Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Co takiego można wymyślić, żeby wzajemnie jeszcze czymś siebie zaskoczyć? Sęk w tym, że niczego wymyślać nie trzeba. No, może poza hasłem obozu. Rok temu Paulina wymyśliła: „Dasz radę, oszczuplejesz!”. Nie bardzo się udało oszczupleć, ale hasło wryło się w pamięć. W tym roku przyjechała z nowym przesłaniem: „Człowieku, ogarnij się!”.
Co ja właściwie robię? Tak na co dzień? Czym się interesuję? Bardzo często, niestety, interesuję się tym, czym ktoś chce mnie zainteresować. Dobrze, jeśli chodzi o sprawy, o których wiedzieć powinienem. Ale oknami i drzwiami pcha się też mnóstwo spraw, które w zasadzie nic mnie nie obchodzą. Nie mają żadnego związku z moim życiem i nic ważnego o świecie nie mówią. Robią mi z głowy śmietnik. Co najgorsze – zajmują czas, który mógłbym poświęcić tym, których kocham. „Człowieku, ogarnij się!”, to znaczy: zacznij żyć życiem, które masz, a nie tym, które inni mają za ciebie. Zacznij żyć tym, w co wierzysz, a nie tym, co ci do wierzenia podsuwają. Żyj spójniej, konsekwentniej, wybierając i przebierając. Sam decyduj, na co padnie światło twojej uwagi.
Na naszych obozach nie ma napiętych planów dnia, a najważniejsze dzieje się poza programem. W dziesiątkach, setkach małych spotkań, z których składa się dzień. Jako człowiek, który często robiąc jedno, musi myśleć o drugim, cenię sobie to, że możemy po prostu siedzieć i celebrować obecność. Dopiero wtedy widzę ludzi, a nie tylko wiem, że koło mnie są. Mówię jakiś żart i równocześnie przyglądam się, jak rozsuwają się kąciki ich oczu i ust. Słucham nie tylko tego, co, ale i jak mówią. Kasia najważniejsze zdania wymawia tak cichutko, że łatwo ich nie dosłyszeć, a są to najczulsze słowa miłości. „Kinga ma ładne ośki”, chwali Marcin, co znaczy, że on także uważnie przygląda się oczom. Magda wychodzi z kościoła nieco oszołomiona. „Co się stało?”. „Trochę mnie dusił ten dym z kaczydła”.
W Pasierbcu, gdzie wypoczywamy, jest świetna atmosfera. Nikomu nie trzeba tłumaczyć, kim jesteśmy, bo każdy – od księdza proboszcza po panie w kuchni – wie, w czym rzecz. Kiedy wchodzę do zakrystii z moimi przyjaciółmi z zespołem Downa, siostra od razu na powitanie wyciąga rękę. Nie jesteśmy tu żadną sensacją, możemy bez przeszkód wtopić się w to, co zastane. Sumy trwają długo, ale naszym to nie przeszkadza. Kiedy ministrantów zabolą nogi, siadają. Głos proboszcza jest łagodny. „Nie narzekajmy”, mówi do parafian. „W latach 80. przychodziliście do mnie i skarżyliście się, że nie możecie wyjechać na Zachód. Dziś przychodzicie i skarżycie się, że wszyscy wyjeżdżają. Naprawiajmy to, co mamy, ale umiejmy też być za to wdzięczni”.
Po śniadaniu jest zwyczaj wspólnego picia kawy. Siedzimy w fotelach, przekomarzamy się, częstujemy słodyczami. Ci, którzy są długo, wspominają, jak to było na poprzednich obozach. Ci, którzy przyjechali pierwszy raz, muszą opowiedzieć, czym się zajmują na co dzień. Kingę pasjonują skoki spadochronowe, Justynę taniec nowoczesny, a Szymon uczył etyki w przedszkolu. W dwudziestoosobowej grupie jest dwoje moich dzieci. Jeździły ze mną od małego, a teraz są wolontariuszami, mają pod opieką konkretne osoby. Najstarszy syn też chciał przyjechać, ale ostatecznie wybrał Francję. Jest w Arce, w Compiègne, gdzie także potrzebna jest pomoc.
Pytacie mnie, co to jest sukces? Powiem wam: to jest to. Ta chwila.