Wojna o autorytet Rzeczypospolitej: (Nie)zwykły obywatel

Komisja śledcza ds. PKN Orlen, a zwłaszcza poseł Roman Giertych, od kilku miesięcy toczy wojnę z głową państwa. Odpowiedzialność za to spada na parlament tolerujący podobne praktyki. Komisja, która miała zająć się prześwietleniem prywatyzacji PKN Orlen, zaczyna zapominać, po co powstała. Niektórzy jej członkowie ogłosili raporty już na początku obrad, co chyba nie ma precedensu w skali światowej.

20.03.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Pierwotne cele komisji przesłoniło a to studiowanie księgi wejść i wyjść z siedziby prezydenta, a to szukanie innych "papierów na Kwaśniewskiego". Temu właśnie gorliwie oddaje się m.in. poseł Roman Giertych, potajemnie spotykając się z Janem Kulczykiem na Jasnej Górze we wrześniu 2004 r. czy tendencyjnie przesłuchując świadka Marka Dochnala.

Fakt, że poseł Giertych sugerował ważnemu w sprawie Orlenu świadkowi, by ten pomógł “przyłapać prezydenta", na dodatek publicznie kłamał i nie został za to przez Sejm z komisji odwołany, skompromitował zarówno jego, jak Sejm. Czy ktoś jednak o tym mówi? Nie widzę, nie słyszę. Zdaniem większości publicystów, polityków, a i pospiesznie zbadanej opinii publicznej, skompromitował się przede wszystkim prezydent odmawiając złożenia zeznań przed komisją, która, po pierwsze, wydaje się wyjątkowo stronnicza, po drugie - pozwala sobie na bezprecedensowe i moralnie destruktywne działania wobec głowy państwa.

Majestat narażony na szwank

Według polskiego porządku konstytucyjnego prezydent może przyjść do Sejmu np. po to, by wygłosić orędzie (nieprzypadkowo nie podlega ono dyskusji) albo jako gość, także na posiedzenia komisji. Jednak ani komisja, ani Sejm nie mogą zmusić prezydenta, żeby stawił się przed ich obliczem. Mimo to kiedy “wezwanie na przesłuchanie" okazało się bezskuteczne, poseł Giertych i marszałek Józef Zych wpadli na pomysł zorganizowania wspólnego posiedzenia komisji śledczej i Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej, na której posiedzenie prezydent rzekomo musiałby przyjść. Tymczasem nie ma podstaw do wspólnego posiedzenia komisji sejmowej z odrębną w swej istocie i misji Komisją Odpowiedzialności Konstytucyjnej (ta może jedynie zapraszać członków innych komisji). Co więcej, nawet na obrady tej ostatniej prezydent przychodzić nie musi, a komisja może pracować pod jego nieobecność.

Tak więc pomysł Giertycha i Zycha to dziecinada, rodem z Fredry: “Jeśli nie mogę tak, to zrobię inaczej - byle wyszło na moje". Bardzo polska cecha: stracę szacunek, spokój ducha, może i majątek, ale postawię na swoim. Polski mężczyzna, polityk w szczególności, nie potrafi widać uznać, że ktoś mu powiedział “nie", albo że jest bezsilny.

Polska Konstytucja wprowadziła jasny podział władz na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą, które są niezależne, równe i wzajemnie się równoważące. Sejm jest naczelnym organem władzy ustawodawczej, a nie państwowej, i inne organy władzy mu nie podlegają. Może się nimi interesować jedynie w zakresie równoważenia wpływów, nie jeśli chodzi o ich kontrolę. Prezydent zaś pochodzi z wyborów powszechnych, nie jest ani powoływany, ani odwoływany przez Sejm - jest niezależny od niego, jak również od wszelkich powoływanych przez parlament ciał.

Poza stroną prawno-konstytucyjną jest jeszcze, moim zdaniem ważniejsza, strona moralna i obywatelska. Prezydent w Polsce nie jest szefem władzy wykonawczej, tylko głową państwa. To funkcja wywodząca się z późnośredniowiecznej tradycji corona regnis, kiedy król stał się symbolem państwa. Przejęli ją prezydenci, szczególnie w systemach, gdzie istnieją osobne urzędy szefa władzy wykonawczej i głowy państwa. Polski prezydent jest jak angielska królowa - to głowa państwa, która, czy nam się to podoba czy nie, czy głosowaliśmy na tego człowieka czy też przeciw niemu - jest uosobieniem autorytetu i symbolem Rzeczypospolitej jako wspólnego dobra wszystkich obywateli. Czy jakakolwiek komisja śledcza wezwałaby na przesłuchanie królową Elżbietę II? Przecież ona też ma zdjęcie z Dochnalem.

O ile inni urzędnicy państwowi nie powinni mieć żadnej ochrony przed nawet najostrzejszą krytyką, ponieważ są naszymi sługami, ochrona głowy państwa jest bezsporna. Więcej: istnieje ona w naszym własnym interesie, bo jako obywatele potrzebujemy reprezentanta oraz żywego symbolu państwa i obywatelstwa. Dlatego prezydent Polski nie jest chłopcem do popychania dla Giertychów, Kaczyńskich czy Wassermanów. Już samo pogardliwe wyrażanie się niektórych posłów o nim słowami “jakiś Kwaśniewski" obraża każdego obywatela.

Prezydent, jako jedyny człowiek w państwie, nie jest więc zwykłym obywatelem. Nie stoi ponad prawem, ale przysługują mu prawa szczególne, chroniące autorytet urzędu - majestat państwa, nie osoby - przed poniewieraniem, a nawet z pozoru mniej groźnym narażeniem na szwank.

Ale przecież obiecywał...

Czy to znaczy, że prezydent jako osoba jest bezkarny? Nic podobnego, za kilka miesięcy Aleksander Kwaśniewski skończy sprawować urząd i jego postępowanie będzie można poddać szczegółowym dociekaniom. Nasza Konstytucja przewiduje też impeachment w czasie sprawowania urzędu, tyle że w polskim systemie - w odróżnieniu od amerykańskiego, gdzie proces toczy się w Kongresie - nie może zmusić prezydenta do stawienia się przed Sejmem.

Zgromadzenie Narodowe głosami przynajmniej 140 członków może zdecydować o wszczęciu postępowania zmierzającego do postawienia prezydenta przed Trybunałem Stanu za naruszenie Konstytucji, innej ustawy lub popełnienie przestępstwa. Tylko po spełnieniu takich warunków może legalnie zebrać się Komisja Odpowiedzialności Konstytucyjnej w sprawie rozpoczęcia procedury impeachmentu. Aby jednak prezydenta oskarżyć, potrzeba jeszcze poparcia 2/3 ustawowej liczby członków Zgromadzenia (przynajmniej 374 osób). Kiedy tak się stanie i funkcje prezydenta przejmie Marszałek Sejmu, prezydent przestaje być głową państwa i musi się stawić na przesłuchanie. Tyle że nie przed Sejmem, ale Trybunałem.

Procedura więc istnieje i można z niej skorzystać. Nie znajdziemy jednak w Konstytucji odpowiedzi na pytanie, czy prezydent ma moralny obowiązek stawić się na wojnę (nie przez niego rozpoczętą) z komisją parlamentu. Biorąc pod uwagę skład komisji i stopień zacietrzewienia jej członków, jako podatnik i obywatel uważam, że nie powinien tego robić.

W całym zamieszaniu dziwi nadmierna koncyliacyjność prezydenta albo pewna słabość jego Kancelarii. Dlaczego Kancelaria od początku nie przeciwstawiała się stanowczo inicjatywie wezwania prezydenta na przesłuchanie, zwłaszcza po ujawnieniu szczegółów spotkania Giertycha z Kulczykiem i pozostawieniu Giertycha w komisji? Gdyby szefem Kancelarii był nieżyjący już prof. Lech Falandysz, który miał świadomość znaczenia państwa czy urzędów państwowych i czasem szedł aż za daleko w ochronie uprawnień prezydenta, w momencie gdy komisja zażądała księgi wejść i wyjść - uderzyłby pięścią w stół i powiedział: “Wara, nie macie prawa żądać od niezależnego organu władzy państwowej jakichkolwiek dokumentów". Spór zapewne trafiłby do Trybunału Konstytucyjnego, ale nie powstałby precedens dla eskalacji bezprawnych żądań i uzurpowania sobie coraz większych uprawnień przez komisję.

Rozumiem, że prezydent chce uniknąć konfliktu z jakimkolwiek organem władzy, dlatego zgodził się zeznawać. Zmienił decyzję, gdy zobaczył przesłuchanie Dochnala, gdy posłowie Giertych i Wasserman bezkarnie stawiali pytania, które każdy porządny sąd uchyliłby, uważając je za tendencyjne i insynuujące (prawdopodobnie też, jak podaje prasa, przed zeznaniami złożono Dochnalowi obietnice “lepszego potraktowania"). Prezydent stał się więc obiektem nagonki kilku członków komisji, przy bierności reszty komisji i parlamentu. Toteż jako obywatel uważam, że dopóki w komisji zasiada poseł Giertych, prezydent, nawet gdyby chciał, nie powinien przed nią zeznawać. Inaczej naraziłby na szwank i pośmiewisko urząd głowy państwa.

Prezydent nie zamierza niczego ukrywać, a przynajmniej takie sprawia wrażenie - wyraził gotowość złożenia zeznań w prokuraturze. Komisja zaś będzie miała prawo wglądu do akt i sformułowania kolejnych pytań, zadawanych jednak prezydentowi via prokuratura.

“Ale przecież obiecywał zeznania przed komisją" - już słyszę głosy oponentów. Gdyby mnie dziennikarz poprosił o wywiad, ale jeszcze przed jego przeprowadzeniem powiedział o mnie przed kamerami, że jestem swołocz i kanalia, i na dodatek napluł na moje zdjęcie, czułbym się zwolniony z obietnicy rozmowy. W tym kontekście zadziwiająca była wypowiedź Donalda Tuska, że prezydent zmieniając zdanie stracił wiarygodność. Przecież Platforma Obywatelska też zamierzała odwołać posła Giertycha z komisji, a później zmieniła zdanie, mimo udowodnionych Giertychowi kłamstw i pieniactwa.

Co wynika z przesłuchań

W rezultacie, skądinąd może chwalebnych, działań wpierw posłów Rokity i Ziobry w komisji ds. Rywina, a obecnie - posła Giertycha i innych w komisji ds. Orlenu doszło do niebezpiecznego dla istoty demokracji pomieszania logiki adwokackiej i logiki demokratycznego dyskursu politycznego. Nie jest to być może jeszcze tak poważne zagrożenie jak korupcja, ale powoli staje się z nim porównywalne.

W logice adwokackiej wszystko jest podporządkowane udowodnieniu tezy. Celem nie jest osiągnięcie kompromisu czy znalezienie prawdy, tylko wygranie sprawy i pokazanie innym, że to ja mam rację, a nie mój przeciwnik. Sprawa sądowa, którą rozpoczyna postawienie hipotezy (akt oskarżenia lub powództwo cywilne), jest walką na argumenty i dowody, prowadzoną, by nie przerodziła się w bijatykę, według pewnych reguł. Strona inicjująca postępowanie musi zebrać materiał pozwalający na uprawdopodobnienie hipotezy: ktoś popełnił przestępstwo albo spowodował szkodę i powinien za to ponieść odpowiedzialność. Sąd dopuszcza tylko dowody związane z postawioną hipotezą, pilnując, by strony i ich pełnomocnicy nie pytali świadków o kwestie nie związane ze sprawą ani nie podsuwali im sugestii odpowiedzi. Nie do pomyślenia jest sytuacja wzywania przed oblicze sądu przypadkowych ludzi z zamiarem pytania o wszystko i nadzieją, że “coś z tego wyniknie". Nie do pomyślenia jest też, by członek składu orzekającego potajemnie spotykał się ze świadkiem i nadal pozostawał sędzią w sprawie (w większości systemów prawnych odpowiadałby za to dyscyplinarnie i być może na zawsze pożegnałby się z zawodem).

Obrady komisji śledczych polskiego parlamentu nie rządzą się zasadami dyskursu prawniczego ani jakąkolwiek dyscypliną. Ani sprawa Rywina, ani Orlenu czy PZU nie zaczęła się od przedstawienia hipotezy. Nie ma w nich oskarżyciela. Założono, że kiedy przesłuchamy kogo chcemy, na pewno czegoś się dowiemy i coś z tego wyniknie. Otóż - nic nie wyniknie. Komisja ds. Rywina - choć ujawniła wiele ważnych, poprzednio skrywanych faktów, związanych z korupcją - nie doprowadziła do żadnych rezultatów: powstało kilka obszernych raportów i bałagan, który ostatecznie komisję ośmieszył. A przy braku reguł walki obrady komisji ds. Rywina i Orlenu przerodziły się w gorszącą bijatykę.

Komisje śledcze są potrzebne, przede wszystkim z powodu braku zaufania do politycznie zależnej prokuratury, niskiej skuteczności innych instytucji kontrolnych państwa i przerostu znaczenia służb specjalnych. Ale jak zagwarantować, że będą one spełniać swoją rolę, nie uzurpując sobie wszechwładzy i nie wykorzystując uprawnień do celów politycznych?

Trudno byłoby narzucić komisji sądowe rygory. Wszak jest ona ciałem politycznym, więc nawet wybrani przez parlamentarną większość prokurator i przewodniczący mogliby chcieć przedstawiać rzeczywistość zgodnie z jej życzeniem. Gdzie indziej sformułowałem propozycję, by komisjom śledczym Sejmu przewodniczyła osoba z władzą dyscyplinowania członków czy uchylania pytań nie związanych ze sprawą albo zawierających potencjalną odpowiedź, pytań insynuujących. Przewodniczącym, nie podlegającym komisji ani parlamentowi, mógłby być sędzia zawodowy, wybierany przez Trybunał Konstytucyjny albo izbę karną Sądu Najwyższego i przed tym ciałem odpowiedzialny. Nie miałby on kompetencji merytorycznych ani prawa głosu, a jedynie uprawnienia dyscyplinujące.

Nienawiść zamieniona na głosy

Dyskusja polityczna z kolei nie powinna podlegać takim ograniczeniom, jak dyskurs sądowy. Jej celem nie jest przecież wymierzanie sprawiedliwości, lecz wielostronne naświetlenie zjawisk czy przedstawianie odmiennych argumentów, służące ustalaniu wizji wspólnego dobra i dążeniu do kompromisu w dwa dziedzinach, jakie są przedmiotem polityki: ustalania powszechnie obowiązujących reguł postępowania oraz redystrybucji zasobów. Do tego zaś konieczna jest niemal nieograniczona wolność wypowiedzi.

Tymczasem już członkowie pierwszej komisji zapoczątkowali proces, który komisja ds. Orlenu doprowadza do granic absurdu: narzuciła logikę adwokacką życiu politycznemu, zamieniła język kompromisu na język walki. A że walka w komisji śledczej toczona jest nie za pomocą procedur sądowych, tylko insynuacji, oskarżeń i pomówień, język dyskursu politycznego został w komisji orlenowskiej wyparty przez język nienawiści. Wszystko to odbywa się w świetle kamer, dzięki którym obywatele, na szczęście, nareszcie mają wgląd w najbardziej tajemne machinacje swoich reprezentantów. A to wymaga tym większej samodyscypliny, zwłaszcza w młodej demokracji, gdzie nie było czasu na wytworzenie dojrzałej kultury demokratycznej i prawnej. W kraju, w którym ludzie zawsze musieli się bić o to, co im się należało, bójka i pyskówka mogą się ludziom podobać, stanowiąc dowód odwagi i bezkompromisowości.

W tak skorumpowanym systemie jak polski komisje śledcze są potrzebne, szkoda więc, że jedna po drugiej się kompromitują, bo źle je wymyślono i zorganizowano, a później się ich nadużywa. Czy w ogóle spełniają swoją rolę? Czy nie zaczynają przynosić więcej szkód niż pożytku? Wielu członkom komisji, choć przecież nie są wszechmocni, i tak już się przewróciło w głowach. Bo czego innego przejawem jest żądanie teczek osób, które zamierza się wezwać przed komisję? Jest ono bezpodstawne, gdyż ustawa o Instytucie Pamięci Narodowej jest ustawą szczególną, uchylającą stosowanie wobec niej innych ustaw, zwłaszcza że w grę wchodzi ochrona praw konstytucyjnych osób trzecich. Gdyby zaś IPN wydał komisji teczkę prezydenta, byłoby to posunięcie na miarę zdrady stanu. Prezydenta już zlustrowano przed objęciem stanowiska i komisja parlamentarna nie ma prawa wglądu do jego teczki - znowu właśnie ze względu na ochronę godności głowy państwa.

***

Prezydent Kwaśniewski miał wiele potknięć; przykro, że je miał, dobrze, że przynajmniej za niektóre przeprosił, co w naszej polityce jest chlubnym wyjątkiem. Jednak stawianie na jednym poziomie zmiany decyzji w sprawie stawienia się przed komisją, przypadkowego zdjęcia z Dochnalem i zachowania w Charkowie, reklamy mebli “Forte" z drugiej połowy lat 90. czy podejrzeń wobec Marka Ungiera, pracownika Kancelarii Prezydenta, jest nieporozumieniem. Najpoważniejsze są oczywiście kwestie odpowiedzialności politycznej za dobór współpracowników i za to, co oni robią (nie mogę się np. nadziwić, że prezydent toleruje czysto destrukcyjną działalność minister Barbary Labudy, broniącej szkodliwej społecznie ustawy o narkotykach). Takie zarzuty mają jednak charakter programowy i polityczny, nie personalny. Za inne zachowania osądzi go historia. Jeżeli naruszył prawo, będzie mógł za to odpowiadać po zakończeniu kadencji.

Ktoś może sądzić, że istnieją podstawy, aby rozpocząć przeciwko prezydentowi procedurę impeachmentu. Możliwe też, że przeciwko byłemu, lub jeszcze obecnemu, prezydentowi Kwaśniewskiemu będzie prowadzone dochodzenie przed Trybunałem Stanu, choć oczywiście mam nadzieję, że prezydent nie dał po temu powodów. Skoro jednak ktoś ma podstawy, dlaczego procedury nie uruchamia? A może wcale nie chodzi o odpowiedzialność prezydenta, tylko o własne cele polityczne? Niestety, w demokracji nawet nienawiść można zamienić na głosy wyborcze. Tylko czy przy okazji mamy wszyscy płacić cenę kolejnej “wojny na górze", polowania na prezydenta i dyskredytacji urzędu głowy państwa?

Notowała: Anna Mateja

Prof. WIKTOR OSIATYŃSKI jest specjalistą z zakresu prawa konstytucyjnego i praw człowieka. Ostatnio wydał “Rzeczpospolitą obywateli" (2004).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2005