Zanim będzie za późno
Zofia Milska-Wrzosińska, psychoterapeutka: Próba samobójcza, wybuch nienawistnej furii czy samookaleczanie to komunikaty, których nie dało się wyrazić słowami. Nawet takie zdarzenia możemy...
Zanim będzie za późno
Zofia Milska-Wrzosińska, psychoterapeutka: Próba samobójcza, wybuch nienawistnej furii czy samookaleczanie to komunikaty, których nie dało się wyrazić słowami. Nawet takie zdarzenia możemy...
Ładowanie...
ZOFIA MILSKA-WRZOSIŃSKA: Zanim odpowiem, proszę pozwolić na dwie dygresje.
Pierwsza: sam fakt, że zauważamy problem, jest miarą postępu, jaki dokonał się w postrzeganiu dzieci. Postępu w uznawaniu ich uczuć, potrzeb, podmiotowości, co przecież pół wieku temu nie było oczywistością.
Dygresja druga: jestem wdzięczna psychiatrom, że mieli determinację, by powiedzieć: „dość!”. Że w skrajnych przypadkach – a tak było chociażby w dwóch zagrożonych zamknięciem warszawskich oddziałach dziecięcych – zaczęli składać wypowiedzenia, dzięki czemu zostali usłyszani. Że zainicjowali ministerialną szybką pracę nad specjalizacją: psychoterapeuta dzieci i młodzieży. Że coś się wreszcie ruszyło. My, psychoterapeuci i psychologowie, nie mamy takiej siły przebicia.
A co do pana pytania: nie, to nie jest katastrofa. Bo katastrofa to jest coś, co się dzieje nagle. Tu mamy wieloletnią erozję, i to nie tylko w systemie psychiatrii dziecięcej. Także w szkolnictwie, w którym brakuje kompetentnych psychologów, w poradniach psychologiczno-pedagogicznych, w których trafiają się wykwalifikowani psychoterapeuci, ale zajmują się np. wydawaniem zaświadczeń. W służbie zdrowia, gdzie brakuje pediatrów i pielęgniarek pediatrycznych.
A więc nie katastrofa. Raczej narastający latami problem, który był bagatelizowany i pomijany.
Badania nad ludzkim mózgiem nie pozostawiają dziś wątpliwości: 90 proc. jego rozwoju odbywa się, i to bardzo dynamicznie, w pierwszych dwóch, trzech latach życia. Oczywiście są wrodzone predyspozycje, ale mózg rozwija się przede wszystkim poprzez nasze doświadczenia, zwłaszcza te najwcześniejsze.
Inaczej: nie obejmujemy ich tzw. pamięcią werbalną. Ale – jak to się mówi – „ciało pamięta”. Mózg pamięta. Pamięta traumatyczne przeżycia, krzyk, ból, pozostawienie w szpitalu bez możliwości odwiedzin.
Tu muszę znowu zrobić nawias, by podzielić się z panem wątpliwością.
Zawsze się zastanawiam, jak o tym opowiadać, żeby nadmiernie nie obwiniać rodziców. Więc znowu kilka uwag. Pierwsza: nie ma rodziców idealnych, każdy popełnił błędy. Druga: gdy się umawialiśmy na spotkanie, zaproponował pan rozmowę o przegapianiu. Podoba mi się to słowo, bo wpisana jest weń nieintencjonalność. Trzecia: to, że w pierwszych trzech latach życia dzieją się najważniejsze rzeczy, które być może przegapiliśmy, nie oznacza, że w wieku lat czternastu – a nawet czterdziestu trzech – nie da się niczego naprawić.
Utratę. Nawet nie tę dramatyczną, gdy nagle wyjeżdżamy na miesiąc albo dwa. Chodzi mi o znikanie z oczu malutkiemu dziecku, takie zwyczajne, codzienne. Na dziesięć godzin do pracy.
Dlatego znowu włącza mi się tryb powściągliwości. Gdy mówiłam wcześniej o tym porzucaniu, zwrócono mi uwagę, że to okrutne. Okrutne choćby dla kobiet, które muszą iść do pracy. Ale przecież milczenie o tym jest okrutne wobec ich dzieci
CZYTAJ TAKŻE
SZPITALE W DEPRESJI: Psychiatria dziecięca w Polsce to dzisiaj głównie braki: pieniędzy, lekarzy, wolnych miejsc. Zasady gry są więc proste: łóżko dostaje ten, kto przed chwilą próbował się zabić. To największy kryzys polskiej służby zdrowia.
W ogóle to słowo nie przyszłoby mi do głowy. Wolę inne: apeluję.
Byśmy rozważyli, czy to na pewno konieczne, żeby oboje rodzice rocznego dziecka szli do pracy na dziewięć godzin. A jeśli już, to czy dzieckiem może zająć się ktoś, kto je kocha? Jeśli nie ma kogoś takiego, czy to musi być koniecznie osiem, dziesięć godzin dziennie? A jeśli jednak musi, to czy konieczna jest zmiana nagła?
Bo wtedy dziecko nie ma możliwości stopniowego oswojenia sie z tą sytuacją. Wiemy, że trauma z dzieciństwa nie jest niszcząca, gdy dziecko dostaje ukojenie. A gdy wyobrazimy sobie żłobek, w którym jedna pani przypada na siódemkę półtorarocznych dzieci, to nawet jeśli jest ona kobietą o złotym sercu, nie odpowie na potrzeby każdego dziecka przez te dziewięć godzin. Nie ukoi jego lęku czy rozpaczy.
Podczas II wojny światowej w czasie bombardowań Londynu postanowiono chronić dzieci, wywożąc je na wieś, jak bohaterów znanej książki dla dzieci „Lew, czarownica i stara szafa” C.S. Lewisa. Wtedy psychoterapeuci i pediatrzy w liście otwartym przekonywali, że szkoda, jaka się dokona za sprawą oddzielenia najmniejszych dzieci od rodziców, będzie trudna do naprawienia...
Rozstanie z kimś kochającym i kochanym, opuszczenie dziecka, które nie ma perspektywy czasowej, nie rozumie komunikatu: „mama wróci po szesnastej”, bywa dla dziecka rozstaniem bezpowrotnym. Dopóki zmiana jest płynna, stopniowa, rozstanie jest ukojone, to psychika dziecka ma szanse sobie z tym poradzić. Ale wyobraźmy sobie rodzica, który w ogóle nie uwzględnia perspektywy dziecka. Lub – co gorsza – używa figury porzucenia jako straszaka.
Ale zdarzająca się! Nieraz widziałam na ulicy mamę, która tzw. niegrzeczne dziecko straszyła, że je „tu zostawi i sobie pójdzie”, albo używała Bogu ducha winnego, przechodzącego przypadkiem pana, mającego to dziecko jakoby „zabrać do wora”. Słyszałam też o katechetce, która tłumaczyła dzieciom, że piekło polega na braku mamusi i tatusia.
Coś, co nam wydaje się błahe, dla dziecka może być końcem świata. Na przykład wrzask w obecności dzieci: dla kilkulatka oznacza, że zaraz stanie się coś strasznego. Podczas terapii par często słyszę o złości, krzyku, także przy dzieciach. Dość kategorycznie nakłaniam rodziców, by podobne sytuacje ograniczali.
Powstrzymujemy się.
Dorosłość jest w jakimś sensie udawaniem – w sensie konstruktywnego radzenia sobie z emocjami. Na ogół nie szarpiemy współpracownika, nie rzucamy się z zamiarem seksu na pociągającą obcą osobę, nie wysiadamy z samochodu, by nawrzeszczeć na innego kierowcę, choć mamy na to ochotę. Jesteśmy w rozpaczy, a nie podcinamy sobie żył.
Coraz mniej. Jeśli taka przestrzeń się stworzy, często ją ograniczamy. Rodzeństwo się kłóci, szarpie, a my w panice wkraczamy przedwcześnie w tę ich awanturę.
Blokujemy przestrzeń na naukę przez samodzielne doświadczenie. „Nie denerwuj się!”, „nie krzycz na mnie!” – mówimy. A dziecko powinno sie nauczyć rozpoznać złość, by kiedyś radzić sobie z nią po dorosłemu, i zamiast ulegle cierpieć lub nawymyślać szefowi, móc powiedzieć: „Panie dyrektorze, bardzo proszę, żeby pan nie podnosił na mnie głosu przy zespole”.
Bo sami sobie z nią nie radzimy. Wybitny psychiatra i psychoterapeuta Harry Sullivan opisywał, jak za sprawą reakcji rodziców w dziecku kształtuje się: „dobre ja”, „złe ja” i „nie ja”. „Dobre ja” to to, na co rodzice reagują przychylnie. „Złe ja” – np. sytuacje, gdy według nas dziecko jest niegrzeczne – wzbudza dezaprobatę. Sfera „nie ja” to coś, czego według rodzica ma nie być. Tabu – np. gdy dziecko jest zainteresowane swoimi narządami płciowymi albo wyraża zazdrość wobec młodszego braciszka. Im więcej „nie ja”, tym trudniej dziecko będzie sobie radziło z emocjami w przyszłości.
Pojawia się zupełnie inaczej niż dekady temu. Bo nie ma już podwórka, które spełniało ważną rolę: poligonu doświadczalnego świata emocji i relacji z innymi.
Gwiazdą była córka dozorcy, bo miała klucz do składziku, w którym można było się schować (śmiech). Był chłopak, który uchodził za „niedobrego”, potrafił szarpnąć albo szturchnąć. Odkryłam, że on potrąca takich, którzy próbują przemknąć ukradkiem, więc postanowiłam się nie bać – szłam z sercem w gardle wprost na niego, patrząc mu w oczy. Zadziałało! A moja rówieśniczka była na swoim podwórku najmłodsza i najmniejsza, nikt się nie chciał z nią bawić. Jak zaczęła wymyślać nowe zabawy, grupa ją przyjęła. Oczywiście nie zawsze jest tak pięknie jak w czytance. Grupa bywa okrutna, ale nie ma lepszego przygotowania do życia.
Tyle że ona jest zbyt często postrzegana jako zbiorowość konkurentów.
Na przykład przedwcześnie, czasem ze szkodą dla dziecka, ordynując nauczanie indywidualne. Jedna z najwybitniejszych twórczyń społecznego szkolnictwa w Polsce, Krystyna Starczewska, podkreśla wartość przebywania w grupie dzieci z różnych środowisk, tak jak się to dzieje we współtworzonym przez nią zespole szkół słynnej „Bednarskiej”. Moja córka chodziła tam do klasy z uczennicą z domu dziecka. Kiedy zaczęły znikać różne cenne drobiazgi – telefony czy pióra wieczne – dziewczynka wyznała, że koleżanki z domu dziecka żądały od niej codziennych „fantów” za to, że ma tak dobrze. Ani szkoła, ani rodzice nie zrobili afery, chociaż niełatwo było znaleźć wyjście. A dla dzieci była to ważna lekcja życia. Innym razem pobili się chłopcy – synowie dwóch znanych, skłóconych ze sobą polityków. Zrobiono rozmowę o tolerancji, nie wzywając rodziców i nie robiąc rabanu.
Z takich wydarzeń mogą wyjść dobre rzeczy. Ale potrzebujemy do tego przytomnych i cierpliwych dorosłych.
Brak czasu nie jest główną barierą. My życiem naszych dzieci bardzo często nie jesteśmy w ogóle zaciekawieni. Uważamy ich sprawy za błahe, w odróżnieniu od naszych, „bardzo poważnych”, które dzieją się np. w biurze.
Dziecko przynosi czwórkę z plusem, a my na to: „I co pani powiedziała? Że dlaczego?”. Nie interesuje nas, jak dziecko czuje się z tą czwórką – dumne jest czy smutne. Przeżywamy dzieci jako nasze „narcystyczne przedłużenie”. Córeczka będzie uczoną, a syn piłkarzem, albo prędzej czy później przejmie moją kancelarię.
Wtedy trudniej zwrócić uwagę na to, że dziecko jest smutne albo robi coś tylko po to, by nas zadowolić.
Nie do końca. „Gdybym ja był w jego wieku piłkarzem, to byłbym najszczęśliwszy pod słońcem” – powie panu ojciec wymagający od syna obecności na każdym treningu, i w jakimś sensie będzie miał rację. On rzeczywiście chce czegoś nie dla siebie, tylko dla syna, ale nie jest na niego uważny, nie wie, jaki syn jest.
Na różne sposoby chcemy – najchętniej oddając dzieci w ręce innych dorosłych: szkoły, instytucji, kółka zainteresowań – wyposażyć dziecko w kompetencje, które mu się przydadzą. Za tym również stoją zwykle dobre intencje.
Jeśli nasze relacje do tej pory jakoś się układały, to utraty radości nie przegapimy, bo dziecko nam po prostu powie: „Mamo, ja już mam dość tego japońskiego”.
To możemy się spodziewać, że będzie swój smutek, frustrację przed nami ukrywać. Żeby nie robić przykrości mamie, żeby nie rozczarować taty. A narzuconą mu grę na harfie będzie ukradkiem sabotować.
Zmianę! A czasami nie tyle nawet ją przegapiamy, co się na nią nie godzimy. „To był zawsze dobry chłopak, a teraz tak się zmienił, odpyskowuje mi. To wpływ kolegów” – mówimy. Tymczasem jeśli okres dojrzewania ma być rozwojowy, to dziecko musi się od nas odsunąć. Przestajemy być jedynym autorytetem, czasem nawet nie jesteśmy przedmiotem emocjonalnego zainteresowania. Zdarza mi się podczas terapii osób dorosłych usłyszeć: „Gdy miałam 14 lat, towarzyszyło mi straszne uczucie, że w ogóle nie kocham rodziców”. Rzeczywiście tak może być: nastolatkowi świat dorosłych jawi się jako obcy. Życie zaczyna być gdzie indziej.
Dziecko w okresie dojrzewania jest trudne do kochania: robi okropne rzeczy, działa nam na nerwy, zachowuje się w sposób nieprzewidywalny, często szalony. Pamiętam parę, która całkiem serio uznała, że w ich córkę wstąpił diabeł. Zaczęli nawet czytać coś o opętaniu.
W tym trudnym okresie, w którym nie rozpoznajemy naszego dziecka, łatwo przegapić, że to jest to samo dziecko, które – wbrew pozorom – tak samo potrzebuje naszej miłości i akceptacji. Że się oddala, buntuje, kontestuje, a my mamy je po staremu kochać i stawiać sensowne granice. Nadal jesteśmy dla niego punktem odniesienia. I żeby za kilka lat zacząć budować z nim relację opartą na wzajemności, musimy teraz ten okres rozumnie przetrwać.
...pierwsza zasada: nie obwiniać się.
I to już jest moment, w którym potrzebna jest ingerencja z zewnątrz. Musimy szukać pomocy nie tylko dla dziecka, ale i dla siebie, bo my też przeżywamy traumę.
Tymczasem nawet w sytuacji, gdy szpital oferuje terapię rodzinną, korzysta z tego mniej niż połowa rodziców. Dorośli nie chcą uznać, że to, co dzieje się z dzieckiem, ma związek z nimi.
Albo nawet do tego, że w jakikolwiek sposób przyczyniliśmy się do kryzysu. Brzemię winy jest ciężkie, próbujemy go uniknąć.
Dlatego zamiast winą, zajmijmy się swoją odpowiedzialnością. Nie mówmy sobie: „Jestem beznadziejną matką, wszystko zawaliłam”, tylko: „Ja też odpowiadam za to, co się dzieje z moim dzieckiem. Zrobię, co mogę, by jemu i sobie pomóc”.
I potraktuję to dramatyczne zdarzenie jako sygnał alarmowy. Szansę. Bo przecież ta próba samobójcza, wybuchy nienawistnej furii albo cięcie to też komunikat. Komunikat, którego z jakichś powodów nie dało się wyrazić słowami: „Czuję się samotna w klasie, wszyscy się ze mnie śmieją”, albo: „Jak się tnę, to przez chwilę nie czuję tego okropnego napięcia, o którym nawet nie potrafię powiedzieć”.
Nigdy nie jest za późno: zawsze mamy szansę, by taki komunikat zrozumieć. ©℗
ZOFIA MILSKA-WRZOSIŃSKA jest psycholożką, psychoterapeutką i superwizorem z Laboratorium Psychoedukacji w Warszawie. Ma czworo dzieci i ośmioro wnuków.
Chcesz podzielić się przemyśleniami, do których zainspirował Cię artykuł, zainteresować nas ważną sprawą lub opowiedzieć swoją historię? Napisz do redakcji na adres redakcja@tygodnikpowszechny.pl . Wiele listów publikujemy na łamach papierowego wydania oraz w serwisie internetowym, a dzięki niejednemu sygnałowi od Czytelników powstały ważne tematy dziennikarskie.
Obserwuj nasze profile społecznościowe i angażuj się w dyskusje: na Facebooku, Twitterze, Instagramie, YouTube. Zapraszamy!
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]