Nauczki z cudzych błaznów

Wynik włoskich wyborów musi psuć nastrój każdemu, kto boi się o delikatną równowagę w strefie euro. I to bynajmniej nie tylko dlatego, że trzecia gospodarka eurolandu może mieć kłopot z powołaniem rządu. Problem jest dużo poważniejszy.

04.03.2013

Czyta się kilka minut

Lokalni aktywiści Ruchu Pięciu Gwiazd, założonego przez komika Beppe Grillo, w drodze na wiec; Livorno, 22 lutego 2013 r. / Fot. Laura Lezza / GETTY IMAGES / FPM
Lokalni aktywiści Ruchu Pięciu Gwiazd, założonego przez komika Beppe Grillo, w drodze na wiec; Livorno, 22 lutego 2013 r. / Fot. Laura Lezza / GETTY IMAGES / FPM

Włochy przyzwyczaiły nas do doniesień, które są wdzięcznym surowcem do karmienia stereotypów o niezbornych południowcach, niedających się wrzucić w ryzy sprawnego zarządzania i odpowiedzialnej polityki.

Łatwo więc i dziś kwitować wyniki włoskich wyborów konkluzją o kolejnej groteskowej wygranej – tym razem nie jednego, ale aż dwóch błaznów. Tako rzecze Peer Steinbrück, socjaldemokratyczny pretendent do kanclerstwa Niemiec. Podobnie myśli londyński „Economist”: na okładce głosi, że strefie euro zagrażają dwaj klowni, jeden (Silvio Berlusconi) jest „horyzontalnym premierem”, ma 76 lat (z wyjątkiem swych włosów), a jego przekaz to „wpadajcie do mnie i przyprowadźcie kumpli”. Drugi komik (Beppe Grillo) tymczasem występuje na stojąco, jest nowicjuszem politycznym i żąda wstrzymania spłaty długów przez państwo.

NIEBEZPIECZNE OGNIWO

Można redaktorom odpuścić niezrozumienie, że kariera estradowa wcale nie musi piętnować człowieka jako płytkiego zgrywusa, i że we włoskiej tradycji commedii dell’arte postać z jarmarcznej budy ma filozoficzny ciężar, a nawet misję wychowawczą. Dość przypomnieć, że inny sławny włoski pajac Roberto Benigni niezmordowanie rozpala miłość rodaków do Dantego, recytując go publicznie na placach, ściągając za każdym razem tysięczne tłumy – zazwyczaj odporne na uroki średniowiecznej literatury.

Reakcja Steinbrücka jest tym bardziej zrozumiała. Oboje z kanclerz Merkel liczą na to, że aż do wrześniowych wyborów w Niemczech w strefie euro będzie panował względny spokój, i że żadne kolejne tąpnięcie w jednym z krajów Południa nie postawi znów na porządku dziennym kwestii tego, czy trzeba więcej, czy mniej Europy (i ile niemiecki podatnik ma za to jeszcze dopłacić).

Tymczasem Włochy są najbardziej niebezpiecznym ogniwem skażonej zadłużeniem, deficytem budżetu i recesją tzw. grupy PIIGS [od pierwszych liter angielskich nazw: Portugalia, Italia, Irlandia, Grecja, Hiszpania – red.]. Niektóre wskaźniki makroekonomiczne Włoch – takie jak dług publiczny w wysokości 127 proc. PKB albo spadek tegoż PKB o 2,4 proc. w ubiegłym roku – stawiają kraj w czołówce „chorych pacjentów Europy”. Katalog problemów dopełniają bezrobocie wśród młodych (z którego można uciec jedynie w prekariat), niewydolny system zabezpieczeń społecznych i równie niesprawny, co marnotrawny sektor publiczny – pochłaniające coraz większe pieniądze.

ŻARTY NA BOK

To skokowy wzrost kosztów pożyczania tych pieniędzy stał się w listopadzie 2011 r. argumentem, który pozwolił Europie wymusić na premierze Berlusconim ustąpienie miejsca tymczasowemu rządowi „technicznemu” Maria Montiego. Tak więc Włosi nauczyli się szybko znaczenia terminu spread (w tym przypadku: różnicy oprocentowania między ich „śmieciowym” długiem a świętą miarą solidności finansowej, czyli niemieckimi obligacjami) oraz przyswoili sobie angielskie pojęcie austerity bez tłumaczenia – na znak, że prowadzony przez Montiego program oszczędności, cięć i likwidacji osłon jest traktowany jak obce ciało.

Nawet dla kogoś śledzącego z oddali włoską kampanię wyborczą i potem wybory – dwudniowe, w ostatnią niedzielę i poniedziałek lutego – jest jasne, że ponad połowa Włochów wypowiedziała posłuszeństwo trwającemu półtora roku oszczędnościowemu status quo. Czy to dlatego, że „głosowali brzuchem”, czy też dlatego, że – jak piszą eurooptymiści – nie widzieli sensu w dalszych wyrzeczeniach, nieujętych w ramy głębokiej reformy instytucji unijnych, bez jasnego horyzontu prawdziwego zjednoczenia kontynentu.

Tak czy owak, wybory psują nastrój każdemu, kto z utrzymaniem delikatnej równowagi w strefie euro wiąże swój interes lub po prostu szczerze obawia się bujania łodzią podczas sztormu. Niech mu żarty o klownach przyniosą ulgę – my jednak spróbujmy nie zaklejać rzeczywistości sloganami i odczytać z włoskiej sytuacji powyborczej parę frapujących przekazów.

STAN NIEPEWNOŚCI

A w Rzymie dzieją się rzeczy niesamowite, niesłychane. Nastroje końca świata krzyżują się z antycypacją nowości; radość z wpuszczenia nowego powiewu jest złamana lękiem o podstawy codziennego bytu i wielką niewiadomą co do dalszych praktycznych kroków.

Zupełnie jakby włoska polityka chciała doścignąć sytuację nieoczekiwanej pustki na tronie św. Piotra, niewyrażonych, ale dotkliwie odczuwanych obaw w Kościele i o Kościół. Gdy we czwartek wieczorem szwajcarscy gwardziści zatrzasnęli wrota w Castel Gandolfo, włoskie portale nie przerwały transmisji na żywo: jeszcze przez dłuższy czas kamery przekazywały obraz zamkniętej na głucho bramy. Narzucał się sam, jako najlepsza metafora wizualna tego, co się dzieje także w świeckim, doczesnym Rzymie.

Powyborczy podział mandatów sprawia bowiem, że osoba przyszłego premiera, a także czas trwania nowej legislatury są równie trudne do odgadnięcia, jak nazwisko papieża wybranego przez najbliższe konklawe. W izbie niższej co prawda koalicja centrolewicowa wokół Partii Demokratycznej kontroluje bezwzględną większość. Ale w senacie, gdzie mandaty rozdzielane są wedle innego algorytmu, mamy de facto trzy mniejszości liczebnie prawie sobie równe – trzy obozy. Każdy z nich jest za słaby, by samemu działać. Ale zbyt dużo zainwestowały one we wzajemną nienawiść, żeby teraz przystąpić do targowania się o warunki poparcia.

Centrolewica i sojusz skupiony wokół partii Berlusconiego Lud Wolności nie mogą, przynajmniej na razie, przymierzać się do „wielkiej koalicji” na wzór niemiecki, bo byłaby to dla każdej ze stron kapitulacja – zabójcza wizerunkowo w chwili, gdy każdy z tych starych sojuszy właśnie padł ofiarą odpływu ogromnej liczby zwolenników. Trzeci, nieoczekiwany prawie-zwycięzca Beppe Grillo uczynił niewchodzenie z nikim w alianse jednym z naczelnych punktów swego programu.

Inne dość proste wyjście – czyli powtórzenie wyborów (wariant grecki) – jest niewykonalne choćby dlatego, że prezydent właśnie kończy swoją kadencję, a konstytucja zakazuje mu w takim wypadku rozwiązywania parlamentu.

ZMIERZCH BERLUSCONIEGO

Coś się z tego galimatiasu do końca marca wyłoni – bo musi. Włochy nie są Belgią, która mogła sobie pozwolić na brak rządu przez dwa lata. Każdy dzień zawieszenia i niepewności grozi dalszą podwyżką oprocentowania długu, co „spali” wszystkie oszczędności, jakie dzięki gabinetowi Montiego udało się na Włochach wymusić przez ostatnie półtora roku.

Nie czekając na dalszy rozwój wypadków, można pokusić się o realistyczne wnioski.

Po pierwsze, klown starszy, czyli Berlusconi – przez ostatnie 20 lat wzorzec populizmu i marketingu telewizyjnego w polityce – odchodzi w przeszłość. Trudno w to uwierzyć, jeśli się tylko czyta nagłówki europejskich mediów i spojrzy w jego promienną twarz na zdjęciach. Ale starczy wczytać się w liczby. Owszem, były premier dokonał niesamowitej sztuki: wrócił z niebytu, wykazując się ogromną energią, której z pewnością nie daje viagra. Znów dowiódł bezbłędnego wyczucia tego, co boli zwykłych ludzi, i pokazał, że tylko zupełna bezczelność popłaca – za całą kampanię posłużyła mu prosta jak cep obietnica zwrotu w gotówce nowo wprowadzonego podatku od domów. A jednak w porównaniu z poprzednimi wyborami jego partia Lud Wolności straciła prawie połowę (6 milionów) wyborców. Cały centroprawicowy sojusz uzyskał w sumie 29 proc. głosów, ale partia Berlusconiego z trudem przekroczyła dwudziestkę. To dalekie echo triumfalnych czasów, gdy trzydzieści parę procent było zawsze w zasięgu ręki.

Taki odpływ wyborców świadczy o wyczerpywaniu się metody uwodzenia elektoratu na telewizyjną papkę – od złotoustych prezenterów pasma śniadaniowego po półnagie lalki z piórami w tyłku w wieczornym variété i wszystkie inne rozkosze, jakie oferuje tradycyjna, pociągnięta blichtrem telewizja. Taka, jaką w latach 90. rozwinął do szczytowej formy właśnie medialny koncern Berlusconiego.

Strukturalne przesunięcia na rynku telewizyjnym trwają w najlepsze od połowy zeszłej dekady, rozproszenie oferty i ucieczka odbiorców w coraz węższe nisze jest faktem. Nic dziwnego, że zaczyna się to odbijać na politycznej arenie. 76-letni Berlusconi będzie pewnie ostatnim politykiem tej rangi, którego siła wynika ze zrozumienia istoty tradycyjnych massmediów i gładkości pudrowanego lica, niezbędnego w przekazie „profesjonalnej” telewizji. Dla porównania starczy włączyć na moment dowolny filmik drugiego – nowego – błazna na YouTube, gdzie Beppe Grillo występuje potargany, szorstki, często niechlujny (ale o nim za chwilę).

POLITYCZNE POSPOLITE RUSZENIE

Podobne cięgi co partia Berlusconiego zebrała najważniejsza jej sojuszniczka, czyli Liga Północna – ugrupowanie czerpiące swą siłę z buntu drobnych przedsiębiorców pracowitej włoskiej Północy przeciw marnotrawnym rzymskim elitom, a dziś najwyraźniej do tychże elit zaliczone przez rozczarowany elektorat.

Połowa drobnomieszczańskich (w Polsce chciałoby się powiedzieć: „korwinowskich”) wyborców Ligi zasiliła szeregi grillini, czyli dziewięciomilionowego pospolitego ruszenia spod znaku Pięciu Gwiazd. Stanęli tam obok alterglobalistów i lewackich miotaczy kamieni, zaprawionych w blokowaniu budowy alpejskiej linii kolejowej, a także obok młodych ludzi, których rozruszały fale protestu „Oburzonych”. Osobliwość tej masy, jaką pociągnął za sobą Grillo, pogłębia jeszcze fakt, że ponad jedna trzecia z nich to ludzie dotąd wcale nie głosujący w poprzednich wyborach (czy to z braku odpowiedniej propozycji, czy z powodu młodego wieku).

Niemożność ubrania ogółu wyborców Grilla w jeden z gotowych garniturów socjologicznych stworzyła pokusę, by włączyć zwyczajową gadaninę o „antypolityczności” zjawiska. Tymczasem może właśnie nadeszła pora, gdy wrzaskliwy komik wytrąci nam z ręki ten wytrych. Cóż bowiem bardziej „politycznego” od ruchu, który stawia sobie za cel wymianę grupy rządzącej i kwestionuje podstawowe pojęcia języka, w jakim ta grupa toczy swoje wewnętrzne konflikty?

Pikietujący place czy parki amorficzni „Oburzeni” zamiast palić, założyli własny komitet. Wchodzą do instytucji państwa z konkretnym projektem ich przekształcenia (zmiana ordynacji i sposobu finansowania partii, redukcja liczebna parlamentu o połowę). Podobny zresztą program – pod hasłem „zezłomowania” klasy politycznej – przedstawiał pretendent do kierowania Partią Demokratyczną, burmistrz Florencji Matteo Renzi (warto zapamiętać to nazwisko). Przegrał partyjne prawybory na rzecz doświadczonego aparatczyka Pierluigiego Bersaniego i dziś w PD wielu żałuje tego aktu kunktatorstwa, bo łatwo im poniewczasie dojść do wniosku, że mając 37-letniego Renziego na czele stanowiliby alternatywę dla Grilla w oczach przynajmniej młodego elektoratu.

DEMOKRACJA „BEZPOŚREDNIA”?

Jednak nie w odsyłaniu do domu politycznych „żywych trupów” i „wietrzeniu stolicy” tkwi nowy i ciekawy (lub groźny) rys Ruchu Pięciu Gwiazd.

Obserwatorzy, kpiący z jarmarcznego ­emploi Grilla, jakoś nie są skłonni zauważyć, że jest on pierwszym w Europie skutecznym uczniem Baracka Obamy (change we can believe in – pamiętają Państwo?). Setki oddolnych inicjatyw na skalę dzielnicy czy miasteczka, skoordynowanych tylko na poziomie internetowej platformy wymiany informacji i debaty spiętej z blogiem charyzmatycznego przywódcy. Zupełnie płaska struktura („w internecie każdy jest wart tyle samo”). Obsesyjna przezroczystość procedur, roztrząsanie na forum każdej sprawy. Pełna jawność finansów, zresztą skromnych. Grupa nowo wybranych posłów powiesiła na facebooku skan paragonu z knajpy, gdzie oblewali wyniki: wyszło 16 euro na głowę. Rzymskie gazety z łezką wzruszenia przypominają zamierzchłe czasy, gdy Alcide De Gasperi – pierwszy premier powojennych Włoch – wynajmował skromne mieszkanie razem z paroma innymi posłami i miał do spółki z nimi jeden „porządny” płaszcz.

Co więcej, nie jest to efemeryda, paromiesięczny paroksyzm rozczarowania. Swoje akcje już czysto polityczne Grillo rozpoczął dobrych sześć lat temu – od zbierania podpisów pod projektem zmiany ordynacji, nadając tej inicjatywie nazwę Vaffanculo-day (czyli „dzień, gdy mówimy politykom: spier...lajcie”). Od tego czasu ruch ewoluował od luźnej federacji środowisk i kandydatów w wyborach lokalnych do obecnej postaci. Wyróżnia ją z jednej strony egalitaryzm i otwartość na ogromne lokalne różnice, z drugiej zaś sprawna struktura koordynacji i kontroli przepływu informacji.

Nie byłoby tego „cudu bezpośredniej demokracji” bez zdyscyplinowanej ekipy, pilnującej na okrągło elementarnego porządku na łączach i trzymania się uczestników ruchu wyznaczonych granic, projektującej strategiczne kierunki i hasła. Zajmuje się tym drugi, prawie niewidoczny w mediach partner Grilla: internetowy guru, wizjoner nowych mediów i e-biznesmen robiący kokosy na marketingu sieciowym Gianroberto Casaleggio.

Bez niego Grillo nadal byłby tylko zaangażowanym społecznie „analogowym” warchołem. Firma Casaleggia ulepiła mu cyfrowy awatar, przełożyła jego charyzmę na internetową arenę, gdzie toczy się nieustanny, wszechobecny wiec. Specyfiką nowych czasów jest to, że do takich działań o strategicznym charakterze, będących nieraz manipulacją opiniami i emocjami ogromnych, ale rozproszonych tłumów, starczą paroosobowe zespoły, dyskretnie schowane pod szyldem firmy administrującej stroną internetową. Zastępują rozbudowany, idący w tysiące aparat tradycyjnej partii.

NIBY-PROROK NOWEGO ŚWIATA

Dlatego, aby wyrobić sobie opinię o mentalności i horyzoncie cyfrowego demosu – jaki Grillo pociągnął za sobą do urn w liczbie dziewięciu milionów – warto sięgnąć do wizji i deklaracji ludzi, którzy potrafili ten lud zrozumieć i dać mu formę ekspresji.

Casaleggio nie udziela wywiadów, ale sporo przemyśleń umieścił w postaci prezentacji multimedialnych na YouTube. Starczy wpisać „Casaleggio” i „Prometeus” lub „Gaia”, by usłyszeć po angielsku wizje przyszłego świata, w którym człowiek zostaje bogiem, a utopijne, teozoficzne skojarzenia nie ograniczają się do tytułu. Jest tu sporo proroctw, jak wyglądać będzie całkowicie „usieciowiony” świat, naszpikowanych frazami typowymi dla samozwańczych ekspertów, którzy mydlą oczy klientom dobrą nowiną nowych mediów i polityki. Do tego ezoteryczny, zalatujący scjentologią sztafaż pojęciowy i estetyka wizualna.

Skonfliktowani z Grillo eksdziałacze nieraz snują spiskowe wizje, gdzie jego wspólnik pełni oczywiście rolę czarnego charakteru i emisariusza ciemnych sił, przejmujących władzę nad Włochami. Tymczasem zapewne prawda jest mniej malownicza: owszem, Casaleggio spełnia kluczową rolę nadzorcy i inspiratora, ale działa w imieniu własnych, bełkotliwych idei budowy nowego człowieka. Czy do końca bełkotliwych? Przyzwyczailiśmy się traktować z namaszczeniem XX-wieczne utopie, których ślady bolą nas do dziś w kościach. A przecież ich skrajne, czyste ekspresje słowne na zdrowy rozum są takim samym bełkotem jak tamte filmiki. Może więc czas zacząć je analizować równie sumiennie, jak studiujemy dziejową ewolucję idei komunistycznej?

DYSKURSY POPRAWNOŚCIOWE

Do analogicznego wysiłku trzeba by się zmusić wobec ekonomicznych tez Grilla. Program pomagał układać mu ekonomista Mauro Gallegati, bliski współpracownik Josepha Stiglitza, i rzeczywiście znajdziemy tu sporo idei tego noblisty: krytyka PKB jako jedynego miernika dobrostanu społecznego, konieczność zatrzymania ilościowego rozwoju w świecie zachodnim, sprawiedliwy podział korzyści z modernizacji.

W sferze konkretów Gallegati zapowiada jeszcze konieczność wprowadzenia „dochodu obywatelskiego”, czyli minimalnego zasiłku należnego wszystkim. Przyznaje też, że wzrusza go naiwność wpisów aktywistów na facebookowej stronie Ruchu, ale niewątpliwie część z tej „naiwności” będzie musiał zachować w konkretnym programie do negocjacji, który podsunie swemu mocodawcy.

Nic w tym nadzwyczajnie nowego: idea, że wzrost PKB zupełnie nie nadaje się jako kryterium wyboru drogi rozwoju, krąży po Europie od dawna i pojawia się nawet już nie na marginesach debaty, ale np. we Francji wśród prezydenckich doradców. Zrównoważony rozwój to liczman poprawnościowego dyskursu w Europie i wszyscy grzecznie kiwają mu głowami. Jednak dopiero pojawienie się ekipy zdolnej do namieszania w parlamencie trzeciej gospodarki strefy euro może wreszcie zmusić wszystkich do tego, aby przestali bez sensu przytakiwać, i żeby policzyli się na serio z pewnymi projektami.

***
Tutaj, na uboczu, w Polsce, problemy takie jak ze spreadem obligacji denominowanych w euro tylko pośrednio wpływają na nasze pensje i kredyty. Nie mamy też – i nie widać, skąd by mieli nadejść – komików o zacięciu społecznym, właścicieli mediów o ambicjach premierowskich, sprzedawców marzeń tak cynicznych, że aż wielkich. Teatralizacja polskiego życia politycznego tylko czasami oznacza coś więcej niż marsze lub nabożeństwa. Przez pół roku jest u nas za zimno, żeby organizować protestacyjne korowody, a żaden autorytet społeczny nie podżyruje akcji mającej brzydkie słowo w nazwie.

Ale warto uczyć się na historiach cudzych błaznów. Jesteśmy to winni pamięci Stańczyka. 



PAWEŁ BRAVO był dziennikarzem m.in. „Gazety Wyborczej”, „Forum” i „Rzeczpospolitej”, w której prowadził dodatek „Plus Minus”. Bliski obserwator polityki we Włoszech – zdejmowaniem z niej piętna śmieszności zajmuje się w polskiej prasie regularnie od 1994 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2013