Niestrawność hamburgera

Dwa gąsienicowe kolosy ze szczypcami na wysięgnikach skubały po kawałku budynek warszawskiego Sezamu, tak zaniedbany i oszpecony przeróbkami, że nie słychać było w prasie zbyt głośnych protestów obrońców peerelowskiego modernizmu.

16.03.2015

Czyta się kilka minut

 / FOT. VEGGIE BURGER
/ FOT. VEGGIE BURGER

Pojechałem tam ostatni raz nie po to, by pożegnać gomułkowski dom towarowy, ale by popatrzeć, jak znika walcowata dobudówka ze szkła i aluminium, ikona pionierskiej fazy kapitalizmu III RP: siedziba pierwszej w Polsce placówki fastfoodowej sieci McDonald’s (ustalmy to raz na zawsze: przybytków tego rodzaju nigdy na tych łamach nie nazwiemy restauracjami).

Był to spektakl na swój sposób upokarzający: bolała pamięć, jak bardzo owe toporne kształty oraz zagnieżdżona tamże hamburgerownia były swego czasu namacalnym dla wszystkich znakiem nowoczesności, symbolem dużych przemian i kameralnych radości z drobnych nowinek w kulturze materialnej. Byliśmy wtedy dopiero na początku niesamowitej przemiany w kraj czystych publicznych toalet; zatem sieć, znana każdemu, kto jeździł wcześniej na Zachód, jako ratunek strapionego turysty z pełnym pęcherzem, dawała także obietnicę, że odtąd Polak będzie mógł łatwiej w tej sferze unikać upodlenia.

Że można tam dobrze zjeść, na to nawet już wtedy raczej nikt nie liczył; szeleszczące opakowania i poręczne tutki nie wystarczą, żeby ukryć fakt, iż zawartość jest wymrożonym konglomeratem bezpłciowego białka w syntetycznej, dmuchanej bule; wierność firmy wobec podstawowych zasad i receptur budzi mój perwersyjny szacunek – niestrawność hamburgerów i podejrzaną, idealnie równą konsystencję frytek zdarzało mi się sprawdzać kilkanaście razy w ciągu tych 23 lat, z nieodmiennie bolesnym skutkiem. Colica fastfoodiesis acuta – jeśli gastrolodzy nie zdążyli jeszcze wprowadzić do podręczników tej jednostki, mogę służyć za królika, dla dobra nauki.

Chciałoby się pomarzyć, że szopa na rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej była dopiero pierwszą z serii, która poszła pod kilof, i że w rytmie kilku tygodniowo powoli pozbędziemy się z Polski wszystkich lokali. W amerykańskim mateczniku firma przeżywa znaczne tarapaty biznesowe: traci rynek na rzecz droższych, mniej lub bardziej „organicznych” konkurentów. W bezskutecznej pogoni za nimi usiłuje zmieniać i wzbogacać ofertę – ale ciężko wypracowany przez pół wieku wizerunek to nie są brudne gumiaki, które można zostawić za drzwiami. Doszło nawet do tego, że upubliczniono filmiki, pokazujące w miarę wiernie proces przygotowywania podstawowych składników – przeciętny konsument w Ameryce i tak za swego życia nie miał okazji zobaczyć, jak wygląda normalny kawałek mięsa i jak się go mieli, więc nie ma porównania.

Amerykańskie „lepsze” hamburgery, z sieci biorących mięso z lokalnych źródeł i przygotowujących kotleta na oczach klienta, kosztują półtora-dwa razy tyle co standardowa mcdonaldowa kanapka. Jesteśmy w swoich naśladowczych odruchach konsekwentni i też dorobiliśmy się rynku alternatywnych burgerów, obowiązkowo z „rasowej” wołowiny; w minionych dwóch sezonach była to bodaj najbardziej dynamicznie rozwijająca się część wielkomiejskiej sceny gastro. Tyle że polski hipster, żeby poczuć dreszcz kowbojskiej prostoty, a przy tym jeszcze móc łudzić się, że zjadł zdrowo i naturalnie, musi zapłacić pięciokrotność ceny z sieciówki, jakby wpychał sobie do ust kawałek polędwicy, a nie paćkę zmielonego karku lub łopatki.

Moda ta pewnie zacznie za sezon czy dwa mijać, a fastfoodowy gigant też raczej osiągnął u nas górny pułap ekspansji. Niezależnie od swych demiurgicznych zapędów stratedzy kampanii reklamowych muszą liczyć się z długim trwaniem w każdej kulturze wzorców, decydujących np. o tym, co to znaczy się najeść. W Polsce jedzenie dające się „zamknąć” w dwóch kromkach zawsze będzie wyglądało mniej poważnie niż porządny obiad.

Co wcale nie znaczy, że nie grozi nam degradacja za sprawą coraz bardziej usprawnionych procesów zbiorowego zaspokajania głodu. Po prostu polski fastfood ma rozproszone oblicze. Jeśli czymś pachnie, to nie hamburgerem lub pizzą, ale kurczakiem prosto z ferm mutantów, gdzie hoduje się coraz tłustsze potwory, których połowę masy ciała stanowią piersi; pozbawione smaku i zapachu – co akurat pięknie załatwia sypany bez opamiętania glutaminian. Ojcowie założyciele ruchu Slow Food w 1986 r. pikietowali pierwszego McDonalda w Rzymie. Ilu nas w Polsce trzeba, żeby obstawić choćby jedną na dziesięć budek, w których naród zostawia codziennie po trochu swoje kubki smakowe i zdrowie? ©


Modni wegetarianie są skazani na loterię, zamawiając warzywne namiastki hamburgera. Najgorsza ich wada wiąże się z tym, że są przeważnie potwornie suche. Oto prosty sposób na soczystego wegeburgera. Dusimy w rondelku na oliwie posiekaną cebulę, dodajemy 200-300 g sparzonej pomarańczowej soczewicy, mieszamy i przykrywamy wodą, gotujemy na wolnym ogniu ok. 15 minut, ewentualnie podlewając, aż całkowicie się rozpadnie na papkę, odkrywamy do wystudzenia. Na osobnej patelni dusimy bardzo powoli 300 g tartej cieniutko marchwi z sosem sojowym. Opcjonalnie na jeszcze innej patelni podsmażamy na oliwie 200 g posiekanych pieczarek, podlewamy paroma łyżkami wódki, dusimy jeszcze kilka minut wraz ze szczodrą garścią natki. Łączymy na zimno trzy składniki masy, doprawiamy np. kminem i czarnuszką, dodając dwa jajka i 3-4 łyżki skrobi kukurydzianej. Pieczemy w małych foremkach jako „pasztety” ok. kwadransa w 180 stopniach, aż się zrumienią. Jeśli zależy nam na kanapkowej formie, kroimy na grube plastry, ale po co zapychać się bułką? Lepiej do tego ugotować jaglanej kaszy z cebulą i śliwką.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2015