśnie się po wojnie, ale przynajmniej zgroza bombardowań minęła, pochowano ofiary, wojska inżynieryjne udrożniły część dróg zniszczonych przez izraelskie lotnictwo. Wraca życie. Czas na wnioski.

05.09.2006

Czyta się kilka minut

Tyr w Libanie, 15 sierpnia. Do kostnicy miejskiej zwożone są coraz to nowe ciała zabitych, odkopanych spod gruzów domów /fot. W. Grzędziński/"Dziennik" /
Tyr w Libanie, 15 sierpnia. Do kostnicy miejskiej zwożone są coraz to nowe ciała zabitych, odkopanych spod gruzów domów /fot. W. Grzędziński/"Dziennik" /

Nie są one budujące. Nic nie zapowiada trwałego pokoju, armia Izraela, uchodząca za najsprawniejszą na Bliskim Wschodzie, okazała się nieudolna, a wojna nie osłabiła Hezbollahu, lecz go wzmocniła. Ani ONZ, ani państwa zachodnie nie stanęły na wysokości zadania. Najpierw nie potrafiły wymusić wcześniejszego przerwania walk lub choćby zorganizować dostaw humanitarnych dla ludności terenów ogarniętych pożogą, a teraz, po wojnie, ociągają się z uruchomieniem szybkiej pomocy finansowej. Zbrojne ramię ONZ w Libanie (UNIFIL) ograniczało się do ewakuowania nielicznych rannych - i chwała mu za to - jednak nie potrafiło uchronić ludzi przed ostrzałem, a nawet nie wpuszczało uciekinierów do swych koszar.

Blask Partii Boga

Na tym tle Hezbollah lśni niczym diament. Niestety. To nikt inny jak Partia Boga była z mieszkańcami wyniszczanego nalotami i ostrzałem południa oraz Bejrutu. Kiedy Izraelczycy wprowadzili zakaz ruchu pojazdów na południe od rzeki Litani, a helikoptery strzelały nawet do skuterów - sporo ich wraków zalega drogi Libanu - pomoc odciętym miejscowościom nieśli członkowie służb socjalnych Partii Boga. Trzeba było ich widzieć, jak brodząc po wodzie lub przechodząc po zwalonych drzewach nad Litani, przenosili tysiące paczek z chlebem, przeładowywali je na furgonetki, potem jechali do Kany i innych atakowanych miejscowości. Nie bacząc na ryzyko. Po zbombardowaniu mostów na Litani, lotnictwo atakowało też brody. Latem rzeka ma nie więcej niż dwa metry szerokości, a leje po rakietach lotniczych przy przeprawach miały nawet dziesięć metrów średnicy. Postawa tych ludzi była zaraźliwa, chleb pomagali przenosić również zagraniczni dziennikarze, w tym wyżej podpisany. Służby Hezbollahu nie dotarły do wszystkich, ale starały się być tam, gdzie ich potrzebowano.

W tym samym czasie Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża zaprzestał wysyłania ciężarówek z pomocą. Przedstawiciel ds. kontaktów zewnętrznych MKCK w Tyrze na południu kraju, Roland Huguenin-Benjamin, tłumaczył, że Izrael bez podania powodu odmawiał konwojom prawa przejazdu, więc ich nie wysyłano. Nie można wymagać od ludzi, by narażali życie nawet dla ratowania innych - tego wolno wymagać tylko od siebie - ale mieszkańcy południa zapamiętali, że w chwilach grozy nie było z nimi cudzoziemców spod znaku Czerwonego Krzyża. Był Hezbollah i ratownicy libańscy. Ci lekarze i kierowcy karetek dokonywali cudów, ruszając po rannych. Wielu zginęło. To prawdziwi bohaterowie tej wojny.

Triumf i złudzenia

Taką opiekuńczą, wręcz ludzką twarz Partii Boga znają libańscy szyici i świat muzułmański. Jest też inne oblicze: naznaczone fanatyzmem. To twarz zbrojnego ramienia Hezbollahu, które z religijnej milicji w ciągu kilku lat przerodziło się w znakomicie wyszkoloną i wyposażoną armię. Jej bojownicy nie znają lęku, nie słuchają nikogo poza swymi przywódcami i nie dadzą się rozbroić ani libańskiej armii, ani siłom międzynarodowym, jak nakazuje rezolucja ONZ nr 1701. Zwycięska armia nie składa broni, a w Libanie panuje powszechne przekonanie, że Hezbollah wygrał tę wojnę.

Podziela je świat arabski. Już po zawarciu rozejmu, w Damaszku rozradowany tłum przymocował żółtą flagę Partii Boga do pomnika Saladyna przy cytadeli strzegącej starego miasta. Dla syryjskiej ulicy szejk Hassan Nasrallah, duchowy przywódca Hezbollahu, jest nie tylko symbolem oporu przeciw Izraelowi. To nowy Salah-ad-Din, który - jak jego poprzednik z czasów krucjat - wyzwoli Jerozolimę, tym razem nie z rąk krzyżowców, ale "syjonistów".

Tak daleko Hezbollah się jednak nie posunie. Nie dlatego, że brakuje mu chęci; o nie: w jego pieśniach wątek wyzwalania świętego miasta zajmuje poczesne miejsce. Jest na to za słaby. Ma jednak dość wyćwiczonych bojowników i broni, by sprawić Izraelczykom kolejne niespodzianki. Nawet dowództwo sił UNIFIL w Nakurze chwali zdublowany system łączności Hezbollahu, który funkcjonował nieprzerwanie podczas wojny. Kolejna mocna strona zbrojnego ramienia Partii Boga to perfekcyjna obsługa kierowanych pocisków przeciwpancernych, która kosztowała Izrael utratę wielu czołgów. Wreszcie sieć podziemnych bunkrów umożliwiająca przetrwanie ostrzału i, co wyszło na jaw niedawno, niezłe służby wywiadowcze, które podsłuchiwały wojska izraelskie, określając ich pozycje.

Ta wojna pokazała, że obrazki fanatyków przewiązanych ładunkami wybuchowymi to "folklorystyczny" spektakl dla telewizji. W rzeczywistości Hezbollah stał się jedną z najlepszych na świecie grup uderzeniowych specjalnego przeznaczenia.

Z kolei izraelskim planistom wojna dała dużo do myślenia: okres bezkarnego wymachiwania mieczem i szybkich, zwycięskich kampanii minął.

Hezbollah de facto powstrzymał armię izraelską w Libanie, choć jej nie pokonał. Ponadto przez miesiąc paraliżował ostrzałem rakietowym północ Izraela. Ataki spowodowały w sumie małe szkody i zabiły niewiele osób - szczególnie gdy weźmiemy pod uwagę, że na kraj spadało nawet 300 rakiet dziennie. Niemniej wyłączyły jedną trzecią państwa żydowskiego z normalnego życia, w tym ekonomicznego, zadając duże straty izraelskiej gospodarce.

Plan zniszczenia Hezbollahu i zlikwidowania raz na zawsze groźby ostrzału rakietowego okazał się ułudą. Nie dziwią dziś pojawiające się w Izraelu żądania dymisji nie tylko szefa sztabu przegranej armii Dana Haluca, ale także ministra obrony Amira Peretza, a nawet premiera Ehuda Olmerta.

Wszyscy oni odpowiadają wszak za błędną koncepcję zapewnienia państwu bezpieczeństwa. Może nadejdzie wkrótce czas na negocjacje z Partią Boga i włączenie jej do życia międzynarodowego, tak jak swego czasu została włączona Organizacja Wyzwolenia Palestyny?

Izrael już wie, że wojna nic nie rozwiązuje. Najpierw jednak musi przełknąć gorycz upokorzenia. Na to trzeba czasu.

Chwała barbarzyństwa

- Na to, co się tu stało, nie mam innego określenia niż barbarzyństwo. Można walczyć, można zabijać wroga, ale nie wolno tak traktować cywili - to słowa polskiego oficera sił UNIFIL. Woli on, by jego nazwisko pozostało anonimowe, władze Polski uznały wszak prawo Izraela do zbrojnej odpowiedzi na porwanie dwóch żołnierzy przez Hezbollah.

Ale gdy się ogląda zniszczenia, szczególnie na południu, gdzie niektóre miejscowości zostały zmiecione z powierzchni ziemi, nasuwa się pytanie: czy postawione armii izraelskiej zadania i to, co zdołała osiągnąć w walce z Hezbollahem, jest adekwatne do ogromu tragedii?

Wojna przynosi cierpienie, a śmierć niewinnych jest jej produktem ubocznym, choć w wymiarze ludzkim zawsze pozostaje tragedią. Zabicie ponad tysiąca ludzi, w tym wielu dzieci, zdewastowanie kraju (domów, ujęć wody, mostów, dróg) musi mieć poważne uzasadnienie, by mogło zostać uznane za usprawiedliwione. W Libanie nie widać takiego uzasadnienia. Odpowiedź nie była adekwatna do zagrożenia. O ile w ogóle można mówić o odpowiedzi. Skala interwencji zbrojnej pozwala przypuszczać, że atak na Hezbollah został zaplanowany wcześniej, a porwanie żołnierzy dało tylko pretekst. Podobnie jak zamach na izraelskiego ambasadora w Londynie zapoczątkował inwazję Izraela na Liban w 1982 r.

Południe Libanu to niewielki obszar o długości 120 i szerokości 20-25 km. Na tym kawałku lądu pod koniec wojny operowało 30 tys. izraelskich żołnierzy, zrzucono tam tony bomb. Izrael atakował cele cywilne, co miało prawdopodobnie doprowadzić do sterroryzowania szyickiej ludności popierającej Hezbollah. Nie doprowadziło, spowodowało za to ogromne zniszczenia.

Aita Szab przed wojną liczyło 8 tys. mieszkańców. W efekcie nalotów i ostrzału izraelskiego 90 proc. budynków legło w gruzach. Spacer po miasteczku przywodzi na myśl sceny z Warszawy 1945 r. Przy centralnej ulicy stoją dziesiątki wraków samochodów posiekanych odłamkami. W Rami, gdzie w ogóle nie było bojowników Hezbollahu, co dwa metry leżą stabilizatory pocisków moździerzowych. Domy poszczerbione wybuchami. Zakrawa na cud, że przy takim ostrzale ktoś tu przeżył. Syd dir Kin: niemal kompletnie zburzone, w ogródkach zalegają niewybuchy. Na południu jest wiele takich miejscowości.

Ale to nie wszystko, izraelskie lotnictwo w ciągu ostatnich 70 godzin konfliktu, wiedząc już o wynegocjowanym rozejmie, zasypało kraj bombami kasetowymi. Obecnie trwa dochodzenie ONZ i władz USA mające wyjaśnić, czy użyto ich zgodnie z prawem międzynarodowym. Bomby takie eksplodują nad ziemią, rozrzucając miniładunki, które w zetknięciu z miękkim podłożem często nie wybuchają. W sadach cytrusowych wokół Tyru te pigułki ze śmiercią wielkości buteleczki z lekarstwem leżą co 30-40 centymetrów. Przy dotknięciu urywają nogi lub ręce. Po zawarciu rozejmu ciągle więc giną ludzie, już kilkanaście osób. Liczba ofiar będzie rosła, dopóki ONZ nie rozminuje terenu, co potrwa miesiące.

Jeśli skala zniszczeń i cierpienia cywilów pozwala doświadczonemu polskiemu oficerowi mówić o barbarzyństwie, rodzi się pytanie: dlaczego zachodnia opinia publiczna w porę go nie zauważyła, a rządy dały ciche lub jawne przyzwolenie? Tym bardziej że - jak się okazało - wykańczany był nie Hezbollah, który przetrwał w niezłej formie, ale Liban: papierek lakmusowy stabilizacji na Bliskim Wschodzie.

***

Garść danych. Rząd w Bejrucie wyliczył, że konflikt przyniósł krajowi straty w wysokości 3,6 mld dolarów. Zniszczono 78 mostów, 630 km dróg. Nastąpiła całkowita zapaść w sektorze turystycznym, który przynosił 2,5 mld dolarów rocznie. Odbudowa zniszczeń potrwa nie mniej niż pięć lat, zdobycie zaufania turystów jeszcze dłużej.

Parę dni temu w Sztokholmie 60 państw i organizacji debatowało nad pomocą dla Libanu. UE chce wyłożyć 140 mln dolarów, ale ta rzeka pieniędzy nie popłynie od razu, musi pokonać liczne progi proceduralne. Tymczasem Iran od dawna pompuje do Libanu znacznie większe sumy, dzielone na miejscu przez Hezbollah. Bez zaświadczeń, pokwitowań. Nie pyta się ludzi o rachunki, gdy nie mają dachu nad głową. I znów we wdzięcznej pamięci libańskich szyitów pozostaną ci, którzy pierwsi wyciągnęli pomocną dłoń.

Wszyscy przegraliśmy tę wojnę. Pierwszy raz, gdy nie potrafiliśmy zapobiec barbarzyństwu, i teraz, gdy nie umiemy skutecznie pomóc.

ANDRZEJ TALAGA jest szefem działu zagranicznego "Dziennika", w Libanie przebywał w lipcu i sierpniu jako korespondent. Jest też członkiem zespołu kwartalnika "Nowe Państwo".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2006