Ochotnicy czy najemnicy. Polacy walczą w Ukrainie

W kwestii abolicji dla Polaków walczących po stronie Ukrainy rząd zachowuje się co najmniej dziwnie. A na byłych żołnierzy, którzy chcą dalej wykorzystywać swoje umiejętności, też nie ma pomysłu.

04.02.2023

Czyta się kilka minut

Żołnierze ochotnicy ćwiczą przed wyjazdem do Ukrainy. Okolice Warszawy, 20 maja 2022 r.  / MICHAŁ DYJAK / AP / EAST NEWS
Żołnierze ochotnicy ćwiczą przed wyjazdem do Ukrainy. Okolice Warszawy, 20 maja 2022 r. / MICHAŁ DYJAK / AP / EAST NEWS

Nie jest tajemnicą, że w zależności od doraźnych politycznych potrzeb Sejm pracuje w trybie albo maszynki, która błyskawicznie przepycha potrzebne akurat regulacje przez kolejne etapy legislacji, albo zamrażarki, w której utykają projekty niewygodne dla rządzących. Zaskakująco wręcz opieszałe jest zatem tempo prac nad pozornie ważną z punktu widzenia obozu władzy ustawą, która zwalnia z odpowiedzialności karnej Polaków walczących w szeregach ukraińskiej armii.

W grudniu ubiegłego roku do Sejmu trafił projekt, który zakłada, że abolicja przysługiwałaby każdemu obywatelowi Rzeczypospolitej, który podjął taką służbę po 20 lutego 2014 r., nie mając na to zgody MON. Przestępstwem nie byłoby również prowadzenie zaciągu polskich obywateli lub przebywających w Polsce cudzoziemców do ukraińskiego wojska.

Pod dokumentem solidarnie podpisali się posłowie PiS, Koalicji Obywatelskiej, Lewicy, Koalicji Polskiej-PSL, Polski 2050 oraz PPS, po czym prace zamarły. Centrum Informacyjne Sejmu uspokaja, że ustawa przechodzi normalną ścieżkę legislacyjną, która obejmuje m.in. konsultacje z Radą Dialogu Społecznego, Naczelną Radą Adwokacką i Krajową Radą Sądownictwa – ale to właśnie standardowa procedura zamrażania niechcianych projektów. Dlatego opozycja uważa, że ustawa została zablokowana. Drukowi z projektem nie nadano nawet oficjalnego numeru.

– Dlaczego PiS nazywa walczących w Ukrainie Polaków bohaterami, a jednocześnie nie chce przyjąć przepisów, które przestaną traktować ich jak zdrajców ojczyzny? – powtarza pytanie senator Krzysztof Kwiatkowski. – Posłowie PiS mówią mi nieoficjalnie, że chodzi o animozje między czołowymi politykami rządzącej koalicji. W efekcie Polacy, którzy wracają z wojny na urlop lub leczenie, stają się potencjalnym celem dla prokuratury. PiS zapowiada wprawdzie, że nie będzie ich niepokoić, ale w ten sposób mnoży prawne absurdy, bo to oznacza, że na polityczne zlecenie prokuratura nie może ścigać za czyny, które formalnie są przestępstwem.

Furtka dla sojusznika

Po wejściu Polski do NATO w krajowych przepisach, które pod karą do pięciu lat więzienia zabraniały obywatelom wstępowania do formacji zbrojnych innych niż Wojsko Polskie, przewidziano wyjątki umożliwiające służbę w innych armiach, głównie z myślą o nabywaniu i wymianie doświadczeń w ramach Sojuszu. Oczywiście pod warunkiem uzyskania zgody MON (oraz MSWiA – w przypadku policjantów i innych mundurowych bez karty mobilizacyjnej, którą mają byli żołnierze). Tyle że po 24 lutego 2022 r. przepisy te zyskały nowy kontekst; teraz w grę wchodziła już nie tylko służba w armii któregoś z sojuszników z NATO, ale też w siłach zbrojnych kraju zaangażowanego w pełnoskalową wojnę obronną. Do tego z Rosją.

Do chwili zamknięcia tego numeru resort obrony nie odpowiedział na pytanie „Tygodnika” o liczbę wniosków złożonych w ubiegłym roku przez Polaków pragnących wstąpić w szeregi ukraińskiej armii – i wygląda to na konsekwentne embargo informacyjne. „Nie podzielę się tą wiedzą dlatego, że to ma jakieś znaczenie dla walk, które są prowadzone w Ukrainie. Dla naszego bezpieczeństwa także wolałbym tej informacji nie ujawniać. Ale takie wnioski spływają” – tak w kwietniu 2022 r. na antenie RMF FM do tego pytania odniósł się wiceszef MON Marcin Ociepa.

Trudno polemizować z takimi argumentami, nawet gdy stoją w sprzeczności z zasadą jawności życia publicznego i prawem do informacji. W sprawie pozwoleń dla Polaków pragnących wstąpić do ukraińskiej armii resort Mariusza Błaszczaka może mieć jednak jeszcze jeden, już czysto partykularny powód do chowania głowy w piasek. Byli wojskowi, którzy na początku wojny zgłaszali się do ministerstwa po zezwolenie, twierdzą bowiem, że spotykali się z odmową. Nieoficjalnie mówi się, że ministerialną ścieżkę przeszło w zeszłym roku zaledwie 16 osób, głównie instruktorów oddelegowanych do pracy w ukraińskim wojsku. A liczba złożonych wniosków już w pierwszym półroczu wojny miała przekroczyć dwieście.

– Sam znam kilka osób, którym odmówiono takiej zgody – potwierdza pułkownik Piotr Gąstał, były dowódca jednostki specjalnej Grom. – Proszę wybaczyć, ale nie odpowiem, czy ruszyły na Ukrainę bez zezwolenia.

Dlaczego ten sam rząd, który od pierwszych dni wojny hojnie wspomaga wschodniego sąsiada, a ostatnio ustami premiera zapowiedział nawet renty dla dzieci poległych w Ukrainie Polaków, w stosunku do ochotników palących się do walki zachowywał tak daleko posuniętą ostrożność? Politycy i wojskowi, z którymi rozmawialiśmy, wskazują na kilka możliwych przyczyn. Pierwsza to początkowa niewiara w szanse skutecznego oporu ze strony Ukrainy i obawa o to, jak na obecność Polaków w ukraińskich szeregach zareaguje potencjalnie zwycięska Rosja. Druga – chęć zatrzymania w kraju doświadczonych weteranów, którzy mogliby okazać się bezcenni, gdyby po szybkim zwycięstwie nad Ukrainą Putin postanowił jednak pójść dalej na zachód. Wreszcie – chaos, jaki zapanował po wybuchu wojny w resorcie, na który nagle spadł ciężar koordynacji pomocy wojskowej płynącej z NATO za wschodnią granicę Sojuszu. Na liście spraw do załatwienia prośby o zezwolenie na wyjazd na front nie znajdowały się wysoko.

Z każdym miesiącem skutecznej obrony Ukrainy i z kolejnymi doniesieniami mediów o Polakach poległych na tamtejszym froncie opieszałość MON w rozpatrywaniu wniosków żołnierzy stawała się jednak dla PiS coraz większym problemem wizerunkowym. Czekający zbyt długo na zezwolenie wyjeżdżali na wschód bez błogosławieństwa resortu. Część ochotników nawet nie występowała o zgodę. W końcu obóz władzy postanowił zalegalizować status quo. Nie przewidział tylko, że frakcyjne konflikty w jego łonie poskutkują zablokowaniem projektu abolicji.

Krzysztof Kwiatkowski: – Proszę zauważyć, że na ukraińskim froncie walczą także obywatele polscy, którym wojna po prostu zastukała do drzwi, bo Ukraina od lat była ich drugą ojczyzną. W świetle polskiego prawa są takimi samymi przestępcami, jak najemnicy walczący jedynie dla pieniędzy.

Ochotnicy i najemnicy

Film z działań Międzynarodowego Legionu Obrony Terytorialnej Ukrainy, nakręcony zapewne podczas jesiennych walk gdzieś na wschodzie obwodu charkowskiego. Grupa świetnie wyekwipowanych żołnierzy tej jednostki, przyduszona silnym ogniem broni maszynowej, chroni się w opuszczonym magazynie. Pomimo trudnej sytuacji wojskowi szybko organizują obronę, a nawet znajdują czas na żarty z przeciwnika. Porozumiewają się głównie po angielsku, chwilami, w rozmowach w cztery oczy, przechodzą na francuski lub ukraiński, za to emocje podkreślają wciąż tym samym, dobrze znanym polskim przekleństwem na literę „k”. W oddziale z pewnością muszą zatem służyć Polacy.

Ilu obywateli naszego kraju zasiliło ukraińskie szeregi? W kwietniu 2022 r. rzecznik Międzynarodowego Legionu Obrony Terytorialnej Ukrainy Damien „Cicero” Magrou w rozmowie z PAP dementował rozsiewane przez Rosjan pogłoski, jakoby to Polacy stanowili trzon jednostki. W promoskiewskich mediach pojawiały się wyliczenia, że jest ich tysiąc siedmiuset. W rzeczywistości, jak twierdził Magrou, najliczniej reprezentowaną nacją w Legionie mieli być wówczas Amerykanie i Brytyjczycy, a dopiero za nimi Polacy i Kanadyjczycy, spośród których wielu miało ukraińskie korzenie. „Ludzie z Polski podkreślają, że są tu po to, by bronić Ukrainy, ale także własnej ojczyzny. Mówią, że jeśli Putin nie zostanie zatrzymany tu, na Ukrainie, pójdzie dalej i zaatakuje Polskę” – wyjaśniał rzecznik Legionu.

Grzegorz Wydrowski, były żołnierz jednostki specjalnej prowadzący dziś Fundację Sprzymierzeni z Grom, liczbę Polaków noszących ukraiński mundur szacuje w przybliżeniu na 100-200 osób. Dużą część stanowią zresztą osoby pracujące na frontowym zapleczu: logistycy, paramedycy czy kierowcy. – Oczywiście mamy również rodaków w jednostkach liniowych – przyznaje Wydrowski. – Byłbym w sumie zdziwiony, gdyby ich tam zabrakło.

Przez polskie kontyngenty w Iraku i Afganistanie przewinęło się ponad 100 tys. żołnierzy, można więc przyjąć, że wielu polskich obywateli zdobyło w ten sposób doświadczenie poniekąd frontowe. Rzecz – jak mówi płk Gąstał – nie do wypracowania nawet podczas długotrwałego szkolenia, bo tylko chrzest bojowy daje żołnierzowi sposobność do pełnej weryfikacji wyszkolenia i predyspozycji psychicznych. Weterani polskich misji z doświadczeniem bojowym są więc pożądanym celem werbunkowym.

– Jeśli jednak ktoś myśli, że dzięki temu polskich najemników można znaleźć na arenie każdego konfliktu zbrojnego na świecie, to się zawiedzie – zastrzega Wydrowski. – Staram się na bieżąco śledzić ten rynek i zapewniam, że to pojedyncze przypadki. – W porównaniu z pieniędzmi, jakie można dziś zarobić w sektorze prywatnym, coraz częściej także w Polsce, ta praca nie jest na tyle lukratywna, żeby zarobki uzasadniały ryzyko.

Ochroniarze i wolontariusze

Daniel to wymyślone imię – prosi, żeby go tak przedstawić. Jest grubo po czterdziestce, od kilkunastu lat nie dotknął broni.

– Żona w końcu na mnie wymusiła, żebym poszukał bezpieczniejszego zajęcia – buczy niskim głosem.

Daniel to były zawodowy żołnierz. Ma za sobą dwie zmiany w Afganistanie, podczas których – jak mówi – zdążył „co nieco” przeżyć. W pamięci zostały mu ostrzał moździerzowy bazy i odgłosy pocisków bijących w opancerzoną karoserię samochodu, którym jechał z kolegami na patrol. Najmocniejszym doświadczeniem była jednak zasadzka, w którą jego oddział wpadł w górach.

– Upalny dzień, powietrze się nie rusza, wszędzie cisza – relacjonuje. – A sekundę później wszystko wokół grzechocze, pył gryzie w oczy, bo padając na ziemię zgubiłem gogle. Pociski latają blisko, słychać tylko świst i uderzenia w kamienie. Oczywiście przez pierwsze minuty nawet nie widzimy, skąd do nas strzelają i ilu ich jest. Po kilkunastu minutach przylatują amerykańskie samoloty i robią porządek. Kiedy robi się spokojnie, siadam za skałą, próbuję zdjąć hełm, ale palce mam zgrabiałe jak od mrozu, choć z nieba leje się żar. Raz jeden w życiu coś takiego mi się przytrafiło.

Wkrótce Daniel żegna się z wojskiem i przyjmuje ofertę pracy w amerykańskiej firmie ochroniarskiej. W Afganistanie spędza jeszcze ponad rok, pilnując kluczowych budynków i instalacji, czasem konwojując ważne osobistości. Pensja? Jak żartuje, niemal taka sama jak z MON, tylko w dolarach. Sęk w tym, że Amerykanin o identycznych kwalifikacjach na tym samym stanowisku zarabiał o 70 proc. więcej od niego.

– Za czasów mojej służby w Iraku pracownik prywatnej firmy ochroniarskiej, zwykle były wojskowy, zarabiał średnio od pięciuset do tysiąca dolarów dziennie – mówi Grzegorz Wydrowski. – Najniższa stawka była za przysłowiowe pilnowanie bramy. Najwięcej dostawało się za konwoje VIP. Na tę czytelną siatkę płac nakładał się jednak swoisty zarobkowy szowinizm, bo amerykańskie i brytyjskie firmy jawnie faworyzowały rodaków. Pracownicy z naszej części Europy dostawali nawet o kilkadziesiąt procent mniej.

Czasy finansowej bonanzy dla specjalistów od ochrony skończyły się wraz z ostrą fazą konfliktów w Iraku i Afganistanie – a raczej z lukratywnymi kontraktami od amerykańskiego rządu, jakie zgarniały prywatne firmy pokroju Black­water. Dziś najatrakcyjniejszym pracodawcą są armatorzy, którzy chętnie zatrudniają byłych żołnierzy jako ochronę statków pływających trasami atakowanymi przez piratów. W tej roli występuje dziś co najmniej kilkudziesięciu byłych polskich wojskowych.

– Po 24 lutego kierunek ukraiński z pewnością zainteresował tych, którzy chcieliby nadal zarabiać na umiejętnościach wyniesionych z wojska – przyznaje Wydrowski. – Z tego, co wiem, Ukraina nie szasta jednak kontraktami. Część cudzoziemców służy w szeregach jej armii formalnie jako wolontariusze. Czy takie osoby w rzeczywistości dostają za służbę wynagrodzenie? Sam chciałbym wiedzieć.

Po służbie

Jedno nie ulega wątpliwości: mimo zapowiedzi w Polsce nadal nie udało się stworzyć systemu, który utrzymywałby byłych żołnierzy i funkcjonariuszy służb specjalnych w orbicie państwa – zmniejszając w ten sposób ryzyko, że po ich umiejętności i wiedzę zechcą sięgnąć wywiady obcych krajów lub świat przestępczy. Tego typu rozwiązania funkcjonują dziś w wielu krajach NATO. W Stanach Zjednoczonych państwo organizuje nawet targi pracy, podczas których odchodzący ze służby agenci CIA, żołnierze jednostek specjalnych i inni funkcjonariusze mają szansę na płynne przejście z sektora publicznego do prywatnego. W ubiegłym roku prezydent Biden podpisał dodatkowo ustawę, która zabrania byłym oficerom wywiadu współpracy z zagranicznymi instytucjami rządowymi lub firmami przez 30 miesięcy po przejściu na emeryturę. Ten sam akt prawny zobowiązuje National Security Agency do monitorowania aktywności zawodowej byłych agentów, a ich samych – do składania sprawozdań z ewentualnej pracy na rzecz podmiotów zagranicznych. Tymczasem państwo polskie pod tym względem nadal wykazuje się przedziwną dezynwolturą.

– Kilka prób stworzenia polskich odpowiedników firmy Blackwater spaliło na panewce tylko dlatego, że państwo odmówiło przyznania takim podmiotom wydania listów uwierzytelniających – opowiada Grzegorz Wydrowski. – Parę lat temu koledzy z Pomorza zawiązali spółkę, która wygrała lukratywny przetarg na oczyszczenie z wraków i min wybrzeża w pewnym egzotycznym kraju. Włosi, którzy też ubiegali się o to zlecenie, mieli kwity od swojego rządu. Podważyli wyniki przetargu i ostatecznie sprzątnęli Polakom kontrakt sprzed nosa.

Piotr Gąstał: – Uważam, że państwo nie powinno wchodzić w rolę niańki byłych żołnierzy i funkcjonariuszy, ale nie może też zapominać, że ci ludzie po zdjęciu munduru dysponują wiedzą i umiejętnościami, które mogą mu być przydatne jeszcze wiele lat. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby były operator sił specjalnych po przejściu do cywila pracował np. jako specjalista do spraw bezpieczeństwa naszych strategicznych instalacji gazowych, a po kilku kolejnych latach, kiedy zdrowie nie pozwoli mu już na takie zajęcie, zajmował się szkoleniem następców.

W 2021 r. Senat powołał Parlamentarny Zespół ds. Rekonwersji Żołnierzy Wojsk Specjalnych oraz Funkcjonariuszy Służb Specjalnych, ale wszystko wskazuje na to, że było to przedsięwzięcie ze sfery politycznego PR-u. Poza dwoma posiedzeniami z maja 2021 r., podczas których tworzący go senatorowie wyrazili podziękowania zaproszonym żołnierzom i wysłuchali ich opowieści, zespół nie podjął żadnej aktywności. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 7/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Nie do obrony