Od "Europy coś" do "Europy nic"

Główny nurt prawicowej opinii publicznej i opozycji w Polsce jest zdecydowanie eurosceptyczny. Paradoksalnie, taka sama jest też w gruncie rzeczy linia lewicowego rządu.

26.12.2004

Czyta się kilka minut

Wśród takich środowisk wybija się dominująca grupa publicystów dziennika “Rzeczpospolita" (dominująca, bo na łamach tego wpływowego pisma znajdziemy też idee całkiem odmienne). Jej poglądy nadają ton nie tylko tej gazecie, ale w ogóle dyskusji publicznej w Polsce. Ten dominujący w “Rzeczpospolitej" dyskurs żywi się błędną oceną sytuacji i prowadzi polską politykę europejską na manowce.

Unifikująca Bruksela

Unia Europejska zaciera ponad potrzebę i zdrowy rozsądek różnice między krajami członkowskimi - taki jest główny zarzut wobec UE zawarty w tekstach Marka A. Cichockiego, Bohdana Cywińskiego, Jarosława Gowina, Zdzisława Krasnodębskiego, Piotra Semki czy Bronisława Wildsteina. Nie wszyscy mają w każdej sprawie dotyczącej Unii identyczne poglądy, ale są to poglądy silnie zbieżne, co pozwala zastosować tu metodę pars pro toto.

Na temat unifikacyjnej strategii Unii pisał Wildstein, że dokonuje się pod przemożnym wpływem lewicowej, kontrkulturowej opcji ideowej: “To ona prowadzi krucjatę przeciwko karze śmierci i to ona naciska na tworzenie praw przeciwko wszelkiego typu »wykluczeniom«. (...) »Zakazana jest wszelka dyskryminacja zwłaszcza ze względu na (...) orientację seksualną«. Musi to prowadzić do uznania małżeństw homoseksualnych ze wszelkimi prawami, które małżeństwom heteroseksualnym przysługują, w tym m.in. adopcja dzieci (...)" ( Rzeczpospolita, 6 lutego 2004).

Te słowa są dobrą wykładnią poglądów całej grupy. To stanowisko społecznego konserwatyzmu, wedle którego wszelka wzmianka o “postępie" czy “walce z wykluczeniami" jest podejrzana. Nie zastosowanie tych - to prawda - pojemnych konceptów może być złe, ale zły jest sam “postęp", zła jest sama “walka z wykluczeniami".

Wildstein uskarża się na ogólnikowość sformułowań konstytucji, choć skądinąd w jej krytyce kładzie silny akcent na to, że jest “przegadana". W jednym z programów telewizyjnych publicysta “Rzeczpospolitej" pokazał widzom konstytucję amerykańską, która, jak wiadomo, jest wielkości cienkiej broszurki i konstytucję UE, która ma wielkość małej książki, co miało wymownie świadczyć o wyższości tej pierwszej. Otóż, jest to argument może przekonujący dla widzów popularnych programów telewizyjnych, ale przecież demagogiczny - to tak, jakby powiedzieć, że pierwszy automobil Benza z 1885 r. jest z założenia czymś lepszym niż wielce złożony mechanizm współczesnego samochodu. Ameryka sprzed ponad 200 lat była społeczeństwem rolniczym, akceptującym niewolnictwo i społeczne upośledzenie kobiet, jednorodnym klasowo, religijnie i kulturowo, podczas gdy dzisiejsza Europa jest społeczeństwem postindustrialnym, wyczulonym na problem nierówności, zróżnicowanym majątkowo, religijnie i kulturowo. Sugerować, że konstytucja Unii jest gorsza od amerykańskiej dlatego, że jest od tamtej większa objętościowo, to zawiesić myślenie na korzyść propagandy.

Ale najważniejszy jest inny wniosek autora, chórem powtarzany przez prawicową publicystykę: z przepisów traktatu brukselskiego wynika obowiązek zastosowania różnych nowinek prawnych w rodzaju małżeństw homoseksualistów, z adopcją dzieci włącznie. Nic bardziej błędnego. Konstytucja powtarza w tym względzie dotychczasowe uregulowania: prawo rodzinne i małżeńskie pozostaje w wyłącznej kompetencji państw, Unia nie ma tu nic do gadania. To, czy głośno ostatnio dyskutowany w Polsce projekt ustawy o związkach partnerskich stanie się prawem, czy nie, zależy wyłącznie od układu sił politycznych w Polsce.

Konstytucja UE używa ogólnych formuł, bo to jedyny sposób na pomieszczenie różnych opcji ideowych. W ramach tych formuł jedne państwa zezwolą na małżeństwa homoseksualistów z prawem adopcji, ale inne nie zgodzą się nawet na ich zwykłe związki cywilno-prawne. Unia jest pod tym względem pluralistyczna i nie widać odgórnej tendencji do ujednolicania. Ogólny trend liberalizacyjny, jaki Wildstein i koledzy przypisują oddziaływaniu Unii, ma wymiar kulturowy, nie polityczno-instytucjonalny. O jego istnieniu decyduje np. recepcja w Polsce MTV i innych tego rodzaju wytworów kultury masowej, nie ma to natomiast żadnego związku z prawem unijnym. Znamienne jest przy tym, że prymitywizm kultury masowej jest często amerykańskiego chowu, ale tego konserwatywni publicyści bezrefleksyjnie wychwalający “religijną" Amerykę przeciw “laickiej" Europie, programowo nie zauważają.

Minister - suweren

Innym ulubionym przykładem na odgórną unifikację rodem z Brukseli jest teren polityki zagranicznej. Ten sam publicysta pisał: “(...) zawarty w konstytucji pomysł na europejskiego ministra spraw zagranicznych, a więc na jedną politykę europejską, oznacza próbę narzucenia innym francusko--niemieckiego stanowiska" (“Rzeczpospolita", 6 lutego). Jak autor doszedł do takiego wniosku na podstawie lektury - wtedy jeszcze projektu - unijnej konstytucji, zrozumieć nie sposób. Konstytucja nie zalicza polityki zagranicznej do kompetencji wyłącznych Unii (art. 12) ani nawet do kompetencji wspólnych Unii i państw członkowskich (art. 13). Czyli zasadą pozostaje prowadzenie tej polityki przez państwa członkowskie. Zarazem w osobnym artykule konstytucja stanowi, że Unia prowadzi wspólną politykę zagraniczną, bezpieczeństwa i obrony (art. 15). Z zestawienia tych przepisów wynika, że wspólna polityka zagraniczna, bezpieczeństwa i obrony istnieje w Unii o tyle, o ile wyrażą na nią zgodę państwa członkowskie. Skądinąd zaś wiadomo (art. 39 i 40), że decyzje w zakresie owej wspólnej polityki zapadają na zasadzie jednomyślności. W tym stanie przepisów ustanowienie nowej funkcji europejskiego ministra spraw zagranicznych niewiele zmienia. Minister będzie po prostu zabiegał o wypracowanie wspólnego stanowiska 25 stolic, ale ani Rada Europejska, ani tym bardziej minister niczego nikomu nie będą mogli w tej dziedzinie narzucić.

Konstytucja używa słowa “minister", ale nie nadaje mu znaczenia, jakie zwykle się z tym słowem kojarzy. Dobrze byłoby nie przeoczyć tej różnicy, bo gdy się to uczyni, można wypowiedzieć wojnę tam, gdzie stosowne byłoby, co najwyżej, rozpocząć bitwę.

Ta straszna konstytucja Giscarda

W tekstach wspomnianej grupy publicystów konstytucja UE jawi się niemal tak złowrogo, jak swego czasu obecna Konstytucja RP w opinii Mariana Krzaklewskiego i jego co bardziej zapalczywych stronników. Jarosław Gowin wylicza szereg powodów, dla których powinna zostać odrzucona, np. nadmiar regulacji. Ocenia, że to “dokument (...) daleko ingerujący w życie zbiorowe i oplatający je gąszczem szczegółowych, a przy tym często niejasnych regulacji" (“Rzeczpospolita", 25-26 września).

Widać z tych słów, że Gowin porusza się wśród ogólników słabo korespondujących z rzeczywistością. Wyjaśnijmy rzecz całą od początku. W UE stanowienie prawa i podejmowanie decyzji politycznych dokonuje się w zasadzie na szczeblu narodowym, zaś prawo wspólnotowe i wspólnotowa polityka są zaledwie wyjątkiem od zasady. Konstytucja wprowadziła tu pewne klaryfikacje, ale żadnej rewolucji. Wylicza tylko cztery dziedziny należące do wyłącznej kompetencji Unii: polityka monetarna (dla państw należących do strefy euro); unia celna; wspólna polityka handlowa (czyli handel zagraniczny Unii z resztą świata, co nie przekreśla możliwości handlu zagranicznego poszczególnych krajów); ta część wspólnej polityki rybołówstwa, która dotyczy zachowania zasobów naturalnych mórz. Dalej konstytucja wylicza dziesięć dziedzin należących do wspólnej kompetencji Unii i państw członkowskich: rynek wewnętrzny; obszar wolności, bezpieczeństwa i sprawiedliwości; polityka rolna i rybołówstwa (z wyłączeniem polityki zachowania zasobów naturalnych mórz); transport i sieci transeuropejskie; energia; niektóre aspekty polityki socjalnej; spójność ekonomiczna, socjalna i terytorialna; środowisko naturalne; ochrona konsumentów; niektóre aspekty polityki bezpieczeństwa w dziedzinie zdrowia publicznego.

W sumie mamy cztery dziedziny, w których kompetentna jest tylko Unia; jedenaście (jeśli zaliczyć tu także politykę zagraniczną, bezpieczeństwa i obrony), w których kompetencje są podzielone między Unię i państwa członkowskie; oraz całą resztę, czyli ogromną większość kwestii życia publicznego, w których działają tylko państwa członkowskie. Ponadto w tych, wyliczonych na zasadzie wyjątku, piętnastu dziedzinach nie zawsze decyduje większość. W sprawach, w których mogłyby być zaangażowane najważniejsze interesy państw (np. wspólna polityka zagraniczna), głosuje się nadal jednomyślnie. Jak wobec tych faktów można twierdzić, że konstytucja UE “daleko ingeruje" w życie zbiorowe i “oplata je gąszczem szczegółowych regulacji"? To bardziej szarża przeciw złudzeniom niż faktom.

Kłamstwo założycielskie

W całości tej publicystyki - nie tylko u Wildsteina i Gowina - uderza nadzwyczajne dowartościowanie sfery symbolicznej, przy znacznym niedowartościowaniu sfery prawnej. Brak w preambule traktatu konstytucyjnego wzmianki o chrześcijańskich źródłach dziedzictwa cywilizacyjnego Europy, zdaje się być dla tych publicystów (jak dla części opinii publicznej w Polsce) decydujący w ocenie tego dokumentu. Pisze Gowin, że główny powód, “dla którego konstytucja zasługuje na odrzucenie, pochodzi (...) z warstwy aksjologicznej. Konstytucja jest mianowicie oparta na kłamstwie" (“Rzeczpospolita", 25-26 września).

Naturalnie, można się zastanawiać, czy preambuła nie byłaby lepsza z ową wzmianką o chrześcijaństwie. Tym niemniej problem daje się opisać w kategoriach “lepsze" - “gorsze", stosowanie zaś kategorii “prawda" - “kłamstwo" sztucznie dramatyzuje spór i prowadzi do fałszywych wniosków (np. w postaci postulatu odrzucenia całej konstytucji).

Sporny fragment, który ostatecznie przyjęto, brzmi: “Wspierając się na dziedzictwie kulturalnym, religijnym i humanistycznym (...)", co Polska delegacja na konferencję międzyrządową długo oprotestowywała. To prawda, że słowo “religijnym", użyte dla zastąpienia wzmianki o chrześcijaństwie, jest unikiem wobec historii: chrześcijaństwo było bardzo ważnym budulcem cywilizacji europejskiej. Jednak czy formuła, która zwyciężyła, zasługuje na aż takie obelgi, jakie się u nas pod jej adresem miota? Nie sądzę.

Po pierwsze, konstytucja próbuje godzić tych, którzy domagali się przywołania chrześcijaństwa, i tych, którzy nie chcieli w ogóle odniesienia religijnego. By się o tym przekonać, wystarczy przeczytać analogiczny fragment preambuły do Karty Praw Podstawowych uchwalonej w 2000 r. To, co figuruje w preambule traktatu konstytucyjnego, jest wyjściem kompromisowym. Jak każdy kompromis nie daje on 100 proc. satysfakcji żadnej ze stron. Jednak nasi konserwatywni publicyści uważają przyjęte rozwiązanie za rzecz skandaliczną. Gowin pisze: “W ten sposób dokument, który miał integrować narody Europy, stał się zarzewiem konfliktów i podziałów". Ale czy podziały byłyby mniejsze, gdyby Polska samotnie postawiła weto albo gdyby 24 państwa ustąpiły wobec uporu jednego?

Po drugie, nawet nie zgadzając się ze stanowiskiem większości, wypada zdobyć się na wysiłek rozumienia jej racji. W świadomości historycznej Polaków chrześcijaństwo i Kościół zapisały się po stronie wolności - najpierw narodowej (w XIX wieku), a potem także obywatelskiej i praw człowieka (w czasach komunistycznych). W świadomości zachodnich Europejczyków takie asocjacje nie występują, a bywa, że występują skojarzenia zgoła przeciwne. To z tych powodów uznanie chrześcijaństwa za budulec cywilizacji europejskiej, współcześnie charakteryzowanej najmocniej przez prawa człowieka, jest tam uważane za nieuprawnione. Podsumować te obiekcje słowem “kłamstwo", to dać dowód nieumiejętności lub braku woli współpracy w budowaniu Unii.

Tak też były odbierane te i inne polskie obiekcje. I nie chodziło przy tym o samą różnicę zdań, lecz o sposób dyskusji. Metoda “wszystko albo nic" nie oddaje - by tak rzec - ducha jedności europejskiej.

"Nicea", czyli Unia

Jednak to właśnie metoda “wszystko albo nic", jako jedynie właściwa dla polskiej polityki europejskiej, jest mocno zalecana przez tych autorów. Sławetny spór o zawarty w traktacie nicejskim sposób liczenia głosów w Radzie, zwany sporem o Niceę, pokazał, że Polska gotowa jest wywołać europejski kryzys, by tylko postawić na swoim.

Eurosceptycy z “Rzeczpospolitej" twardo bronili Nicei. Oprócz argumentów zdroworozsądkowych (które jednak nie powinny tu przeważyć szali), w rodzaju: im więcej głosów, tym lepsza pozycja przetargowa, padły też z ich strony argumenty oryginalne albo zgoła osobliwe.

Do oryginalnych zaliczam tezę Marka A. Cichockiego, że obstając przy przepisach z traktatu nicejskiego wpisujemy się w ogólną europejską tendencję powrotu do narodowych egoizmów (“Rzeczpospolita", 16 stycznia 2004). Teza ta stoi w sprzeczności z doświadczeniem procesu integracji, który w miarę upływu kolejnych dekad coraz silniej akcentuje “wspólnotowy", a osłabia “międzyrządowy" charakter Unii. Wyrazem tego procesu jest też traktat konstytucyjny. Jest prawdą, że przy tej okazji zyskały na znaczeniu państwa większe (głównie Niemcy), ale w ten sposób wzięto pod uwagę demografię i siłę gospodarek - co było uprawnione. Zresztą, przyjęty w traktacie konstytucyjnym sposób liczenia głosów (tzw. podwójna większość) zawiera - o czym się w Polsce nagminnie zapomina - dwa kryteria: większość ludności - co daje przewagę dużym krajom, ale i większość państw - co pozwala małym krajom nadrobić ich deficyt ludnościowy.

Do osobliwych zaliczam tezę Jarosława Gowina, że broniąc “Nicei" broniliśmy zarazem interesu Unii (“Rzeczpospolita" 25-26 września). Utrzymanie systemu liczenia głosów z traktatu nicejskiego skazywałoby Unię 25 państw na paraliż decyzyjny i żadna retoryka tego nie zmieni. Jeśli to jest działanie na rzecz Unii, to Gowin i koledzy przeczą wizji Unii jako podmiotu politycznego, potrafiącego odgrywać istotną rolę na scenie międzynarodowej. I tu kryje się istota sporu o sens polskiej polityki europejskiej.

Charakterystyczne, że tak w kwestii “Nicei", jak niemal we wszystkich innych, górę brało myślenie symbolami, zamiast interesami. Zyski z utrzymania “systemu nicejskiego" byłyby dla Polski minimalne, za to straty wynikłe z tej awantury okazały się (mimo że ostatecznie ustąpiliśmy w czerwcu br. w Brukseli) - ogromne. Byłyby jeszcze większe, gdybyśmy na szczycie użyli weta. Straty nie dają się łatwo wyrazić w liczbach, jak owe legendarne 27 głosów w Radzie Ministrów obiecane nam w Nicei. Ale widząc klimat trwającego do dzisiaj kryzysu w Unii, do jakiego Polska walnie się przyczyniła, można śmiało powiedzieć, że nam się to nie opłaciło, bo przestaliśmy być w Unii traktowani jako lojalny partner. A mając opinię nielojalnego, niewiele się w Unii zdziała, niezależnie od formalnej liczby głosów w Radzie.

Konserwatywni publicyści powiadają, że liczy się nasza realna pozycja, a nie ocena na paryskich salonach. Niektórzy dodają, że “euroentuzjaści" to mięczaki, że tak naprawdę ważne są dla nich pochwały z tychże salonów, a nie interes Polski. Polityczną witrynę takiego stanowiska tworzy Prawo i Sprawiedliwość, ale i wśród omawianych tu publicystów nie brak zwolenników stawiania takich oskarżeń. Są to ciosy poniżej pasa, lecz mniejsza o to. Istota rzeczy polega na tym, że konserwatyści oceniają siłę Polski w Unii przez pryzmat jej formalnego statusu (liczba głosów) i przez pryzmat medialnego hałasu wokół debaty z naszym udziałem (własne zdanie w opozycji do zdania większości). Tymczasem w rzeczywistości liczy się, jak te nasze głosy wpisują się w realne koalicje budujące większość oraz to, czy w dyskusji zachowujemy przyjęte formy, czy też ograniczamy się do walenia pięścią w stół. Słowem: idzie o to, by umieć współpracować z innymi, gdyż w pojedynkę w Unii działać się nie da.

Propozycja pozytywna: Europa nic

Nasi eurosceptycy przewidują odrzucenie traktatu konstytucyjnego w procesie ratyfikacyjnym - w czym się chyba nie mylą. Zarazem wyciągają stąd karkołomny wniosek, że to pozwoli na wypracowanie nowego, lepszego traktatu i uniknięcie scenariusza Europy wielu prędkości. Bo jeśli traktat padnie - co jest dość prawdopodobne, a w Polsce usilnie na to pracują połączone siły środowisk “eurosceptyków" i “eurofobów" - zwiększy to tylko szansę powstania Europy wielu prędkości. Niepowodzenie obecnej próby nadania Unii większej spoistości będzie dla promotorów szybszego pójścia do przodu w węższym gronie wymarzoną okazją. To byłoby zresztą zgodne z oczekiwaniami naszych eurosceptyków, stąd ich deklaracji o potrzebie nowego traktatu nie należy raczej brać serio.

Tak naprawdę ta formacja myślowa celuje w Unię jako obszar wolności gospodarczej - i tyle. Bronisław Wildstein, pisał niedawno: “Przyjęcie Turcji rozedrze ostatecznie gorset centralizmu pętający i deformujący Unię. Unia będzie musiała wrócić do wyjściowego projektu wspólnoty wolności opartej na paru podstawowych zasadach i wynikających z nich normach prawnych, które Europę tworzyły" (“Rzeczpospolita", 10 października).

Inaczej mówiąc, proponuje się nam “Europę - nic". Istota sporu sprowadza się do tego, że “euroentuzjaści" widzą w przyspieszeniu integracji szansę dla Polski, zaś “eurosceptycy" - zagrożenie. Nie twierdzę, że nie ma problemu, że takie przyspieszenie automatycznie oznacza tylko zyski, że nie trzeba się bić o swoje. Rzecz w tym, że główne argumenty “eurosceptyków", notorycznie obecne w publicznej debacie, są kiepskiej jakości.

Cechy polskiej specyfiki

Specyfika Polski w dyskusji europejskiej ma dwie cechy. Pierwszą jest szczególny układ sił: i rząd, i opozycja są eurosceptyczne. Co prawda rząd Belki wycofał się z szalonej pozycji rządu Millera w sprawie traktatu konstytucyjnego, ale jego wizja obecności Polski w rozszerzonej UE jest podobnie defensywna, co wizja opozycji. Drugą cechą jest zamknięcie naszych eurosceptyków na racje ich ideowych sojuszników w Europie.

Co do pierwszego, jako “euroentuzjasta" nie powinienem się na ten temat wypowiadać, bo wyglądałoby to na domaganie się jakiegoś lepszego miejsca przy stole. Widać mamy to, na co zasłużyliśmy.

Drugie jednak domaga się paru słów objaśnienia. W Londynie - tak jak w Warszawie - rząd jest eurosceptyczny. Tam jednak rząd trzeźwo ocenia sytuację, inaczej niż tu opozycja, więc udało mu się w poważnym stopniu zdemontować wyjściowy projekt federalistów. Najpierw w czerwcu 2003 r. w Konwencie, a następnie w czerwcu 2004 r. na zakończenie konferencji międzyrządowej, uwzględniono w projekcie liczne - i często dotyczące kluczowych rozwiązań - postulaty eurosceptyków. Do tego stopnia, że np. francuscy socjaliści podzielili się w sprawie konstytucji pół na pół i zarządzili wewnątrzpartyjne referendum. Wygrali je zwolennicy traktatu, 59 do 41, co zwiększa szanse na jego przyjęcie w referendum ogólnonarodowym, ale - tak czy tak - Francja jest dziś w tej sprawie głęboko podzielona.

Wobec tych sukcesów eurosceptyków, eurosceptyczny rząd Tony’ego Blaira mówi: “Głosujcie za traktatem". Polscy eurosceptycy z Platformy, PiS-u i “Rzeczpospolitej" mówią: “Głosujcie przeciw". Zapatrzeni we własne hasła (“Nicea albo śmierć!", chrześcijaństwo w preambule) nie zauważyli, że tymczasem gruntownie zmienił się przedmiot sporu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 52/2004