Kazałeś ludziom deptać nam po głowach

Przez kolejne lata zrozumiałem, że moja pierwsza parafia była po prostu przeciętna, a podobne mechanizmy mogłyby zadziałać i w wielu innych.

10.09.2012

Czyta się kilka minut

 / Fot. Michał Szlaga / REPORTER
/ Fot. Michał Szlaga / REPORTER

Podczas święceń kapłańskich jest taki moment, kiedy biskup pyta diakonów o ich gotowość do przyjęcia obowiązków kapłańskich. Kandydaci odpowiadają na trzy pytania: „Chcę”, a za czwartym razem: „Chcę, z Bożą pomocą”. Niestety podczas naszych święceń biskup nieco się pogubił w tekście i wskutek małej konfuzji za czwartym razem dodajemy „z Bożą pomocą” jedynie ja i mój przyjaciel Adam. Po wszystkim Adaś komentuje: – Widocznie nam ta Boża pomoc będzie szczególnie potrzebna.

Parę tygodni później wykryją u niego białaczkę. A dla mnie rozpocznie się najgorszy rok życia.

Dzwonię do swojej nowej parafii. Proboszcz ostrzega: „Tylko księże, proszę pamiętać: tu jest poziom!”. O Jezu...


OSZOŁOMIONY


Początkowo czuję się trochę oszołomiony, nawet nieco rozgoryczony, bo przecież miało być tak pięknie. Już pierwszej niedzieli proboszcz karci mnie, gdy wracam do zakrystii po zebraniu tacy: „Księże, uśmiechamy się do ludzi!”.

Oprócz mnie w parafii jest jeszcze trzech wikarych i dwóch rezydentów--emerytów. Próbuję się zaprzyjaźniać z kolegami. Chodzę na wspólne kawy, codzienny poranny rytuał. Jeden z wikarych poucza mnie, bym mu mówił po imieniu, bo pracujemy w jednej parafii. Poucza mnie też, gdy mówię o sporcie i pogodzie. Staram się asystować w rozmowach, udając zainteresowanie i uśmiechając się, ale męczy mnie to coraz bardziej. Zaczynam przychodzić co drugi dzień, potem co trzeci, aż wreszcie przestają mnie zapraszać. A wszystkie decyzje zapadają przy kawie. Podczas wspólnych posiłków odbywa się tylko podobny rytuał: proboszcz ogłasza wszystkim coś, co zdążyli już przedyskutować we własnym gronie (najbliższe plany lub moje ostatnie potknięcia). Coraz częściej staję się przedmiotem kpin. Niby dziecinada, ale gdy siedząc w mieszkaniu, słyszę głosy kolegów księży, zaczyna mnie boleć brzuch.

Któregoś dnia pod koniec września proboszcz organizuje spotkanie dla wikariuszy: „Bo tak dalej być nie może!”. Każdy z księży będzie mógł powiedzieć, co złego widzi w naszej wspólnocie. Pierwszy: – Ja nie wiem, czy brak kultury to się wynosi z domu, czy w seminarium nie zwraca się na to uwagi, czy też ktoś jest aż tak oporny! (Spisując protokół przedmałżeński, zapomniałem poprosić narzeczonych o podpisy, a później zlekceważyłem krytyczną uwagę).

Drugi: – Mnie by moje kapłańskie sumienie na coś podobnego nie pozwoliło. (Wyszedłem z konfesjonału, gdy jeszcze stała kolejka oczekujących). Ksiądz proboszcz ciągle się waha, jak by to podsumować, żeby nikogo nie urazić, więc przechodzimy do trzeciego z oskarżycieli. Za długo spowiadam. Blado wypadł, toteż w szranki staje sam ksiądz proboszcz: – Ksiądz jeszcze nigdy nie zaprosił mnie do siebie. A podczas posiłku ksiądz się jeszcze w ogóle do nas nie odezwał. Ani razu! Może ksiądz nami gardzi? Bo ludzie mówią, że ksiądz ma takie kazania głębokie, to może my jesteśmy za prymitywni dla księdza, tak?

Przekręca głowę i patrzy na mnie z uśmiechem: – Księże, czy ksiądz nami gardzi?

W zasadzie jest już po spotkaniu, jednak ksiądz proboszcz wykazuje się wspaniałomyślnością: – Ale może ksiądz ma coś do nas? Przecież my też nie jesteśmy bez wad. Księże, niech ksiądz nam powie!

Próbuję tylko napomknąć o sposobie, w jaki zwracają mi uwagę, bo to coś mówi o naszych relacjach, ale widzę już zmęczenie na twarzach. Przepraszam więc i obiecuję poprawę, ksiądz proboszcz wyraża nadzieję, że nasza wspólnota, uzdrowiona tym braterskim spotkaniem, będzie jeszcze lepiej funkcjonować i owocniej pracować, bo przecież nie było naszym celem, żeby kogokolwiek atakować.


KOMUNIKATY


Nasz entuzjazm nie wytrzymuje próby czasu, sytuacja pogarsza się z tygodnia na tydzień. Dwóch wikariuszy przestaje mi podawać rękę. Odzywają się do mnie tylko emeryci. Proboszcz przekazuje mi tylko komunikaty.

Nie mogę się poszczycić duszpasterskimi sukcesami. Czuję się przytłoczony: nowymi obowiązkami, patologicznymi układami, ciągłym napięciem, formalizmem. Obnażają się moje słabości. Trudno mi się modlić. Coraz częściej myślę sobie: jeśli tak ma wyglądać moje życie, to ładnie się urządziłem... Snuję różne fantastyczne scenariusze na to, co mógłbym z sobą zrobić. Odliczam dni do świąt i godziny do kolejnego dnia wolnego. Nieraz, gdy budzę się rano, zastanawiam się, co by było, gdybym już tak został w łóżku. Kolejny dzień przede mną – fatalna perspektywa. Koleżanka studiująca socjologię, nieświadoma mojej sytuacji, przysłała mi mailem streszczenie artykułu na temat przyczyn samobójstw wśród ludzi młodych: słabe zdrowie, przekonanie, że jest się ciężarem i brak perspektyw na prokreację. Ha, zabawne, wszystko się zgadza!

Raz zaspałem na poranną Mszę. Miesiąc później kolejna wpadka. Rano dostaję krwotoku z nosa. Zostawiam łazienkę zachlapaną krwią, ale przychodzę do konfesjonału z dziesięciominutowym opóźnieniem. Przechodząc przez prezbiterium, widzę, jak dwaj koncelebrujący wikariusze szturchają się porozumiewawczo z satysfakcją: młody znów zawalił. Kręci mi się w głowie, zostaję w konfesjonale aż do następnej Mszy. Gdy zakładam ornat, podchodzi do mnie jeden z wikarych – jedyny, który się do mnie odzywa, pełni rolę łącznika. – Popełniłeś błąd, nie pomagając w udzielaniu Komunii – wyjawia. Próbuję się tłumaczyć, ale przerywa mi: – Nie szkodzi, takie rzeczy zgłasza się wcześniej – po czym odwraca się na pięcie i wychodzi.

W każdym razie Mszę zaczynam punktualnie. W dni powszednie jest co pół godziny. Czasem, w drzwiach zakrystii lub przed ołtarzem zderzam się z księdzem wychodzącym do kolejnej Mszy. Starszy kolega daje mi w ten sposób do zrozumienia, że za późno zacząłem albo że za wolno mi poszło. Największym przeżyciem jest dla mnie Msza wieczorna, kiedy nie muszę się spieszyć. Udaje mi się zapominać, gdzie jestem.


CHOROBA


W grudniu zachorowałem. Całe szczęście nie jest to czas kolędy (chorowanie w czasie kolędy to wyjątkowe świństwo), ale kolegom i tak ciężko to przełknąć. Przechodząc pod moimi drzwiami, wikary udaje kaszel i woła: „Oj, źle się czuję, chyba wezmę zwolnienie”. Na co drugi odpowiada: „A ja się roboty nie boję”, czemu towarzyszą śmiechy i piski. I tak parę razy dziennie. Mimo wszystko cieszę się, że przez tydzień przynajmniej nie muszę ich oglądać.

Wigilię w gronie księży i sióstr zakonnych próbuję wykorzystać do jakiejś próby pojednania z kolegami. Na moje przeprosiny podczas dzielenia opłatkiem pierwszy odpowiada: „Wesołych Świąt”, drugi odwraca głowę, jakby się niecierpliwił, więc trzeciemu życzę tylko szczęśliwego Nowego Roku. Przed deserem wymykam się, zrzucam sutannę i biegnę na autobus, by zdążyć na wigilię do rodziców. Po drodze czytam życzenia, które miałem przekazać im od proboszcza. Po okolicznościowym „Niech Nowonarodzony darzy...” itp. znajduję tam zdanie, które przyprawia mnie o bezdech: „Dziękuję Wam za Syna!”. Zjadam opłatek, a kartkę chowam w kieszeni.


PROŚBA O PRZENIESIENIE


Na początku wiosny kolega z sąsiedniej parafii poraża mnie wiadomością, że nie zmienię parafii, o ile sam o to nie poproszę. Wiemy dobrze, że jeśli to ja poproszę, przeniosą mnie do proboszcza, który ma słabość do alkoholu albo jeszcze gorzej. Trudno, czas przestać się nad sobą mazgaić, trzeba wziąć sprawy w swoje ręce.

Śniadania i kolacje jadam już tylko sam albo z emerytami. Na obiady przychodzę spóźniony i wymykam się przed zakończeniem (wolno mi, w końcu mam braki w wychowaniu). Tym sposobem unikam ceremonii dzielenia tortu przez księdza proboszcza („Kto dziś zasłużył na największy kawałek?” – co niedzielę) oraz żartów wikarego o tym, co się kuli od cebuli (za każdym razem, gdy jest cebula). Księża ze swej strony już nie czekają, aż odejdę od stołu, żeby sobie o mnie porozmawiać. Jako prawdziwi dżentelmeni nie wymieniają jednak mojego imienia, lecz dyskutują o problemach: chamstwie, niepunktualności, lenistwie. Gwóźdź do swej trumny wbijam 2 kwietnia, gdy na „papieskiej” liturgii nie pojawiam się w prezbiterium, lecz chowam się w konfesjonale.

No i coś pękło, coś się skończyło... Od tej pory ksiądz proboszcz unika także moich spojrzeń. Nawet gdy przekazuje mi polecenia. Zaczynam się rozglądać za kartonami.

W dzień ogłoszenia translokat jestem bliski rozstroju nerwowego. Dopiero wieczorem wzywa mnie proboszcz: „Nie będziemy się dłużej nawzajem męczyć” – taką formułą przekazuje mi najradośniejszą wieść. Dziękuję i przepraszam. Proboszcz też wyraża żal, że nie potrafił zapanować nad emocjami wikariuszy. Nawet mnie to ujęło. Pędzę do mieszkania, wszystkim przyjaciołom rozsyłam maila ze słowami psalmu: „Tyś, Boże, nas doświadczył; pozwoliłeś nam wejść w pułapkę, włożyłeś na nasz grzbiet ciężar; kazałeś ludziom deptać nam po głowach, przeszliśmy przez ogień i wodę: ale wyprowadziłeś nas na wolność”. Z radości nie mogę zasnąć.

Po ostatniej Mszy podchodzę do wikariuszy siedzących w zakrystii. Pomyślałem, że pożegnam się w wielkim stylu: przepraszam za wszystko, co było z mojej strony nie tak i dziękuję za wspólny rok. Księża, uśmiechnięci, rozparci w fotelach, spoglądają na siebie i odpowiadają drwiną: – Ależ wszystko było idealnie!

Przez chwilę mam ochotę się rozpłakać, potem życzyć, żeby się udławili swoją żółcią, ostatecznie bez słowa wychodzę przed kościół, gdzie niespodziewanie czeka na mnie jakiś parafianin, który przyszedł, żeby się ze mną pożegnać, i dwie moje uczennice.

***

Z pewnością po paru latach nabrałem nieco dystansu do tego, co przeżyłem, choć właśnie uświadomiłem sobie, że nie tak dużo, jak mi się zdawało. Na pewno dzisiaj już bym się w podobnej sytuacji nie znalazł. Zdaję też sobie sprawę z tego, że wielu księży na moim miejscu nie miałoby podobnych trudności i że prawdziwe problemy przeżywają normalni ludzie w rodzinach i w pracy. Przez kolejne lata zrozumiałem, że moja pierwsza parafia była po prostu przeciętna, a podobne mechanizmy mogłyby zadziałać i w wielu innych. Wiem, że moje wady, a nadto mój introwertyzm i nadwrażliwość, prowokowały lub potęgowały negatywne nastawienie do mnie.

A jednak myślę, że mimo wszystko nie zasłużyłem na ten ładunek złośliwości i pogardy, jakiego nigdy wcześniej ani nigdy później nie zaznałem. Stąd mój żal do proboszcza, że zamiast szczerej rozmowy wolał się chować za oficjalną pozą i szukać akceptacji u silniejszych od siebie. Daleki jestem, bym miał go teraz za to potępiać, tym bardziej że chyba podobna niepewność i kompleksy są i moim udziałem. Poczucie intelektualnej i moralnej wyższości wobec innych księży, dające się pewnie zauważyć, było moim pierwszym mechanizmem obronnym, owocem poczucia krzywdy. Pewnie zostało mi też z tego czasu trochę frustracji, pokusa traktowania siebie jako ofiary. Mam nad czym pracować.

Pozytywnym efektem moich przeżyć jest zaś niewątpliwie to, że jestem ostrożniejszy w ocenie cudzych postaw, także księży, którzy „upadli”, także tych, co do których „od razu było widać, że coś z nimi nie tak”. Jeśli nie zrobiłem w tym czasie nic głupiego, to jest to raczej wynikiem braku okazji niż moją zasługą. Jestem wdzięczny Panu Bogu, że mnie od tego uchronił i że przez następne lata mogłem się poczuć pewniej i zakosztować radości bycia księdzem i świadkiem Jego działania wobec mnie i przeze mnie.

Bardzo mi w tym pierwszym roku pomogli moi przyjaciele. O możliwości spotkania z biskupem nawet nie pomyślałem. Jak to sformułował jeden z moich kolegów, którego sam do tego przed paroma tygodniami nakłaniałem, „pewnie by odpowiedział, że każdy ma jakieś trudności”. Co najważniejsze, zawsze mogłem liczyć na swojego ojca duchownego, który mnie słuchał, dodawał otuchy, odradzał pochopne decyzje. On też przyczynił się do tego, że przeniosłem się do parafii, gdzie byłem traktowany jak dorosły współpracownik i darzony przyjaźnią.

Dużo mnie to wyznanie kosztowało, bo nie lubię się tak obnażać. Nie chciałbym zapomnieć, z jakich wewnętrznych i zewnętrznych tarapatów Pan Bóg mnie wyprowadził. Mam nadzieję, że inni, którym jest ciężko, też będą mieli tyle szczęścia.



„Czy ktokolwiek myśli o realnych problemach księży?” – pytał po serii samobójstw wśród duchownych ks. Jacek Prusak SJ w artykule „Zranieni uzdrowiciele”, opublikowanym w 22. numerze „TP”. Zainicjowaliśmy wówczas cykl „Najtrudniejszy zawód świata”, zapraszając duchownych i świeckich do dzielenia się spostrzeżeniami na temat rzeczywistych problemów księży. Głos zabrali m.in. księża Wacław Oszajca, Andrzej Draguła, Damian Wąsek i Tadeusz Huk oraz świecki katecheta Marcin Pawłowski. Poniższe świadectwo księdza z archidiecezji warszawskiej jest ostatnim głosem. Niebawem cykl podsumuje ks. Adam Boniecki.



Wszystkie artykuły na stronie tygodnik.com.pl/najtrudniejszy-zawod

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2012