Saga Gorochowej

Tysiące białych Rosjan, uciekających przed bolszewikami, osiedliło się w Polsce po 1920 r. Dwadzieścia pięć lat później pojawili się ich dawni prześladowcy z czerwonymi gwiazdami na czapkach. Walentyna Kostrzewa, z domu Gorochowa, jest jedną z nielicznych Rosjanek i ofiar komunizmu, które do Polski przyjechały już po II wojnie światowej.

27.11.2005

Czyta się kilka minut

Walentyna Gorochowa i Mieczysław Kostrzewa na robotach w Niemczech, jeszcze przed ślubem /
Walentyna Gorochowa i Mieczysław Kostrzewa na robotach w Niemczech, jeszcze przed ślubem /

Epopeja Walentyny rozpoczęła się, gdy jej rodzinny dom otoczyła tajna policja GPU (poprzednik NKWD). Miała wtedy dwa lata.

Dziś mieszka wraz z polskim mężem, weteranem kampanii 1939 r., we wsi Aleksandrówka pod Kutnem.

Uważa, że miała w życiu dużo szczęścia.

Obława

Krzyki, tupot nóg, płacz, mężczyźni w mundurach, przerażone twarze dorosłych. Ile może zapamiętać dziecko? Wzięli matkę w ciąży, ojca i dwóch starszych braci Wali. W kilkanaście minut dziecięcy świat rozsypał się, by nigdy więcej nie zróść się w całość.

Był rok 1926, wieś Poddubrowka, 40 kilometrów od Orła. Trzy lata przed kolektywizacją, osiem lat przed Wielką Czystką. Stalin ledwie od czterech lat cieszył się stanowiskiem sekretarza generalnego partii i daleko mu było do późniejszej, boskiej niemal władzy. Trwała tzw. Nowa Ekonomiczna Polityka, a w jej ramach względny liberalizm reżimu. Ustały chłopskie bunty, spacyfikowane przez aparat bezpieczeństwa i wojsko. Zapanował spokój. Cmentarny, ale spokój.

Nie dla Gorochowych.

Ojciec Walentyny, Siemion, ukrywał się przed bolszewikami. Zgubiła go miłość do córki: gdy zakradł się do domu, aby ją zobaczyć, przyjechało GPU. We wsi mówiono, że doniósł miejscowy pop.

Nie wiadomo, dlaczego bolszewicy polowali na Gorochowa. Ci, którzy mogli cokolwiek powiedzieć, zginęli. Wcześniej GPU aresztowało jego dwie siostry i dwóch braci. To, że przyjdą też po Siemiona, było kwestią czasu. Może współpracował z wygasającym już ruchem oporu przeciw nowej władzy? Może był zbyt bogaty, a jego 50-hektarowy ogród kłuł w oczy, choć rozkułaczanie miało dopiero nadejść?

Ze wspomnień rodzinnych Walentyna wie, że mieli w Poddubrowce wielki ceglany dom - rzadkość na rosyjskiej wsi - i dużo ziemi. Może byli szlachtą, a może świeżej daty ziemianami wzbogaconymi na handlu? Bolszewicy omal nie wymazali Gorochowych nie tylko spośród żywych, ale też z ludzkiej pamięci.

Orzeł był ostatnim miastem zdobytym przez “białą" armię Antona Denikina w jego nieudanym marszu na Moskwę w 1919 r. Wielu orlan i chłopów z okolicy wsparło ofensywę, po półtorarocznym panowaniu bolszewików mieli ich dosyć. Może Gorochow znalazł się wśród witających “białych" z otwartymi ramionami? To prawdopodobne, tym bardziej że Iwan Kudinow, mąż jednej z sióstr Siemiona, walczył u Denikina. Takie rzeczy bolszewicy pamiętali.

Sierociniec

Bolszewicy pognali rodziców i braci Wali na Syberię, zburzyli rodzinny dom, a z cegieł po nim postawili szkołę. Wala trafiła do sierocińca w Orle. A właściwie do więzienia dla najmłodszych. - Świnie karmili tam lepiej niż nas; dzieci “wrogów ludu" były ciągle bite - wspomina.

Wytrzymała w ochronce trzy lata. Pewnej zimy uciekła jak stała: bez palta, czapki. W siarczysty mróz. Biegła, upadając co chwila na śliskiej drodze. Dziecko włóczące się samotnie po mieście zwraca uwagę. Otoczyli ją przechodnie: “Jak się nazywasz? Gdzie rodzice?".

Zwykłe pytania, zadawane z troską o los zamarzającego malucha.

Ale co miała odpowiedzieć? Że uciekła z więzienia, zwanego ochronką? Że rodzice i bracia pewnie gryzą syberyjską zmarzlinę? Że nie ma dokąd pójść? Prosić, żeby nie oddawali jej tym dużym panom w mundurach i czapkach z błękitnymi otokami, którzy zdążyli już zainteresować się zbiegowiskiem?

Nagle Walentyna zobaczyła znajomą twarz: wujek Iwan, ten od Denikina (gdy tylko szala zwycięstwa w wojnie domowej przechyliła się na stronę czerwonych, Iwan zmienił front i walczył po stronie bolszewików tak dzielnie, że zapewnił bezpieczeństwo sobie i żonie Aleksandrze, jedynej spośród rodzeństwa Gorochowych pozostawionej przez GPU w spokoju). Wala z płaczem rzuciła się mężczyźnie na szyję.

Zabrał ją do domu i wychowywał jak córkę, wraz z pięciorgiem swoich dzieci.

System policyjny nie był jeszcze ostatecznie ukształtowany, w jego lukach można było przetrwać, o ile trzymało się język za zębami. Wala poszła do szkoły. W dokumentach wpisano, że rodzice umarli. Wujostwo Kudinowie stali się jej prawnymi opiekunami. Wala zaczęła nowe życie. Może nie w raju - jak jej się wydawało - ale w wygodniejszym kręgu sowieckiego piekła. Aż przyszedł Wielki Głód.

Głód

7 sierpnia 1932 r. władze sowieckie wydały ustawę, zakazującą chłopom ukrywania zboża i zaboru własności państwowej pod groźbą surowych kar. Dotyczyła ona także pojedynczych kłosów na polach, dlatego ludzie nazwali ją “kłosową". Historycy zdawkowo określają dokument jako “ustawę siedem-osiem".

Dwie cyfry, które stały się wyrokiem śmierci dla milionów. Bo właśnie w sierpniu rozpoczął się Wielki Głód. Wcześniej ludzie nie dojadali, teraz zaczęli umierać. Katastrofę pogłębiła kolejna ustawa, z grudnia 1932 r., o tzw. meldunku wewnętrznym (uniemożliwiająca konającym ucieczkę z obszarów ogarniętych głodowym holokaustem). Stalin, już silny i samowładny, postanowił unicestwić wciąż niezależne ruskie chłopstwo. Najpierw uderzył kolektywizacją i miliony “kułaków" powędrowały do obozów. Potem wywołany sztucznie głód miał rzucić na kolana resztę.

Kataklizm ogarnął pas czarnoziemu ciągnący się od Ukrainy, przez dorzecze Donu, Wołgi, Kubań, północny Kaukaz, po kazachskie stepy. Rejon Orła był najbardziej na północ wysuniętym obszarem dotkniętym głodem. Na południu było gorzej, ale i tu ludzie na wsiach umierali, zdarzały się wypadki kanibalizmu. Mieszkańcy miast mieli większe szanse przeżycia. To nie oni stali się celem eksterminacji, zatem władza wydawała im żywność, choć w skromnych ilościach. Głód w Orle był dotkliwy, ale nie morderczy. Umierali słabi: chorzy, kobiety w połogu, starsi. Silniejsi ocaleli.

Próżno dziś szukać w miejskich statystykach danych o zgonach w latach 1932-33. Władze, na czele z gubernatorem obwodu oriołskiego Jegorem Strojewem, unikały tematu jak ognia. Według oficjalnej wersji głód był wynikiem “czasowych braków w aprowizacji".

Kataklizm pochłonął sześć milionów ofiar. W ramach ustawy “siedem-osiem" rozstrzelano 5400 osób, do obozów zesłano 125 tys. (tak podają autorzy “Czarnej księgi komunizmu", Warszawa 2004).

Wózek szczęścia

W Orle głód narastał powoli. Najpierw opustoszały sklepowe półki, na których uchował się tylko ocet i wódka. Potem pojawiły się długie kolejki po chleb. - Stałam nieraz całą noc, a wydawali po jednym bochenku - opowiada Walentyna. - Rano dzieci nie miały siły siedzieć w szkole. Musieliśmy przecież jak dorośli walczyć o życie, a w domu było osiem osób do wykarmienia.

Kolejki wydłużały się. Nie wystarczała już nocna wachta, trzeba było stać noc i dzień. Wtedy Wala odrabiała lekcje na ławce w parku, a gdy skończyła, wracała do ogonka. W końcu chleba zabrakło i dzieci z Orła ruszyły na kołchozowe pola.

Zupa z pokrzyw może być rarytasem: dużo witamin, choć niewiele kalorii. Ciotka doszła do perfekcji w jej gotowaniu. Szczaw czy jarmuż (odmianę kapusty) też zje się z apetytem. I trawa smakuje, gdy nie ma poza nią nic innego. Ośmioletnia Walentyna nie znała ustawy “siedem-osiem", ale wiedziała, że trzeba uważać. - Szliśmy na pola i zrywaliśmy do worków, co wpadło pod rękę, szybko, żeby nie zauważyli - opowiada. Zbóż ani pojedynczych kłosów nie było od dawna, z czasem zniknął szczaw. Tylko trawa rosła bujnie. Ale i ona na kołchozowej ziemi stanowiła własność państwa i podpadała pod ustawę.

W 1933 r. władza okazała łaskę. Można było kupić żywność, bez ograniczeń, ale za złoto. W ten sposób Stalin ograbił lud z resztek ukrywanych kosztowności. W miastach powstały konsumy: sklepy dla szczęśliwców, którzy mieli czym płacić (wsiom nie dano tej szansy). Przydały się ramy obrazów i sukienki z ikon, przed którymi co wieczór ciotka modliła się z dziećmi o lepszy los.

Niewielu wie, że szczęściem może być widok wuja ciągnącego wózek wyładowany kaszą, margaryną, mąką i brązowym, nierafinowanym cukrem. Że szczęście to zapach gotowanej kaszy, parująca miska, wypełniony żołądek, który po raz pierwszy od wielu dni po odejściu od stołu nie protestuje skurczami i ssaniem, bo dostał tak mało.

Z początkiem 1934 r. kataklizm przygasał. Walentyna miała dziewięć lat, a zdążyła już przeżyć aresztowanie rodziny, zamknięcie w sierocińcu, ucieczkę i jedną z największych klęsk demograficznych w dziejach świata. A tu nadciągał Wielki Terror, a po nim II wojna światowa.

Piwnica

Obcy mężczyzna patrzył na Walę szklącymi się oczami, potem wziął ją na kolana, zaczął tulić i całować. Kudinowowie najwyraźniej znali przybysza, bo kiedy pojawił się w domu, przyjęli go życzliwie. Ale czego chciał od niej? Odwracała głowę, potem schroniła się w objęciach wuja.

Nie poznała. Czas i obóz zmieniają człowieka. Nikt nie powiedział jej prawdy, bo dziecko mogło przecież wygadać się w szkole. Ojciec uciekł z Syberii i przejechał tysiące kilometrów, by uściskać córkę. To było ich ostatnie spotkanie, nie zobaczyli się więcej. Dużo później, już w Polsce, dowiedziała się, że po powrocie z Syberii w 1945 lub 1946 r. osiadł w Doniecku, gdzie wkrótce zmarł z wyczerpania.

Tym razem nikt nie wydał. Nie musiała po raz drugi przeżywać najazdu błękitnych otoków i utraty bliskich.

Kudinowowie nie opowiadali Wali o losach rodziny. Bali się. Nie tylko nie poznała ojca, nie wiedziała też, że matka zmarła przy wyrębie zmarzniętych drzew. Na jej grobie i mogiłach tysięcy innych więźniów stanęło w 1932 r. miasto Komsomolsk nad Amurem. Przed śmiercią zdążyła urodzić syna Michaiła, który przeżył i wychowywał się na Syberii przy ojcu i jego nowej żonie.

Nie wiedziała również, kim są dziwni ludzie chowający się w piwnicy, gdy tylko pojawiał się obcy człowiek. Przyjechali nie wiadomo skąd, do piwnicy wchodzili przez poluzowaną deskę w podłodze. Wuj zabronił Wali rozmawiać o nich z kimkolwiek.

- Drzwi do domu były zawsze zamknięte, okna zasłonięte firanami, tak, by nikt z zewnątrz nie mógł zobaczyć, co się dzieje w środku - wspomina.

Dopiero gdy podrosła, poznała prawdę o rodzicach i mieszkańcach piwnicy, czyli dwóch braciach i siostrach ojca, którzy także uciekli z Syberii. Ukrywali się przez okres Wielkiego Terroru aż do nadejścia Niemców w 1941 r. Domek z ogródkiem przy ulicy Sowieckiej 60 w Orle stał się schronem “wrogów sowieckiej władzy".

Wuj Iwan był poważanym obywatelem. Wykładowcą instytutu pedagogicznego w Orle, przemianowanym obecnie na uniwersytet, pułkownikiem rezerwy Armii Czerwonej, członkiem partii. Miał zdjęcia z Frunzem i Budionnym. Nigdy nie chodził do jedynej czynnej cerkwi w mieście, choć pozwalał uczestniczyć w nabożeństwach żonie i córkom, w tym Wali. Przyjmował też w domu prawosławnego księdza, który po kryjomu dawał dzieciom komunię. Komuniści patrzyli przez palce na pobożność kobiet, nie trzeba było się obawiać.

Wuj nie mógł żyć inaczej, miał na wychowaniu szóstkę dzieci, a pod podłogą tajemnicę. Gdyby się wydała, zapłaciliby życiem. Tak dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku. W oczekiwaniu na łomot do drzwi.

Wojna

Kiedy w czerwcu 1941 r. III Rzesza zaatakowała dotychczasowego sojusznika, Walentyna była już panienką w dziesiątej klasie gimnazjum. Stalin postanowił zrobić z niej bohatera. Wraz z dwoma tysiącami uczniów z Orła pojechała pod Smoleńsk, gdzie mieli kopać okopy. Gdy nadciągnęli Niemcy, wojsko rozdało chłopcom i dziewczętom karabiny. Uderzyli w płacz, nie umieli nawet strzelać. Z dwóch tysięcy do Orła wróciło osiemset, resztę zmasakrowały samoloty Luftwaffe. Nawet nie zobaczyli niemieckiego żołnierza.

Ranna w prawą nogę Walentyna trafiła do szpitala, skąd wydostali ją Kudinowowie. Przeżyła. A Smoleńsk dostał od Stalina złotą gwiazdę bohatera ZSRR, którą szczyci się do dziś. Między innymi za tysiąc dwustu Bogu ducha winnych gimnazjalistów.

Lęk czy nadzieja - co przeważało, kiedy Wehrmacht wkraczał do miasta? Może jednak nadzieja? Walentyna wiedziała już, co spotkało matkę, co stało się w jej domu w Poddubrowce. Poszła pracować do niemieckiego szpitala polowego. Stamtąd pojechała na roboty do Rzeszy.

Resztę wojny spędziła we wsi w Szlezwiku-Holsztynie u bauera Hansa Nissena.

- Nigdy wcześniej tak dobrze nie jadłam, to był raj w porównaniu z Rosją - mówi po latach.

Nie wszyscy robotnicy przymusowi trafili na gospodarzy, którzy traktowali ich jak ludzi. Walentyna miała szczęście. Podobnie Max, jak go nazywali Niemcy, czyli Mieczysław Kostrzewa, jeniec wojenny z rozbitej Armii Pomorze, uczestnik bitwy nad Bzurą w 1939 r.

Wpadli sobie w oko. - Płochliwa była, ale szła za mną - wspomina Mieczysław.

W Niemczech Walentyna przeszła na katolicyzm, katechizmu uczyła się w lesie, żeby nikt nie widział. W Rosji modliła się wprawdzie, ale nie znała swojej wiary. Miesiąc po zakończeniu wojny był ślub w kościele we Flensburgu [miasto na granicy niemiecko-duńskiej - red.], a w grudniu 1945 r. wspólny wyjazd do Polski.

W pociągu wróciły dawne koszmary. Do Szczecina transport eskortowali Anglicy, dalej jechał bez osłony. Pod Poznaniem do wagonów wtargnęli pijani krasnoarmiejcy i zaczęli kraść. Brali, co chcieli, nie zważając na protesty. Ale to nie była Rosja złamana terrorem. Polacy złapali ich, chwycili za ręce i nogi. Jeden wojak za drugim lądował w rowie przy torach. - Rabowania wam się zachciało, s... - krzyczeli za nimi.

Wyrzucić sowieckiego żołnierza z jadącego pociągu, jawnie, w biały dzień?!

Walentyna już wiedziała, że chce być Polką. Kilka miesięcy później zrzekła się sowieckiego obywatelstwa. O dziwo, nie zatrzymano jej, nie wywieziono do Sowietów. Prośbę rozpatrzono pozytywnie.

Polka

Pierwszy raz, już z polskim paszportem, pojechała do Orła w 1954 r. Musiała się zameldować. Kazali jej przyjść do wielkiego biura. Zamknęli za nią drzwi. Jedne. Drugie. Powiało grozą. Na końcu siedział człowiek mówiący dobrze po polsku.

- No to powiedz, gdzie lepiej: w Polsce czy u nas? - zapytał.

- Pytacie tak sobie, czy naprawdę chcecie wiedzieć?

- Naprawdę.

- Tam lepiej, gdzie nas nie ma.

Zapamiętała tę rozmowę słowo w słowo. Pierwszy raz już się ich nie bała. Nie była zastraszonym obywatelem sowieckim. W Polsce odetchnęła wolnością, choć był to jeszcze stalinizm, “błędy i wypaczenia". Polski komunizm - jej zdaniem - nawet w najczarniejszych latach nie umywał się do sowieckiego.

W ZSRR odnalazła urodzonego na Syberii brata Michaiła. Terror, samotność i alkohol zniszczyły mu duszę.

Dwaj bracia zabrani wraz z ojcem przez GPU przepadli. Rodzina szukała ich latami, bez skutku. Ani mogiły, ani wieści, gdzie stracili życie.

Siwiutka starsza pani, choć ma kłopoty z chodzeniem, ochoczo podaje herbatę gościom. Jak trzeba, znajdzie się wódeczka i coś na ząb. W ustach papieros. Nałóg, którego nabawiła się już w Polsce.

- Pewnie, że mnie w życiu bywało ciężko - mówi z lekkim zaśpiewem. - Ale inni mieli gorzej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2005