Nowe wróciło

Wojna polsko-polska toczy się od 20 lat. Brali w niej udział politycy, publicyści, duchowni, ludzie kultury i nauki, media. Rozpadały się partie, pękały przyjaźnie, ludzie przestawali podawać sobie ręce, spory wkraczały do rodzin. I nic się nie zmieni, bo niby dlaczego?

20.07.2010

Czyta się kilka minut

Nadzieje, że ostatnie wybory otwierają jakiś nowy rozdział w polityce, szybko okazały się złudne. Politycy wrócili do starych sporów, bo w nich czują się najpewniej, a linie podziału są jasne.

Tym razem więc Jarosław Kaczyński zadowolił chyba wszystkich. Swych wrogów, bo potwierdził ich przypuszczenia i sam zdjął pokojową maskę, którą chcieli mu zedrzeć. Powody do radości musi mieć zwłaszcza Platforma Obywatelska, która na powrót ma dobrze zdefiniowanego przeciwnika - nie musi więc głowić się nad nową taktyką i martwić zachowaniem posła Palikota. Satysfakcję muszą też czuć sympatycy prezesa Prawa i Sprawiedliwości, bo kilkoma publicznymi wypowiedziami w ubiegłym tygodniu pokazał on pazur, i to w stylu, za jaki kochał go najtrwalszy elektorat partii i na jaki czekał daremno przez całą kampanię.

Uczynienie tragedii smoleńskiej i krzyża na Krakowskim Przedmieściu centralną sprawą politycznej debaty, co zrobił Kaczyński, a za nim szereg polityków (Migalski, Brudziński, Kurski...), było tylko postawieniem kropki nad "i". Już wcześniej widać było, że "wraca nowe".

Wszystkie dzieci nadziei

Kaczyński bez trudu narzuci Polsce stary język konfrontacji. Przyjdzie mu to tym łatwiej, że jego główni oponenci chętnie mu to ułatwią. Wyniki wyborów w 2007 i 2010 r., które za każdym razem miały coś z plebiscytu, pokazują, że Tusk jest skuteczniejszy na takim zdefiniowanym polu gry. Jeśli obaj główni bohaterowie chcą zwarcia, to ich rywalizacja przytłumi i osłabi procesy, na które liczyło wielu. Choćby Marek Beylin, który w tekście "Idzie nowe" przekonywał, że "te wybory zapowiadają duże zmiany w polskiej polityce" ("GW" z 10 lipca). Jego zdaniem, Prawo i Sprawiedliwość straciło opowieść o Polsce, brak jej również Platformie Obywatelskiej, kłopoty ma SLD, bo nagle, po dobrym wyniku Grzegorza Napieralskiego w wyborach prezydenckich, wzrosło oczekiwanie, że lewica zacznie ludziom mówić coś o Polsce. A tu znowu się okazuje, że nie ma nic do powiedzenia. Beylin wierzy, że nową jakością, która nadchodzi, jest nowoczesne społeczeństwo, które odeśle do lamusa zgrane "opowieści o Polsce", spory o dziadka z Wehr­machtu, o miejsce w samolocie, o krzyż pod Pałacem Prezydenckim i o wypowiedzi Palikota. Dlaczego teraz miałoby się to stać? Bo z roku na rok przybywa ludzi urodzonych już w III RP, bo znają oni świat o wiele lepiej niż starsze, nieruszające się z kraju pokolenia, bo do Polski przychodzą idee, o których dyskutuje się w całej Europie - głównie dotyczące kwestii obyczajowych i kulturowych. Ten nowy elektorat nie chce słuchać, gdzie "stoi ZOMO". Zapewne nawet nie wie, co ten skrót oznacza.

Inaczej, nie od strony społeczeństwa, ale partii, rzecz ujął Wojciech Sadurski ("Rzeczpospolita" z 6 lipca), przywołując pojęcie "wyborów przegrupowujących" i pisząc: "to wybory o szczególnym, przełomowym znaczeniu. Ich ważność nie polega wszakże na tym, kto je wygrał, ale na tym, że są one znakiem fundamentalnego przebudowania dotychczasowych konfiguracji i koalicji politycznych. Wydaje mi się, że takie przemeblowanie sceny politycznej nastąpiło właśnie teraz w Polsce w wyniku wolty Jarosława Kaczyńskiego, odrzucającego cały zestaw pojęć i haseł IV RP jako legitymizującą podstawę PiS".

Kaczyński jednak wrócił do haseł IV RP - stawiając pod znakiem zapytania wróżby Roberta Mazurka ("Tygodnik Powszechny" z 11 lipca), że PiS pójdzie w kierunku centrum z Joanną Kluzik-Rostkowską na sztandarze. Już ustąpiła ona miejsca w mediach dawnym towarzyszom broni Kaczyńskiego o jednoznacznych politycznych obliczach. Prezes PiS mówiąc o tragedii smoleńskiej uczynił z niej nowy mit założycielski swej formacji. Partię rządzącą obarczył polityczną odpowiedzialnością za katastrofę. Tym samym dał przekonujący dla wielu dowód, w czyich rękach jest Polska i do czego te ręce są zdolne. "Zamach smoleński" zastąpi czarną legendę Okrągłego Stołu. Zapewne będzie też bardziej wymowny niż upieranie się, że Kaczyński i jego otoczenie byli inwigilowani za sprawą jakiejś instrukcji 0015. Tu mamy "zamach" i śmierć, winnych i ofiarę. Ładunek więc potężny, ale broń, z której został wystrzelony - stara.

Wojna nie taka straszna

Okazuje się, że rację mają ci, którzy przekonują, iż polsko-polska wojna toczy się od lat. Ledwo Polska wyszła z długiej wojny polsko-jaruzelskiej (1981-1989), a już ogłoszono "wojnę na górze" (1990). Gdy ta się jakoś wypaliła, w najlepsze trwała - do połowy lat 90. - zimna wojna religijna. Zaraz potem wraz z ideą powołania IPN, pod koniec tamtej dekady, wybuchła wojna o przeszłość i pamięć o PRL (a ściślej o to, kto był prawdziwą opozycją), ostatnie dziesięciolecie stało zaś pod znakiem wojny z III RP i w jej obronie. W wojnach tych brali udział politycy, publicyści, duchowni, ludzie kultury i nauki. Rozpadały się partie, pękały przyjaźnie, dziennikarze odchodzili z redakcji, ludzie przestawali podawać sobie ręce, spory wkraczały do rodzin.

Wojny te nie przeszkodziły jednak wypełnić strategicznych celów państwa polskiego - transformacji gospodarczej, integracji z UE i z NATO. Może to więc lepiej, że zajadle kłócimy się o pochówek na Wawelu, ale zarazem skrzętnie korzystamy z unijnych dotacji?

Gorączka polityczna nigdy nie doprowadziła do fizycznej agresji. Owszem, nie żyjemy dziś w II RP naznaczonej mordem na Narutowiczu, ale przecież polityczna przemoc nie jest w Europie czymś nadzwyczajnym. Los Olofa Palmego, Aldo Moro, Icchaka Rabina, terroryzm w Hiszpanii czy zamieszki w wielu krajach, nie tak dawno na Węgrzech, a całkiem niedawno w Grecji - to nie opowieści z innego świata. W Polsce - z jej dramatyczną historią - ostatnie dwadzieścia lat mogło wyglądać o wiele bardziej dramatycznie. Nie wyglądało i to akurat daje nadzieję.

Główny podział biegł pomiędzy, jak opisał ich onegdaj m.in. Aleksander Smolar, radykałami i umiarkowanymi z obozu Solidarności. Polska lewica tymczasem unikała frontalnych starć. Wolała zejść z linii frontu, jeździć w papa­mobile i uśmiechać się do Kościoła. Było to o tyle łatwiejsze, że postulaty świeckiego i liberalnego państwa głosiły środowiska dawnej opozycji skupione wokół Unii Wolności i "Gazety Wyborczej". To one więc dla prawicy stały się wrogiem większym niż dawni komuniści - którzy byli przydatni bardziej jako figura retoryczna (ubekistan itp.), bo spór komuniści-antykomuniści w III RP służył za parawan. W języku prawicy epitet "różowi" (a nie "czerwoni") stał się synonimem największego zagrożenia w polityce lat 90. "Różowi" zaś odpłacili się określaniem katolickiej prawicy mianem "ciemnogrodu". Kilka lat temu określenia te zastąpiły Polski "liberalna" i "solidarna", ale jeśli się wczytamy w publicystykę wczesnych lat 90., odnajdziemy dokładnie to, o czym mówił niedawno w "Tygodniku" (z 11 lipca) prof. Jan Kofman. Chodzi o spór o państwo "bardziej centralistyczne i etatystyczno-opiekuńcze versus bardziej zdecentralizowane i wolnorynkowe. Oraz spór o kształt społeczeństwa: bardziej otwarte na świat zewnętrzny, sąsiadów, Unię Europejską, swobody obywatelskie i konkurencję versus silniej zwrócone w stronę tradycyjnej wspólnotowości, egalitaryzmu, roszczeniowości".

Wyjadacze

Dlatego prawdopodobne jest, że to nie "nowe" przebuduje polską politykę, ale że zostanie ono po prostu zagospodarowane przez starych wyjadaczy, weteranów starej wojny.

Nikt zresztą dokładnie nie wie, jak wielkie jest to nowoczesne społeczeństwo - jest go trochę w elektoracie Komorowskiego, sporo go w elektoracie Napieralskiego, choć przecież znacznie mniejszym. Ale na Kaczyńskiego też głosują ludzie młodzi i z wielkich miast. Co wybory pojawiają się przy urnach nowe roczniki i jakoś nie zmieniają polskiej polityki. Jeśli wsłuchać się w wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego z początku lat 90. XX w. i z ostatnich miesięcy, to widać, że to, co on mówi, nie traci (dla sporej części Polaków) aktualności - bo mówi wciąż to samo! Co więcej - PiS przy dawnym Porozumieniu Centrum to potęga.

Ludzi myślących jak Kaczyński jest zatem więcej niż 15 lat temu i są wśród nich ludzie młodzi. Zapewne impulsem do poparcia była teraz tragedia smoleńska i pamięć o niej będzie organizować nową-starą polską prawicę. Sama w sobie tragedia była wydarzeniem nadzwyczajnym, ale język, którym o niej zaczęto mówić, nie odbiega wcale od języka ostatnich kilkunastu lat - czy Radio Maryja zaskoczyło nas czymś nowym w ostatnich miesiącach? Nie.

Młodzi politycy wchodzą w dawne tory: Zbigniew Ziobro, który broni publicznie krzyża, czy Sławomir Nowak, mówiący o błędach Kościoła, nie mają jeszcze 40 lat, ale ich rozmowa niczym nie różniłaby się od dialogu starszych o dwie-trzy dekady kolegów partyjnych - bo cóż z tego, że używają do komunikowania się Twittera... I media w tej rozmowie odnajdą się z rozkoszą i komfortem, bo cóż im po dialogu Joanny Kluzik-Rostkowskiej z Michałem Bonim? Podczas debaty o realnych problemach Polski media przecież umierają z nudów.

Nie było żadnym impulsem do odnowy polskiej sceny politycznej wejście do Unii Europejskiej. Właśnie wtedy zniknęła najbardziej proeuropejska partia - Unia Wolności, a do Sejmu rok później znów weszły LPR i Samoobrona. Nie odnowiła Polaków śmierć Jana Pawła II, z "polskiego kwietnia" i pokolenia JP2 zostały tylko wspomnienia, a jedynym namacalnym śladem tamtych emocji i moralnej rewolucji było zwycięstwo prawicy w wyborach 2005 roku - ale te partie miały swoją "opowieść" już od 2002 r. Wtedy równie dużo Polaków żyło i pracowało na Wyspach. Dlaczego więc od teraz polska polityka miałaby zmierzać innymi torami? Najważniejsze sprawy państwa w tej kampanii były nieobecne. Obaj kandydaci byli wyjątkowo zgodni w sprawie składania kosztownych obietnic wyborcom - policzono je dopiero po wyborach. Kwestia Afganistanu bardziej podnieca polityków, demonstracji antywojennych Polska, biorąca udział w wojnach od kilku lat, nie widziała. Ludzi do walki zagrzewają po staremu stawiane w miejscach publicznych krzyże, narodowe symbole i pochówki na Wawelu. Do tego politycy są w stanie bez problemu zaciągnąć także wielkomiejską młodzież.

Niekończące się preludium

Być może pojawienie się Bronisława Komorowskiego jako samodzielnego bytu politycznego (nawet gdyby się wzbraniał, to od czego jest otoczenie) i wyniesienie Grzegorza Schetyny (ten wzbraniać się na pewno nie będzie) oznacza zawirowania w Platformie - choć jest ona już po kongresie i wyborze nowych władz, więc zmiany te nie zostaną od razu skonsumowane. Trwa ruchawka w SLD: mówi się wręcz o "czystkach", Ryszard Kalisz skarży się, że coś dzieje się wokół niego, padł wniosek o usunięcie Włodzimierza Cimoszewicza z SLD.

Wzrost znaczenia w PiS - niepotwierdzony formalnie - Joanny Kluzik-Rostkowskiej to już chyba pieśń przeszłości. Zresztą to wszystko są ruchy partyjne i nie oznaczają one większych zmian na scenie politycznej. Jeśli nawet partie polityczne czekają teraz zawirowania, to ani chybi zaczną one w końcu szukać sposobu na zwarcie szeregów poprzez walkę z konkurencją. Stara wojna będzie jak znalazł. W demokracji wszystkie wybory są preludium do następnych, zaś póki nasza scena będzie wyglądała tak, że walczyć ze sobą będą PO i PiS, SLD będzie próbować odzyskać poparcie, a PSL zyskać posady i utrzymać się w Sejmie - cóż w tym będzie nowego? Zresztą, partie znikają, ale główny podział - euroentuzjastyczni liberałowie kontra eurosceptyczni konserwatyści - pozostaje. Scena polityczna ponadto została ukształtowana nie tyle przez poglądy Polaków, co przez układ sił w Sejmie w momencie przyznania pierwszych dotacji dla partii w 2002 roku. Od tej pory partie, owszem, wypadają z Sejmu, ale już z powrotem ani żadna nowa doń nie weszła.

Wybory prezydenckie potwierdziły te tendencje - liczy się ten, kto ma kasę z budżetu. A ten, kto się liczy, ma wpływ na media i może przy ich pomocy organizować społeczną wyobraźnię. To dlatego krzyż, którego nie widziała większość Polaków, i Ruch 10 Kwietnia przykuły naszą uwagę i podzieliły polityków. Kwestia in vitro jest tylko nową wersją gorącej dyskusji na temat aborcji, linie podziałów biegną dokładnie tak samo, jak przed kilkunastu laty; także walka o krzyże - w Oświęcimiu, na sali sejmowej - to stały element polskiej wojny politycznej od lat. Kilkanaście lat temu Marek Jurek, broniąc krzyża w państwowej symbolice, używał słów poety: "tylko pod tym znakiem Polska jest Polską i Polak Polakiem". Teraz posłanka PiS, Jolanta Szczypińska, porównuje usunięcie krzyża sprzed Pałacu do czasów stanu wojennego. Nic nowego tu się nie pojawiło i - nie miejcie złudzeń - nie pojawi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicysta, dziennikarz, historyk, ekspert w tematyce wschodniej, redaktor naczelny „Nowej Europy Wschodniej”. Wieloletni dziennikarz „Tygodnika”. Autor i współautor książek: „Przed Bogiem” (2005), „Białoruś - kartofle i dżinsy” (2007), „Ograbiony naród ‒… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2010