O potrzebie i pułapkach altruizmu

Przypominamy rozmowę, którą z księdzem Józefem Tischnerem przeprowadził Wiktor Osiatyński. Publikowaliśmy ją na łamach „Tygodnika Powszechnego” w lipcu 2000 roku.

09.07.2000

Czyta się kilka minut

 / Fot. JACEK DOMINSKI/REPORTER/EASTNEWS
/ Fot. JACEK DOMINSKI/REPORTER/EASTNEWS

W 1987 roku przygotowywałem rozprawę na temat altruizmu w polskiej i rosyjskiej kulturze, filozofii i nauce. Fragment dotyczący filozofii spotkania Józefa Tischnera opracowałem na podstawie lektury jego prac oraz rozmowy, jaką przeprowadziliśmy wówczas w Krakowie. Na wieść o śmierci Księdza Profesora odszukałem w domowym archiwum kasetę magnetofonową z tą rozmową. Wydaje mi się, że opublikowana po raz pierwszy rozmowa, chociaż nie autoryzowana, wiernie odzwierciedla główne poglądy filozoficzne Tischnera z czasu, zanim poświęcił się bez reszty kształtowaniu filozoficznej i moralnej tkanki nowej rzeczywistości oraz jego rozterki twórcze w okresie poprzedzającym napisanie fundamentalnych dzieł filozoficznych: „Filozofia dramatu” i „Spór o istnienie człowieka”. 

W.O. 


Wiktor Osiatyński: Czym dla Księdza Profesora jest altruizm?

Józef Tischner: Sprzecznością. Z jednej strony odczuwam lęk przed altruizmem. Pozostał on we mnie jako wspomnienie pierwszych lat kapłaństwa. Postawa altruistyczna doprowadziła mnie do ogromnej straty czasu. Człowiek, który przyznaje z góry rację każdemu, kto do niego przychodzi, coś od niego chce, o coś prosi – taki człowiek nagle stwierdza, że albo ma ograniczone możliwości, by odpowiedzieć na te prośby, albo prośby owe są płytkie bądź egoistyczne Dlatego, paradoksalnie, największym błędem w seminarium, które ukończyłem, było, że nie nauczyli mnie w porę wyrzucać ludzi za drzwi. Z drugiej trony moja filozofia, zwłaszcza w ostatnich latach, zmierza w kierunku usprawiedliwienia altruizmu, uznania, że altruizm jest wyrazem prawdy o osobie ludzkiej. Ale ciągle się boję. W naszym życiu kapłańskim mamy dużo kontaktów z ludźmi. To jest problem: jak do każdego podejść, by ten kontakt był twórczy, gdyż nie zawsze można człowiekowi odpowiadać na jego oczekiwania. Trzeba starać się odczytać oczekiwanie człowieka we właściwy sposób i odpowiedzieć mu tak, żeby się czuł dowartościowany, żeby mu było lepiej. A jednocześnie nie spełniać jego fanaberii i nie stwarzać mu iluzji. 

W.O.: W rozumieniu potocznym altruizm czasem kojarzy się z poświęceniem własnego dobra na rzecz drugiego człowieka. Czy Ksiądz chciałby wyznaczyć takiemu poświęceniu granice? 

J.T.: Nie tyle nawet chodzi o moje dobro. Na przykład: mam przygotować wykład, na który przychodzi 50 osób. W tym momencie przychodzi ktoś do mnie z ważną sprawą, ze swoim nieszczęściem. Wtedy rodzi się konflikt. Tu nie chodzi o zachowanie mojego dobra, ale o wybór między dobrem jednego człowieka, a dobrem innych. Ten, któremu odmówię, będzie myślał, że jestem nieczułym egoistą i myślę tylko o sobie. Lecz gdybym mu poświęcił ten czas, to 50 osób, które przyjdzie na mój wykład, też straci, bo nie dostaną tego, co powinni otrzymać. Dlatego problem altruizmu jest nie tyle problemem wyboru między moim dobrem a cudzym, ile dobrem jednego a dobrem kogoś innego. 

ILUZJA ALTRUIZMU 

W.O.: A jeśli takiego wyboru by nie było? Gdybyśmy mieli czas, możliwość i siły, to czy musimy zawsze odpowiadać na każde wezwanie drugiego człowieka? Czy nie powinniśmy – często dla jego dobra – odróżniać między tym, czego on chce, a tym, czego potrzebuje? 

J.T.: Ty jest niebezpieczeństwo, które polega na altruizmie iluzorycznym. Polega on na tym, że odpowiada się na potrzeby drugiego, które nie są potrzebami istotnymi, albo się je wytwarza po to tylko, by je móc następnie wspaniałomyślnie zaspokajać. Altruizm może bowiem funkcjonować jako metoda uzależnienia drugiego człowieka, opętania go. W altruizmie może czasem pojawić się litość, współczucie i zniewolenie. Znam przypadek niewidomej dziewczyny, otoczonej przez rodzinę wielką opieką, która ciążyła jej do tego stopnia, że odeszła z domu, aby być w końcu samodzielną. 

W.O.: A więc altruista nie powinien zabierać drugiemu jego wolności? 

J.T.: Ani tożsamości, ani odpowiedzialności za siebie. 

W.O.: A czy nie zdarza się, że ludzie pomagają innym, aby uciec przed samym sobą? Przecież można zyskać poczucie własnej wartości i uznanie w oczach innych, troszcząc się o wszystkich, prócz siebie. 

J.T.: Częste są przypadki tzw. zawodowych pomagaczy, którzy w ten sposób reperują swoją samowiedzę. Czują się najbardziej nieszczęśliwi wtedym gdy nie ma koło nich chorych, starych, żebraków, zgrzybiałych, nieszczęśliwych… To altruizm, który jest gotów tworzyć wokół siebie inwalidów, aby ich potem móc pocieszać. Ludzie ci często zaniedbują wtedy obowiązki wobec siebie. Miewałem studentów, którzy zaangażowani w pracę charytatywną, zaniedbywali swoje obowiązki, usprawiedliwiając się, że trzeba komuś nieść pomoc. Choć istotnie wybór: czy mam się dobrze przygotować do egzaminu z anatomii, czy mam się przygotować nieco gorzej, ale przynieść staruszce wiadro wody – bywa trudny. Właściwie jest to nierozwiązywalny problem moralny. 

W.O.: Chyba nierozwiązalny na zasadzie ogólnej dyrektywy. Lecz może być rozwiązywalny w każdym konkretnym przypadku. Jak zatem kształtować codzienne stosunki z innymi, by reagować na ich potrzeby, ale jednocześnie szanować własne? 

J.T.: To dla mnie realny problem. Sam nie umiem go do końca rozwiązać, ale często podglądam, jak robią to ci, których uważam za lepszych od siebie pod tym względem. Podziwiałem choćby Karola Wojtyłę w tym podejściu do ludzi. Tak ogromną ilość kontaktów z ludźmi, jaką on ma, trudno sobie wyobrazić. A z drugiej strony te kontakty zawsze są zindywidualizowane, osobiste. Wojtyła, a teraz Jan Paweł II, do każdego potrafi trafić z tym, czego mu potrzeba, a nie koniecznie z tym, czego on chce. Kiedyś Wojtyła powiedział, że bez Chrystusa nie można zrozumieć człowieka, więc może on również patrzy na człowieka przez to szkiełko, jakim jest Chrystus. I widzi, co temu człowiekowi naprawdę potrzeba. Na przykład jego kontakty z uczestnikami sympozjum w Castel Gandolfo nigdy nie są przegadane, sztuczne; są radosne spokojne i rozgrywają się we własnym czasie. To znaczy nie zdarza się tak, żeby do czasu w Castel Gandolfo wtargnął czas innego świata. 

W.O.: A czy papież jest altruistą? 

J.T.: On jest więcej niż altruistą. Bo altruista często otacza siebie atmosferą poświęcenia dla drugich. Natomiast gdy się wchodzi w pole promieniowania osobowości Papieża, to oczywiście człowiek uświadamia sobie, że to jest ktoś wyjątkowy. Ale jednocześnie każdy czuje się tam na swoim miejscu, dowartościowany przez Papieża. Podam drobny przykład: Wojtyła jeszcze kiedy był kardynałem, spotkał Krzysztofa Michalskiego, młodego filozofa. Podczas jakiegoś obiadu siedzieli obok siebie i o czymś rozmawiali. Potem kilka lat po wybraniu go papieżem, po zakończeniu sympozjum w Castel Gandolfo, gdy wszyscy już się pożegnaliśmy, nagle Jan Paweł II zrobił krok w stronę Michalskiego mówiąc: „Panie Krzysztofie, Pan mi wtedy w Krakowie opowiadał, że Panu się dziecko urodziło. Jak się trzyma to dziecko?” Niesłychana pamięć do ludzi, która wynika, jak przypuszczam, z widzenia istoty człowieczeństwa, tej niepowtarzalności każdego człowieka, że takiego kogoś drugiego nie ma na świecie. To zdumiewające: tego chcę się uczyć ale jak dotąd, głównie uczę się, jak delikatnie i bezszelestnie w odpowiednim momencie wyrzucać delikwenta za drzwi. 

W.O.: I co by Ksiądz robił, gdyby się tego nauczył? Pisał książki, wykładał…? I czy to by dało Księdzu satysfakcję? 

J.T.: Nie wiem, bo tu też mam ograniczony wybór. Jestem zmuszony pisać stosunkowo dużo artykułów. To nie jest moja wina, to efekt nacisku społecznego. Po prostu ludzie chcą mieć szybka odpowiedź na problemy, które aktualnie ich nurtują. I w związku z tym ciągle mi się wydaje, jakbym grzebał dwa metry obok właściwego ogródka. Bo z punktu widzenia potrzeb filozofii i kultury, to powinienem siąść na rok, dwa, odsunąć te wszystkie sprawy i zrobić systematyczny wykład tego, co mi się przez te lata w głowie ułożyło. Ale ludzie pukają, trzeba im odpowiadać, i skutki są takie, jakie są. I proszę zwrócić uwagę, jak bardzo jesteśmy dłużnikami innych. Nawet gdybyśmy potrafili wyrzucić każdego za drzwi, i tak ciąży na nas drugi człowiek oraz narzucony przez niego poziom obowiązków. 

FILOZOFIA PODGLĄDANIA ŚWIATŁA

W.O.: Przejdźmy może do filozofii, w której pojęcie altruizmu staje się Księdzu Profesorowi coraz bardziej potrzebne? 

J.T.: Pojęcia altruizmu boję się nawet w filozofii. Nie za bardzo rozumiem, z czego to się bierze, być może z wieku. Wiem tylko, że nigdy nie lubiłem i nie lubię mówić na ambonie o miłości. Z drugiej strony w gruncie rzeczy uważam się za człowieka, który dotrzymuje przyjaźni, który stara się patrzeć na siebie oczami drugich ludzi, no więc jakby to nielubienie miłości może nie płynie z mojej natury. A może zbyt mocno ją lubię, by o niej mówić. 

W.O.: Czy to nie wstyd przed własnym sentymentalizmem? Ja z tego powodu często wkładałem maskę twardości. 

J.T.: U mnie tak nie jest. Tylko wydaje mi się, że sprawa jest na tyle poważna, a język miłości jak tak niszczony, że lepiej milczeć. Natomiast filozoficznie to wygląda tak: wielkim było dla mnie odkrycie tego, co się w filozofii nazywa sensem. Pojęcie sensu jest kontynuacja dawnej filozofii światła. To, co dawna filozofia nazywała metaforycznie światłem, dzisiaj nazywa się sensem. Można powiedzieć, że w jakimś stopniu niektóre moje teksty przynajmniej są kontynuacją filozofii światła. Na tym tle doszło do mojego spotkania z filozofią Edmunda Husserla, która od początku do końca jest filozofią sensu. Zajmując się Husserlem, patrzyłem na człowieka jako na źródło sensu. Pisałem prace o „ja” transcendentalnym Husserla, o tak zwanym „czystym ja”. U Husserla to czyste „ja” jest źródłem sensu, tak jak świeca jest źródłem światła. Moje studia nad Husserlem polegały na tym, że do końca po linii tego światła odkrywałem, iż zapala się w człowieku i odsłania człowiekowi świat. Czym jest światło? Światło nie jest ani światem, ani nie jest mną; światło jest czymś, co się dzieje pomiędzy mną i światem. I cała filozofia światła jest, by tak rzec, filozofią podglądania światła. Bo nie można inaczej światła zobaczyć, jak podglądając jego blaski na przedmiotach. Ale podglądając światło, jednocześnie podglądam człowieka, który świeci tym światłem. W pewnym momencie, nie bardzo wiem w jakim, doszło do tego drugie objawienie – o tym, że to światło ma kilka źródeł. Że świecę nie tylko ja, że świeci także drugi człowiek. Że świecimy razem, żyjemy we wspólnym świetle. I w ten sposób od tej filozofii indywidualistycznej, egotycznej, przeszedł do filozofii altruistycznej, to znaczy tam, gdzie pojawia się „alter ego”, inne ja, które także jest źródłem światła. Ale to dopiero początek drogi. Następny krok jest taki: by zobaczyć się w świetle, muszę pozwolić, aby ten drugi mnie oświecił. 

W.O.: Potrzebuje drugiego, żeby zrozumieć siebie? 

J.T.: Tak. W związku z czym ukułem taka formułę, że jesteśmy sobą poprzez siebie. Przy czym słowo „poprzez” znaczy albo „z winy” albo „dzięki”. Jestem sobą poprzez siebie nawzajem. 

W.O.: Czy to „poprzez siebie” dotyczy tylko relacji między konkretnymi ludźmi, czy także stosunków: ja – społeczeństwo lub ja – grupa ludzka? 

J.T.: W zasadzie większość moich analiz koncentruje się na poziomie: ja i ty. To nie znaczy, że tamten poziom nie istnieje, ale ten mnie najbardziej interesuje, tutaj jest takie bogactwo problemów, że można nad tym całe życie siedzieć. 

ALBO STRASZY, ALBO KUSI…

W.O.: A czy nie jest tak, że to są również inne poziomy aksjologiczne? Że człowiek nie może być dobry lub zły dla społeczeństwa; człowiek może zaszkodzić społeczeństwu albo przynieść mu korzyści, ale dobry lub zły może być tylko dla konkretnego drugiego człowieka? Może – w odróżnieniu od wymiaru społecznego – wymiar etyczny zawsze dotyczy indywidualnej więzi między mną a konkretnym, innym człowiekiem? Tych więzi mogą być miliardy, ale one zarazem są pojedyncze. 

J.T.: W tę stronę szły moje zainteresowania. W pewnym momencie podjąłem tematykę dobra i zła. Co to jest dobro? Co to jest zło? I rozwinąłem myśl, że nie ma dobra i zła na poziomie relacji między mną a drzewem, mną a kamieniem, mną a wodą. Natomiast dobro i zło pojawia się między mną a tobą. Jest to zjawisko, które wywołujemy wtedy, kiedy jesteśmy obok siebie. Są pewne fenomeny, które pojawiają się wtedy, kiedy jestem sam. To znaczy patrzę na świat i widzę drzewo, fenomen drzewa. Ale fenomen dobra i zła to ja i ty. Później zresztą to dobro i zło nazwałem pojęciem zjawy. Zjawisko i zjawa. Ta zjawa odsłania się między mną a tobą. Doświadczamy tej zjawy jak gdyby w podwójnych uczuciach, podwójnych nastrojach. Zjawa albo straszy, albo kusi. Jesteśmy dla siebie albo postrachem, albo pokusą. Przy czym postrach to jest zło dla słabych, a pokusa to jest zło dla mocnych. Mocny się nie ugnie przed postrachem, ale przed pokusą się ugnie. 

W.O.: A co jest po stronie dobra?

J.T.: Tu nie mam jasności. Może nasz umysł jest tak skonstruowany, że o wiele mu łatwiej chwytać negatywne aspekty i dopiero poprzez negatywne odczytać pozytywne? Jest taki tekst św. Augustyna, który mówi, że w Kartaginie jest krzywy łuk. Wszyscy wiedzieli, że w Kartaginie jest krzywy łuk, a nikt nie wiedział, ile w świecie jest prostych łuków. 

W.O.: A czy w naszym człowieczeństwie nie ma czegoś, co każe mi wyjść naprzeciw drugiemu człowiekowi, otworzyć skorupę… 

J.T.: Jest pewien paradoks, gdy idzie o postawę filozoficzną w tej sprawie. Powiada się, że nie mogę być sobą bez ciebie. Przypuśćmy, że ktoś chce być ojcem, ale nie może być ojcem, jeśli ktoś nie zechce być matką, a ktoś inny zechce być synem. Czyli – stajemy się sobą dzięki drugim. Ale jest także niezwykła teoria monad, czyli okien Leibniza. Ma ona zresztą kontynuatorów w niektórych tekstach francuskich egzystencjalistów. Są w nas takie regiony, takie „zamknięcia”, które są niedostępne, nieprzekraczalne. Emmanuel Levinas mówi, że jesteśmy od siebie odseparowani, ale właśnie dlatego, że między ludźmi jest separacja, potrzebne jest słowo, jako jedyny pomost między odseparowanymi stworzeniami. Więc jedna tendencja w filozofii mówi, że nie mogę być sobą bez ciebie, a druga, ze oddalając się od ciebie staje się sobą. 

W.O.: Ale czy te dwie tendencje nie uzupełniają się? Przecież z jednej strony jestem sobą, a z drugiej jestem istotą, która jest zakorzeniona pośród innych…

J.T.: Z punktu widzenia zdrowego rozsądku hipoteza taka się narzuca. Ale z punktu widzenia twórców sprowadza się do: albo – albo. 

W.O.: A czy nie łączy tych stanowisk personalizm? Przynajmniej u Księdza Profesora; wszak wyrasta Ksiądz z fenomenologii, jak z personalizmu. 

J.T.: Na pewno w mojej twórczości da się odczuć obecność Hegla, ale tego z „Fenomenologii ducha”. To dzieło pokazuje, jak przez zapośredniczenie wykluwa się ludzkie „ja”. Pan jest panem dzięki niewolnikom, niewolnik jest niewolnikiem dzięki albo z winy pana, potem stoik, sceptyk – to wszystko są formy świadomości, które się wyłaniają w wyniku rozmaitych oddziaływań ludzi na siebie. Hegel jest świetnym analitykiem. Ale więcej zawdzięczam teraz filozofii dialogu, zwłaszcza Levinasowi, od którego zacząłem, a potem, Franzowi Rosenzweigowi. Natomiast w personalizmie najważniejszym pojęciem jest osoba – „persona”. Pojęcie to pochodzi z Grecji, gdzie znaczyło człowieka o tyle, o ile może on brać udział w dramacie. A dramat to było coś takiego, co działo się między ludźmi. Tam pojawił się wielki problem: jaka jest relacja człowieka do człowieka. Czy człowiek jest winien nieszczęścia, które spotyka drugiego człowieka? Czy Antygona jest winna? Czy ktoś jest winien śmierci Antygony, czy nie? W dramacie w ogóle pojawia się problem ontologicznego altruizmu! Na ile człowiek może uratować człowieka, na ile człowiek może zgubić człowieka? Czy może być ratunkiem, czy zgubą, czy jednym i drugim. A może tylko zgubą? A może ani jednym, ani drugim? 

W.O.: Czy dla Księdza główne pytanie dramatu brzmi: na ile osoba staje się źródłem światła? 

J.T.: …albo ciemności. Ponieważ tylko człowiek jest osobą, to tylko człowiek może w tym dramacie brać udział. I właśnie tu jesteśmy na tropie najważniejszego, czyli: jak pozwolić ludziom, żeby byli sobą. I z drugiej strony: jak samemu być sobą wśród innych ludzi. Hegel mówił, że jedność polega na uznaniu różnic. 

JESTEŚMY JAK SKRZYPCE 

W.O.: Ale postrzeganie różnic najczęściej prowadzi do niechęci lub obojętności. I odwrotnie, większość psychologów uważa, że głównym źródłem altruizmu jest postrzegane przez ludzi podobieństwo miedzy nimi. 

J.T.: Źródłem altruizmu jest elementarne poczucie obowiązku, jakie przychodzi do nas od drugiego, konkretnego człowieka. Bo obowiązek nie przychodzi do nas ze znaków drogowych, ani z napisanych, choćby to nawet była Biblia. Obowiązek przychodzi do nas od drugiego człowieka, który od nas czegoś potrzebuje, a my czujemy się zdolni mu to dać. 

W.O.: Wielu filozofów, zwłaszcza amerykańskich, mówi, że jeśli coś czynię z poczucia obowiązku, to nie jest to altruizm. 

J.T.: To głęboka nieprawda. Kto tak myśli, jest zarażony głęboko fałszywą teorią obowiązku Kanta. U Kanta obowiązek płynie ze mnie, ja sobie sam ten obowiązek narzucam. Naprawdę obowiązek to jest „wiązanie”, które płynie od drugiego człowieka. Jest to moje wiązanie z drugim. Obowiązek jest zawsze wobec kogoś i ten ktoś jest źródłem obowiązku. Dla matki nie to jest obowiązkiem, że ona jest matką, lecz obowiązek to jest to, że tu jest jej dziecko. I z krzyku dziecka płynie obowiązek, a nie z jej woli. Toteż źródła altruizmu i obowiązku są w zasadzie te same. 

W.O.: A dlaczego musimy na te potrzebę drugiego reagować? 

J.T.: Bo jesteśmy trochę tak, jak te skrzypce, które zawsze będą rezonować na właściwą melodię. 

W.O.: A skąd u nas się bierze ta zdolność rezonowania?

J.T.: Bośmy są ludźmi. Właśnie dlatego. Tu już nie ma „skąd”. 

W.O.: Teraz Ksiądz przyznał, że zdolność do altruizmu jest istotową cechą człowieka. 

J.T.: Pewnie tak jest. Nie byłbym sobą, gdybym nie był poprzez ciebie. Kiedyś nazwałem to „aksjologicznym ja”. To znaczy moje „ja”. Na co wskazuje tajemnicze słówko „ja”? Co jest desygnatem tego słowa? Wartość, która – jak to zwykle wartość – jest i jej nie ma zarazem. Bo „ja” dopiero naprawdę będę, bo „ja” to dopiero chciałbym być, gdyż tak całkiem jeszcze nie jestem. I ta wartość, jaką „ja” jestem, potwierdza innych. Ale ona sama także wymaga potwierdzenia. 

W.O.: I zachowania altruistyczne temu właśnie służą? 

J.T.: Trudność polega na tym, że pojęcie altruizmu jest przesycone emocją. I altruizm może oznaczać, że chodzi tu o wytwarzanie pewnego nastroju, o podtrzymywanie pewnego typu stanów emocjonalnych. Natomiast naprawdę chodzi tutaj o wytwarzanie pewnego typu wartości – doświadczenie wartości. Polega ono na tym, że uznanie wartości drugiego człowieka jest zarazem uznaniem wartości siebie. Żeby dowartościować samochód, trzeba być kierowcą. Więc z jednej strony samochód dowartościowuje kierowcę, a kierowca dowartościowuje samochód. Żeby dowartościować dzieło sztuki, trzeba być artystą. Żeby dowartościować człowieka, trzeba być człowiekiem. Tu właśnie rodzi się altruizm. 

W.O.: Czy bez elementu duchowego i aksjologicznego można znaleźć odpowiedź na pytanie: dlaczego człowiek jest – lub powinien być – zdolny do altruizmu? 

J.T.: To może być trudne, bo to tak, jakby człowiek patrzał na skrzypce, zaglądnął do środka i nie zrozumiał, dlaczego to gra. Jeżeli biolog zagląda do środka skrzypiec czy do środka człowieka, to widzi pustkę. Nie wie, dlaczego to gra, działa…

W.O.: A dzięki czemu człowiek może w sobie rozwijać tę postawę altruistyczną, która tkwi ukryta w naszej naturze?

J.T.: Sokrates twierdził, że jedyna rzecz, w jakiej można człowiekowi rzeczywiście pomóc, to urodzić w nim trochę mądrości. A mądrość to światło, które oświetla to, kim jest. 

W.O.: Mądrość to więcej niż wiedza?

J.T.: Oczywiście. U Sokratesa mądrość to była niewiedza, bo mówił: „wiem, że nie wiem”. Dzisiaj ludziom, trochę zagonionym, najbardziej brakuje prawdy o nich samych. Oczywiście, nikt im tej prawdy nie poda na tacy, ale może im to uświadomić, może z nich to wyciągnąć. Jedyną siłą, która tutaj jest mocna, jest słowo. Słowo jest po to, żeby z człowieka wyciągać jego mądrość. I pomóc ludziom samym się zmieniać. Ostrzeganiem, straszeniem ludzi za bardzo się nie zmieni. Trudno wpłynąć na ludzkie czyny namową. Ale można ich nauczyć mądrości. Ludzie dzisiaj są tacy niespokojni, żyją w nieswoim czasie, są pogubieni. A poza tym jedna z największych wad współczesnego człowieka jest brak słuchu. Współczesny człowiek dużo mówi, a strasznie mało słyszy. Znów dwa słowa o Papieżu: jak on umie słuchać! To wielka umiejętność człowieka. Św. Paweł powiedział, że „mądrość zaczyna się od słuchania”. Może to niewiele, ale to prawie wszystko. 

W.O.: A jak można kształtować mądre i altruistyczne postawy?

J.T.: Może wystarczyłoby, żebyśmy dobrze przeżywali niedzielę? Naprawdę oderwali się od pracy i weszli w inny czas, w święty czas? Popatrzyli na ludzi jako na dzieci Boże. Pomyśleli: „Dość ma dzień nędzy swojej. Rozmyślaniem nie dołożysz łokcia do wzrostu swego”. Może tylko o to chodzi! 

Rozmowa publikowana była w TP numer 28, 9 lipca 2000 r.


CZYTAJ TAKŻE:

Wiktora Osiatyńskiego wspomina Michał Okoński >>>

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]