Nie żyliśmy u Pana Boga za piecem

Zofia Milska-Wrzosińska: Nie wierzę w błyskawiczne przełożenia pomiędzy zmianą sytuacji ekonomicznej czy politycznej a stanem zdrowia psychicznego społeczeństwa. Rozmawiali: Michał Olszewski, ks. Jacek Prusak SJ.

19.05.2009

Czyta się kilka minut

Johann Elias Haid wg Fransa van Mieris, "Chirurg" (Cudowny lekarz), 1776, mezzotinta: 224x322mm / Polska Akademia Umiejętności /
Johann Elias Haid wg Fransa van Mieris, "Chirurg" (Cudowny lekarz), 1776, mezzotinta: 224x322mm / Polska Akademia Umiejętności /

"Tygodnik Powszechny": Statystyki Ministerstwa Zdrowia pokazują, że rośnie liczba Polaków, którzy wymagają specjalistycznej opieki psychiatrów, psychologów i psychoterapeutów. Dlaczego?

Zofia Milska-Wrzosińska: Z dużą ostrożnością interpretowałabym te dane. Statystyki nie kwestionuję, ale dane te oznaczają tyle, że większa liczba osób decyduje się na szukanie pomocy - co jest korzystną tendencją - i że można je zdiagnozować i leczyć - a nie że pogorszył się stan psychiczny Polaków. Pozostaję w kontakcie z psychoterapeutami z bardzo różnych ośrodków, dzwonią do nas ludzie z odległych części kraju, z małych miejscowości. Przyjeżdżają na superwizję psychoterapeuci z całej Polski. Idea roku 1989 jako cezury, od której zaczęły narastać problemy psychiczne Polaków, mnie nie przekonuje. Nie wierzę w błyskawiczne przełożenia pomiędzy zmianą sytuacji ekonomicznej czy politycznej a trwałym stanem zdrowia psychicznego społeczeństwa.

Ale statystyki nie pozostawiają wątpliwości: coś się wydarzyło. Bardzo łatwo to sobie wytłumaczyć: nie wszyscy rzuceni na głęboką wodę gospodarki wolnorynkowej wyszli z tej próby bez szwanku.

Zgoda. Ale zdarzyło się też coś innego. Od lat 70. stopniowo zmienia się nasz stosunek do zdrowia psychicznego. Wizyta u psychologa czy psychoterapeuty, nawet u psychiatry, nie jest już zdarzeniem trzymanym w ścisłej tajemnicy, skazującym na wykluczenie czy ostracyzm środowiskowy.

Więcej, ukształtowały się pewne zachowania, które pozwalają czasem przenieść odpowiedzialność z rodziców, partnera czy instytucji na psychoterapeutów. Mąż zdradza żonę, ona nie wystawia mu walizki za drzwi w porywie furii, tylko mówi: "Nie wniosę pozwu o rozwód, ale pójdziesz na terapię". Tak jakby zdrada była skutkiem choroby psychicznej, a nie czyjąś decyzją. W szkole społecznej niedopilnowane dziecko źle się zachowuje, rodzice słyszą od dyrekcji: "Nie wyrzucimy go pod warunkiem podjęcia terapii". Pomoc specjalistyczna jest wielką szansą, ale czasem staje się alibi dla obu stron.

Część psychologów twierdzi, że najwięcej zdiagnozowanych przypadków ADHD notuje się w miejscach, gdzie pracują specjaliści od tego schorzenia. Ale w związku z tym powstaje pytanie: czy statystyki rzeczywiście pokazują, że coś złego dzieje się w nas, czy też diagnostyka jest lepsza niż kiedyś?

100 lat temu opieka stomatologiczna nie istniała, choć można sądzić, że zęby psuły się wówczas tak samo, jak psują się teraz, bo cukier był już rozpowszechniony. Ludzie jakoś żyli z tymi bolesnymi, sczerniałymi zębami. Mam wrażenie, że podobnie jest z psychoterapią i psychiatrią. One wydobyły na wierzch sprawy, z którymi borykaliśmy się od dawna. Choćby depresję. Kiedyś ludzie przyjmowali po prostu za naturalne, że człowiek bywa zrozpaczony i bezwolny. Teraz próbują ten stan wyleczyć, opanować. Proszę mnie dobrze zrozumieć, nie zamierzam udowadniać, że rozwój opieki psychiatrycznej jest niepotrzebny - wręcz przeciwnie, mamy wieloletnie zaniedbania w tym obszarze. Ale nie ma wystarczającego uzasadnienia teza, że po 1989 r. jesteśmy bardziej chorzy, bo zostaliśmy wydani na pastwę dotkliwszych niż wcześniej stresorów i czynników niszczących nasze zdrowie psychiczne, bo teraz musimy rywalizować o sukces od wczesnego dzieciństwa, a kiedyś żyliśmy sobie jak u Pana Boga za piecem. Przecież w tamtych czasach wielu z nas, nie tylko ci szczególnie wrażliwi, borykało się z poczuciem osaczenia, zniewolenia, postępującej deprawacji otoczenia czy siebie. Premiowany był oportunizm, czasem podłość, często zakłamanie. Po 1989 r. cechy, które wcześniej były odgórnie tępione czy uznawane za szkodliwe dla komunistycznej społeczności: odwaga cywilna, umiejętność ryzyka, niezależność, nonkonformizm - stały się cennymi właściwościami. Jako psychoterapeutka uważam, że statystyczny Polak w całkowicie nowej sytuacji i wobec nieznanych wyzwań poradził sobie zaskakująco dobrze. Nowe niebezpieczeństwa nie sumują się w całość trudniejszą niż ta z czasów PRL-u.

Trudno nam do końca się z tym zgodzić. Rodzina jest na przykład poddana znacznie silniejszym naciskom niż kiedyś, choćby dlatego, że spędzamy mniej czasu w domu.

Rodzina jest jednocześnie słabsza i silniejsza. Część tych zmian nie wiąże się bezpośrednio z transformacją ustrojową, a raczej z wielokroć opisywanymi zjawiskami kulturowo-ekonomicznymi, jak pójście kobiet do pracy, inne podejście do seksualności czy zmiana ról męskich i kobiecych. Ale niewątpliwie nasza wzmożona ruchliwość, to, że więcej pracujemy, rzadziej bywamy w domu, częściej wyjeżdżamy za granicę, osłabia stabilność i wydolność rodziny. Trudno zachować równowagę tam, gdzie nieustannie brakuje któregoś z elementów. Również funkcja wychowawcza ulega zatarciu - dzieci spędzają więcej czasu bez rodziców, kształtowane są bardziej niż kiedyś przez otoczenie, np. dość przypadkowe opiekunki, lepsze lub gorsze świetlice itp. Wychowanie dzieci ma częściej niż kiedyś charakter akcyjny, od przypadku do przypadku, a przecież powinno opierać się na dobrej więzi i konsekwentnej powtarzalności, która jednak bywa dla współczesnych rodziców trudna i monotonna. Większa liczba rozwodów i osób wchodzących w kolejne związki uczuciowe skutkuje tym, że powstają zupełnie inne relacje niż kiedyś, choćby między dziećmi mężczyzny z pierwszego i drugiego małżeństwa albo wnukiem a dziadkiem-ojczymem - nowym mężem babci.

A w czym tkwi siła?

Przed rodziną otworzyły się nowe możliwości edukacji, kontaktu ze światem, budowania swojej indywidualnej drogi. Kobieta i mężczyzna są ze sobą nie ze względu na przymus obyczajowy czy ekonomiczny, ale dlatego, że tego rzeczywiście chcą. Dziecko zaczęło być traktowane jak człowiek i partner w życiu rodzinnym. Ma więcej wolności, sytuacja rodzinna wymaga od niego więcej elastyczności, twórczego przystosowania niż kiedyś. To trudne, ale daje szanse, że takie dziecko wyrośnie na inteligentnego, otwartego dorosłego.

Chyba że rodzice będą zostawiać go w przedszkolu całodobowym. Są już takie w Warszawie i Krakowie. Mały rekordzista spędził w jednym z nich 10 dób.

Przecież to nic nowego: kiedyś istniały żłobki tygodniowe. Pracująca albo studiująca mama zanosiła tam niemowlę w poniedziałek rano, a odbierała w piątek po południu. Zawsze znajdą się ludzie, którzy nie potrafią pogodzić rodzicielstwa ze swoim stylem życia.

Ale pokolenie eurosierot nie istniało.

Nie dosłownie. Zresztą to jest krzywdzące określenie, bo często nie ma mowy o osieroceniu - niektórzy rodzice wprawdzie jadą za granicę zarabiać pieniądze na lepsze życie, ale potrafią zapewnić dobrych kochających opiekunów dla dziecka na ten czas i dbają o częsty kontakt. A ci, którzy nie są tak troskliwi? Cóż, rodzice, którzy nie potrafili podołać opiece nad dzieckiem i uciekali na różne sposoby, byli zawsze. Niekoniecznie trzeba jechać do Irlandii, by emocjonalnie opuścić swoje dziecko.

Ale o rodzinie trudno w Polsce mówić rzeczowo, bo to jest temat polityczny i zaraz ktoś się uraża. Pamiętam wywiad ze specjalistą od rodzin zmarginalizowanych Markiem Licińskim, który zwrócił uwagę, że kobiety często odsuwają mężczyzn od wychowania i przez to ojcowie nie mają potem kontaktu ze swoimi dziećmi. Dostało mu się od feministek za to, że agresywnie próbuje dokopać biednym i bez tego kobietom. Z drugiej strony jak ktoś napomknie, że w wielu rodzinach dzieje się źle, to zaraz jest oskarżany o wywrotowość, zakusy na władzę rodzicielską i w ogóle świętość rodziny.

Jak otwarcie granic wpłynęło na polską psychikę? W brytyjskich szpitalach psychiatrycznych przebywa tak wielu Polaków, że poszukują one personelu polskojęzycznego.

To nieuniknione i wypada się jedynie cieszyć, że Anglikom zależy na naszej kondycji psychicznej. Presja na zagraniczny zarobek, jaka zapanowała w Polsce, wchłonęła również jednostki, które nie są do tego psychicznie przygotowane. Nie każdy z nas nadaje się na emigranta, choćby czasowego. Wymaga to siły psychicznej, przedsiębiorczości, determinacji, odporności na ciosy. Pchani siłą społecznego wiatru i telefonami od przyjaciół, wyjechali więc również ci, którzy powinni zostać w swojskim, bliskim otoczeniu. I teraz płacą za to cenę.

Nie zmieniło się na pewno jedno: w Polsce nadal dominuje szpitalocentryczny sposób leczenia osób z powikłaniami psychicznymi.

Kiedy rozpoczynałam pracę 30 lat temu, żyliśmy nadzieją na rychłą zmianę systemu. Pracowałam w warszawskim Szpitalu Nowowiejskim, który już wtedy postawił na psychoterapię, psychiatrię środowiskową i hospitalizację domową. Wyobrażałam sobie, że molochy znikną, powstanie model opieki środowiskowej, przyjazny pacjentowi. Teraz nie mam już takiej pewności, bo niemoc strukturalna, może też dominacja firm farmaceutycznych na oddziałach psychiatrycznych, powodują, że tracimy to, co z takim trudem zbudowaliśmy, na przykład leczenie przez społeczność terapeutyczną albo ciągłość opieki. Proszę się nie dziwić lekarzom, którzy z dumą pokazują pokój ambulatoryjny przy swoim oddziale. Dla laika on wygląda jak zwykły gabinet, ale tak naprawdę oznacza, że lekarz czy psychoterapeuta nie zrywa więzi ze swoim pacjentem natychmiast po wypisie, tylko może kontynuować terapię. Normą w Polsce jest jednak, że pacjent psychiatryczny nie ma ze swoim lekarzem szpitalnym kontaktu po wyjściu ze szpitala.

Czym różnią się dzisiejsi pacjenci szpitali psychiatrycznych od tych z początków Pani kariery?

Zmiana jest zasadnicza. Nie są skuci lekami o dramatycznych skutkach ubocznych, spędzają w szpitalach mniej czasu, więc tzw. defekt hospitalizacyjny dopada ich rzadziej. Kiedyś osoba z powikłaniami psychicznymi budziła lęk, bo skutki używania leków czyniły z niej kogoś dziwacznego, niepokojącego, ludzie się odsuwali dosłownie i w przenośni. Pacjenci nie są tak przestraszeni i ulegli, bo doznają w szpitalu mniej upokorzeń, znacznie rzadziej stosuje się elektrowstrząsy lub przemoc fizyczną, personel przestał się do nich zwracać per "ty", albo - do starszych - "babciu Czesiu".

Zmienił się też język, jakim mówimy o chorobach psychicznych. Sformułowania "ty debilu" czy "masz żółte papiery" nie są już na porządku dziennym. Kiedyś duży szpital psychiatryczny był synonimem kary. Na północnym wschodzie Polski straszono Choroszczą, w Krakowie Kobierzynem, w Warszawie Tworkami. Dziś już tego nie słychać.

To wielki sukces ostatnich lat i działań przeciwko stygmatyzacji, na przykład tego, co w Krakowie robi doktor Andrzej Cechnicki i jego zespół. W Laboratorium odbieramy czasem telefony z pytaniem, jak zachować się wobec kolegi z pracy, który wraca po hospitalizacji psychiatrycznej, żeby go nie obrazić i nie skrzywdzić.

Cały czas wracam jednak do pierwszego pytania o zmianę i o to, czy Polacy są w tej chwili narodem słabszym psychicznie i liczba zaburzeń się zwiększyła. Z jednej strony zachorowalność na schizofrenię nie wzrosła w ostatnich latach. Z drugiej jest znacznie więcej niż kiedyś dramatycznych epizodów psychotycznych u młodych ludzi po zażyciu amfetaminy czy łączeniu marihuany z alkoholem. Czasem może to znacząco wpłynąć na dalszy przebieg życia.

W filmie "Riff-Raff" Kena Loacha jest scena, kiedy główny bohater, próbując bladym świtem zbudzić swoją partnerkę, słyszy: "Nie ruszaj mnie, mam depresję". Na co jej odpowiada: "Depresja jest dobra dla klasy średniej. My musimy wstawać o szóstej". Jak polska klasa średnia znosi depresję?

Prawdziwą depresję - źle, jak wszyscy. Ale jeśli chodzi o inne problemy, to większość tak jak kiedyś trzyma się w ryzach, lepiej lub gorzej kontrolując swoje objawy, stany lękowe, obsesje czy wahania nastroju. Zmieniły się jedynie dekoracje: zamiast sprawdzać pięć razy przed wyjściem z domu, czy wyłączyliśmy gaz, teraz sprawdzamy, czy działa program antywirusowy w komputerze.

Zofia Milska-Wrzosińska jest psychoterapeutką, superwizorem psychoterapii i treningu grupowego, współzałożycielką Laboratorium Psychoedukacji, najstarszej niepublicznej placówki psychoterapeutycznej w Polsce, członkinią Europej­skiego Stowarzyszenia Psychoterapii i Europej­skiego Stowarzyszenia Psychoterapii Integracyjnej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2009