Natura nie jest tania

Jason W. Moore, historyk gospodarczy i socjolog: Wrogiem planety nie jest „rozwój” ani „wzrost”. Problemem jest bardzo konkretny „rozwój kapitalistyczny” i bardzo konkretny „wzrost kapitalistyczny”.

17.12.2019

Czyta się kilka minut

Transport nielegalnie wycinanych drzew na terytorium Indian Guajajara, Amazonia, Brazylia, czerwiec 2012 r. / MARIO TAMA / GETTY IMAGES
Transport nielegalnie wycinanych drzew na terytorium Indian Guajajara, Amazonia, Brazylia, czerwiec 2012 r. / MARIO TAMA / GETTY IMAGES

RAFAŁ WOŚ: Powiada Pan, że to nie człowiek zniszczył naszą planetę.

JASON W. MOORE: Dokładnie tak. Stawianie realnego problemu kryzysu klimatycznego w kategoriach ludzie kontra natura jest nieprawdziwe, a na dodatek szkodliwe. Nie należę jednak do tych, którzy twierdzą, że kryzysu klimatycznego nie ma. Przeciwnie. Uważam, że jest. I to poważny.

Ale...

Ale trudno nie zauważyć, że dzisiejsza wzmożona debata na temat środowiska naturalnego opiera się na złudnym ekologizmie [po angielsku environmentalism – red.].

Czyli?

Czyli na przekonaniu, że natura istniała sobie spokojnie, ale przyszedł zły człowiek i zaczął niszczyć. Ekologiści wskazują zazwyczaj na rewolucję przemysłową – czyli na XVIII i XIX wiek – jako na moment, w którym działanie tego zewnętrznego aktora, człowieka, zaczęło być groźne. Głównie z powodu oszałamiającego postępu technologicznego, za którego początek zwykło się uważać rok 1784 i budowę przemysłowej maszyny parowej przez Jamesa Watta. Popularnym wykwitem myślenia ekologistów jest pojęcie antropocenu.

Tę nazwę spopularyzował noblista z chemii Paul J. Crutzen. Holender zaproponował, by antropocenem nazwać nowy geologiczny czas w dziejach Ziemi, który charakteryzuje się dominującym wpływem ludzi na ekosystem.

Problem w tym, że ekologiści posługując się tym pojęciem mają tendencję do ignorowania systemu, w którym się to wszystko odbywa. Oni patrzą na zmiany w ekosystemie i mówią: „winny jest człowiek i jego nieprzerwane dążenie do wzrostu, więc trzeba wyhamować wzrost. A może i postęp”. Takie myślenie sprawia, że ekologizm co chwila wpada we własne sidła.

Stąd częste narzekania, że ekolodzy bardziej kochają naturę niż człowieka.

To nie zaczęło się teraz. To myślenie jakby wyjęte z bestsellerowej książki biologa Paula R. Ehrlicha „The Population Bomb” z roku 1968. Ehrlich w alarmistycznym tonie dowodził wówczas, że jeśli nie zostanie stworzony ogólnoświatowy system kontroli narodzin, to Ziemię czeka zagłada. Albo słynny raport Klubu Rzymskiego „Granice wzrostu” z roku 1972. Znowu ten sam schemat: to człowiek – poprzez samo swoje istnienie – jest zagrożeniem dla planety. I ani słowa o tym, że to człowiek organizuje system ekonomiczny na tej planecie. Jeśli ekologiści nie wyjdą z tego myślenia, będzie źle. Przez to cały zestaw ich – nierzadko słusznych – postulatów ma i będzie miał ograniczone możliwości przekonywania nieprzekonanych.

Jak z tego wyjść?

Wyjść można tak, że przestajemy mówić o antropocenie. A zamiast niego pora nazwać epokę, w której żyjemy, kapitałocenem. Właśnie w ten sposób znajdziemy prawdziwego sprawcę kryzysu klimatycznego, zanieczyszczenia środowiska czy wyczerpania się zasobów naturalnych. Tym winowajcą nie będzie już dość ogólna kategoria „człowieka”, lecz dużo bardziej konkretny system ekonomiczny zwany „kapitalizmem”.

A co to zmieni?

Bardzo wiele. Zrozumiemy wtedy, że problemem nie jest „człowiek” jako taki. A więc naszym wrogiem nie powinien być „rozwój” albo nawet każdy „wzrost”. Problemem jest bardzo konkretny „rozwój kapitalistyczny” i bardzo konkretny „wzrost kapitalistyczny”.

Kapitalistyczny, czyli jaki?

To znaczy taki, który jest oparty na taniości. Produkcja kapitalistyczna to taka produkcja, która tę swoją niesamowitą dynamikę osiąga poprzez ciągły dopływ tanich – a najlepiej zmierzających do darmowości – półproduktów. Podstawowym składnikiem, od którego wszystko się w kapitalizmie zaczyna, jest tania natura. Taniość występuje tu w dwóch znaczeniach.

Jakich?

Jedno znaczenie to cena. Zwróćmy uwagę, że podmioty działające wedle kapitalistycznej – niektórzy mówią „rynkowej” – logiki większość swoich wysiłków koncentrują na poszukiwaniu tanich półproduktów. Tania ma być też praca. A jak jej nie ma w jednym miejscu, to się przenosimy do innego. Tanie mają być surowce, żywność czy energia. Wszystko dlatego, że tania musi być sama produkcja. Kiedy więc na przykład dowolny regulator próbuje nałożyć na producenta jakieś ograniczenia – podatki albo kary za zanieczyszczanie okolicy – to producenci próbują je obchodzić, zignorować albo lobbują za zmianą. Wszystko dlatego, że musi być tanio. Akumulacja kapitału tak się właśnie odbywa.

A drugie znaczenie taniości?

W kapitalizmie taniość to nie tylko cena. To także sposób traktowania. Gdy coś jest „tanie”, to w kapitalizmie znaczy, że jest od razu mniej wartościowe i nie musimy traktować tego czegoś z należnym respektem. Klasycznym przykładem jest praca opiekuńcza lub domowa, świadczona zazwyczaj przez kobiety. Ponieważ jest zazwyczaj darmowa, to nie cieszy się powszechnym uznaniem, na jaki zasługuje. To właśnie ów mechanizm, który umożliwia dalszą eksploatację. Bo przecież jeśli coś nie ma wartości, nie trzeba tego szanować. A więc można wykorzystywać tę taniość do woli. W ten sposób kapitalizm zabezpiecza swoje interesy na przyszłość.

Czy ja dobrze rozumiem, że Pan mówi: w kapitalizmie natura i ludzie – a przynajmniej większa część ludzi – jadą na tym samym wózku? Czyli to nie jest – jak by chcieli ekolodzy – relacja ofiary i kata.

Dokładnie. Człowiek jest częścią natury. A właściwie czegoś, co nazywam Siecią Życia (ang. Web of Life). Przeciwstawianie człowieka naturze prowadzi nas do fałszywych wniosków. To kardynalny błąd współczesnego ekologizmu.

Ale przecież koniec końców to człowiek truje i niszczy. Weźmy smog. To wszak efekt działania naszego własnego gatunku. A nie rezultat tajnego sprzysiężenia kartelu pingwinów ani wybuchów wulkanu na Islandii.

Podtrzymuję swoje zdanie. Ale żeby dobrze zrozumieć, o czym mówię, musimy cofnąć się do początków kapitalizmu.

Czyli do maszyny parowej Watta?

Właśnie nie. To częsty błąd uważać, że kapitalizm zaczął się wraz z wybuchem rewolucji przemysłowej i pojawieniem się czegoś, co wygląda jak współczesna fabryka, bo ma kominy i dymi. To naiwne postrzeganie sprawy. W rzeczywistości niszcząca logika „taniości”, o której wspomniałem wcześniej i która jest prawdziwym paliwem kapitalizmu, ruszyła dużo wcześniej.

Kiedy?

Historycy gospodarki mówią – za zmarłym niedawno Immanuelem Wallersteinem – o tzw. długim XVI wieku. „Długim”, bo rozpiętym pomiędzy wyprawą Kolumba (1492) i początkiem kolonizacji tzw. Nowego Świata a końcem wojny trzydziestoletniej (1648). Pomiędzy tymi wydarzeniami ukształtował się ład, który znamy do dziś. Swojego ekonomicznego impetu nabierze dopiero dwa wieki później. Ale grunt pod logikę taniości został położony właśnie wtedy.

Dlaczego wtedy?

To wtedy odbyła się decydująca walka. W tej wojnie chodziło o to, czy cała Sieć Życia, a więc tak natura, jak i ludzie, zostaną zaprzęgnięci do systemu, którego celem jest ciągła pogoń za zyskiem. Ta wojna nie miała jednej bitwy. Był to rozdrobniony proces historyczny, objawiający się z różną intensywnością i mający przeróżne twarze. W obu Amerykach będzie to kolonizacja lub ludobójstwo autochtonów. A następnie założenie na tych ziemiach plantacji cukru oraz bawełny. Aby te plantacje mogły się rozwijać, zostanie zorganizowana bezprecedensowa operacja zasilania amerykańskich kolonii w niewolniczą siłę roboczą z Afryki. Znów po to, żeby było jeszcze taniej. Pomyli się jednak ten, kto powie, że to Europa – jako całość – wyzyskuje resztę. Bo również w samej Europie układ sił i struktury władzy zmieniają się najintensywniej właśnie w czasie długiego XVI wieku.

Opiszmy ten proces.

To nie przypadek, że to wówczas dochodzi do całej masy ludowych wystąpień. Często niezwykle krwawych. W Anglii mamy powstanie Roberta Ketta (1549), którego przyczyną było ogradzanie gruntów gminnych – dotąd wspólnie użytkowanych – przez największych właścicieli ziemskich. Z podobnych przyczyn buntuje się nieco wcześniej chłopstwo niemieckie (tzw. wojny chłopskie 1524-26). A ich przywódca teolog Thomas Münzer mówi o potrzebie zwalczania straszliwej logiki nowych czasów, w myśl której „każda istota, każda ryba w wodzie, każdy ptak na niebie i każda roślina w ziemi muszą stać się własnością i zostać zapędzone do pracy na rzecz możnych”.


Czytaj także: Planeta własnego wyrobu - rozmowa z prof. Ewą Bińczyk


Dotyczy to również przemocy płciowej i patriarchatu, który się właśnie wtedy mocno zaostrzył. To wówczas kobiety stały się „śmieciami Europy”. Kolejnym rezerwuarem taniej lub wręcz darmowej siły roboczej. Autorka tego terminu to historyczka Silvia Federici. Twierdzi nawet, że to nie przypadkiem właśnie wówczas nastąpił w Europie wysyp tzw. polowań na czarownice. Jej zdaniem było to nic innego jak próba pacyfikacji kobiet – tradycyjnie parających się zielarstwem czy ziołolecznictwem – podburzających lud (a zwłaszcza inne kobiety) do buntu przeciwko zawłaszczaniu lasów oraz rzek przez możnych. Aby je skompromitować, władza stworzyła więc figurę niebezpiecznej i wstecznej wiedźmy. To zresztą jest zapowiedź kolejnego zjawiska: że kapitalizm często będzie próbował „sprzedawać” korzystne dla siebie rozwiązania jako nieuchronny postęp czy walkę z zabobonem.

Podsumowując: w czasie długiego XVI wieku następuje po pierwsze akumulacja zasobów taniej pracy poprzez powrót niewolnictwa lub zwiększenie stopy wyzysku (np. pańszczyzny w szlacheckiej Polsce). A po drugie, akumulacja taniej natury drogą jej zawłaszczenia.

Kilka konkretnych przykładów. W roku 1700 do największych możnowładców w Anglii należało już ok. dwie trzecie ziemi uprawnej. A ludzie popadali w faktyczne niewolnictwo oparte na dzierżawie ziemi pod uprawę. Albo, nie mogąc się utrzymać z roli, migrowali do miast, gdzie wkrótce stali się zasobami taniej i łatwo zastępowalnej pracy dla przemysłu. Ale nawet w przypadku tak tanich – czy nawet wręcz darmowych – pracowników istnieje pewna granica, poniżej której zejść się nie da. Jest to granica fizycznego przetrwania. Człowiek musi na przykład jeść.

Warunkiem utrzymania taniego kosztu niewolniczej pracy staje się więc tani koszt wyżywienia robotnika. W efekcie trzeba produkować coraz więcej żywności. Taniej żywności. Tu zaczyna się uderzenie kapitalizmu w naturę, która musi poddać się jego woli i potanieć. Długofalowy koszt nikogo nie obchodził. Aby to zobaczyć, przenieśmy się na Maderę. A potem do Polski.

Chętnie.

Nie wszyscy wiedzą zapewne, że to Madera była w XV wieku światowym sercem produkcji cukru. Czyli tego surowca, który zapewniał tani dopływ kalorii dla zapracowanych robotniczych ciał. Portugalscy żeglarze odkryli archipelag w roku 1418, a już pół wieku później plantacje działały tu na całego. Interes szedł świetnie, więc wycinanie lasów pod dalszą uprawę postępowało w dramatycznym tempie. Do 1510 roku wycięto już połowę tamtejszych lasów. W efekcie zaburzeń ekosystemu w ciągu kilkudziesięciu lat produkcja zamiast rosnąć, drastycznie spadła. W następnych stuleciach zaprzestano jej na Maderze niemal zupełnie.

Czy to zastopowało kapitalizm? Oczywiście, że nie. Plantacje cukru zaczęto zakładać w innych, jeszcze niezużytych miejscach. Wedle tej samej zasady: byle więcej, byle szybciej, a gdy natura się buntuje, to płyniemy dalej. Najpierw na Wyspę św. Tomasza w Zatoce Gwinejskiej, a po kompletnym wycięciu tamtejszych lasów w XVI wieku do Brazylii. Tam w ciągu zaledwie jednego roku 1650 portugalscy konkwistadorzy karczują 12 tys. hektarów lasów pod plantacje. Brazylia to ogromny kraj, więc przed „zemstą natury” udało się uciekać przez dłuższy czas. Ukryte koszty kapitalizmu dały jednak o sobie znać w innych miejscach systemu. Brazylia to ten kraj w Ameryce Południowej, gdzie napływ niewolników z Afryki był największy. Z czasem przeistoczył się w problem społeczny, będący mieszanką rasizmu i nierówności, z którym tamtejsze społeczeństwo zmaga się do dziś.

Ale przecież bardzo podobny schemat można pokazać na przykładzie pańskiego kraju.

Polska była w trakcie długiego XVI wieku głównym dostarczycielem innego kluczowego surowca, czyli zboża. „Spichlerz Europy” – mówią u nas na lekcjach historii.

Bądźmy precyzyjni. Wasze zboże nie było cenione z powodu swych unikalnych właściwości. Byliście spichlerzem, bo wasza szlachta była gotowa na dostarczanie właśnie zboża taniego w bardzo dużych ilościach.

Słynny holenderski historyk społeczny Slicher van Bath nazwał nawet I RP czymś w rodzaju „nieformalnej gospodarczej kolonii” Niderlandów, czyli największej ówcześnie potęgi gospodarczej świata.

Fakt, momentami Polska eksportowała tam aż jedną trzecią całej swej produkcji zboża. Odbywało się to kosztem przyjęcia przez polską szlachtę niezwykle intensywnej i łupiącej środowisko polityki rolnej. Głównie poprzez odejście od systemu płodozmianu, w którym część ziemi okresowo „odpoczywa”, by odzyskać żyzność. Dzięki temu latyfundyści mogli słać jeszcze więcej zboża na rynki zachodnie. Ale już po mniej więcej stu latach takiej rabunkowej polityki pojawiły się negatywne konsekwencje w postaci spadającej wydajności gospodarstw. Ta zaś prócz innych przyczyn doprowadziła do spadku plonów.

Próbowano się przed nią ratować mieszanką posunięć polityczno-militarnych: trwały konflikty z sąsiadami na Kresach i dalsza komasacja gruntów oraz zwiększanie pańszczyzny.

Nie tylko. Była jeszcze masowa wycinka lasów. Szacuje się, że pomiędzy 1500 a 1650 rokiem w samym tylko dorzeczu Wisły wycięto ok. miliona hektarów lasów. To z kolei efekt boomu na potaż.

Wyjaśniam, że chodzi o zanieczyszczoną postać węglanu potasu produkowaną z popiołu pochodzącego ze spalania drewna.

Potaż znajdował szerokie zastosowanie praktyczne: od produkcji mydła i bielenia tkanin po rolę nawozu.

W XVI i XVII wieku potaż był dla wielu gospodarek ważnym towarem eksportowym. Jednocześnie ta „potażowa gorączka” zwiększała społeczne napięcia, bo prowadziła do zawłaszczania lasów przez bogatych. Co rodziło wspomniane już wcześniej niepokoje społeczne i powstania chłopskie. To kolejny przykład, jak kapitalizm niszczył zarówno człowieka, jak i naturę. A im więcej niszczył, tym mocniej musiał... niszczyć dalej. Bo wszystko jest tu ze wszystkim jakoś powiązane.

Dużo czasu spędziliśmy w długim wieku XVI, ale rozumiem, że dalej mamy już ten sam schemat. Tylko zmieniają się dekoracje.

Tak. Na przykład wraz z rosnącą produktywnością gospodarek w czasie rewolucji przemysłowej zwiększa się zapotrzebowanie na energię. Energia musi być oczywiście tania, bo tania ma być produkcja. Następuje więc rabunkowa polityka surowcowa. Gdy wyczerpuje się jakaś technologia lub jakieś zasoby, kapitalizm przeskakuje na inne. I tak dalej. Logika jest wciąż taka sama. Co sprawia, że nowe technologie nie są rozwiązaniem problemu.

W tym sensie nie ma co liczyć, że świat da się uratować, na przykład sprzedając stare auto z silnikiem spalinowym i kupując samochód o napędzie elektrycznym – i wszystko będzie tym samym załatwione.

Na koniec musimy poruszyć kwestię alternatywy. Można powiedzieć: gadaj zdrów o kapitałocenie, przecież w socjalizmie to było jeszcze gorzej. Bo na przykład forsowano industrializację krajów zapóźnionych, nie za bardzo licząc się z kosztami dla środowiska. I w tym sensie socjalizm zasadniczo nie różnił się od kapitalizmu. Co Pan na to?

Doświadczenie minionych 500 lat uczy, że kapitalizm, mając do wyboru zniszczenie Sieci Życia i rezygnację z zysku, zawsze wybierze to pierwsze. Nie chodzi o decyzje jednostek, lecz o logikę działania systemu. To się nie zmieni. Będzie raczej tak, że każda kolejna katastrofa naturalna będzie dla kapitalizmu okazją do... nowego wzbogacenia. Na przykład przy odbudowie zniszczeń po powodzi albo huraganie. Tu jest wielka rola dla państwa. Gracza odpowiednio dużego, by zrobić autentyczną systemową różnicę. Z drugiej strony wydaje się, że kapitalizm ma coraz mniejsze pole manewru.

Co to znaczy?

Przez ostatnie 500 lat był mistrzem w niepłaceniu rachunków. Uciekał przed kosztami swego funkcjonowania na różne sposoby. Poprzez poszukiwanie nowych rezerwuarów taniej pracy. Poprzez patriarchat, będący źródłem darmowej pracy kobiet. Poprzez dewastację klimatu. Ale teraz na wielu polach nie ma już dokąd uciekać i czego kolonizować. Wydaje się, że nadchodzi moment, by wymusić zmianę logiki taniości. Choć nie potrafię podać precyzyjnej daty, kiedy to się wydarzy. ©℗

JASON W. MOORE (ur. 1971) jest historykiem gospodarczym, geografem i socjologiem. Pracuje na Uniwersytecie w Bing­hampton w stanie Nowy Jork. Autor takich książek jak „A History of the World in Seven Cheap Things” („Siedem tanich rzeczy. Krótka historia świata” 2017; trwają prace nad polskim tłumaczeniem) oraz „Capitalocene or Anthropocene” („Kapitałocen czy antropocen”, 2016).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz ekonomiczny, laureat m.in. Nagrody im. Dariusza Fikusa, Nagrody NBP im. Władysława Grabskiego i Grand Press Economy, wielokrotnie nominowany do innych nagród dziennikarskich, np. Grand Press, Nagrody im. Barbary Łopieńskiej, MediaTorów. Wydał… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51/2019