Byle łosoś był na stole

Krzysztof Wojtas, działacz środowiskowy: Oferujemy pomoc rozwojową Afryce w zamian za dostęp do tamtejszych łowisk. Z pomocą bywa różnie, za to z powodzeniem drenujemy zasoby tych krajów.

01.02.2021

Czyta się kilka minut

 / DEA / V. GIANNELLA / GETTY IMAGES
/ DEA / V. GIANNELLA / GETTY IMAGES

BARTOSZ RUMIEŃCZYK: Chińska fabryka mączki rybnej w Gambii. Taka jest pierwsza scena filmu „Stolen Fish” dokumentalistki Małgorzaty Juszczak. Czy może być coś bardziej abstrakcyjnego dla widza w Polsce?

KRZYSZTOF WOJTAS: To temat naprawdę bardzo istotny dla polskiego widza. I to w kilku warstwach. Z jednej strony pokazuje negatywne skutki globalizacji, a z drugiej opowiada o działaniach neokolonialnych, w które zaangażowana jest Europa, w tym także Polska.

Nawet jeśli to chińskie fabryki?

Europa nie jest tu bez winy. Drenujemy zasoby tzw. globalnego Południa, a nasz styl życia odbija się negatywnie na ludziach mieszkających w tych krajach – i o tym ten film opowiada. A także o migracji zarobkowej, którą cały czas postrzegamy jako coś gorszego niż uchodźstwo.

Bo mamy o niej fałszywe wyobrażenie. Myślimy, że to wygląda tak, jak wyjazd Polaków na Wyspy Brytyjskie, by się dorabiać.

Poprzez procesy globalizacyjne odpowiadamy za to, że ludzie muszą wyjeżdżać z takich krajów jak Gambia, bo coraz trudniej w nich żyć. Choć zwykły konsument myśli, że nie ma z tym nic wspólnego.

Do wyprodukowania jednego kilograma mączki rybnej potrzeba 4-5 kg ryb. Nie rozumiem, jakim cudem to się opłaca. Nie lepiej jest po prostu sprzedać 5 kg ryb?

Z punktu widzenia systemów żywnościowych i problemu wyżywienia planety to jest faktycznie bez sensu. I tak: lepiej byłoby sprzedać 5 kg ryb, jak działo się to od zawsze w Gambii. Przecież 90 proc. ryb przeznaczonych na mączkę nadaje się do spożycia przez ludzi. Ale produkcja mączki rybnej się opłaca, bo jest to surowiec przeznaczony do produkcji pasz dla zwierząt hodowlanych: kur, świń, ale także ryb mięsożernych, jak np. łosoś, który pożera olbrzymie jej ilości. Do produkcji jednego łososia trzeba użyć średnio 170-400 ryb, które zostały przerobione na mączkę i olej rybny.

Znów czegoś nie rozumiem – czemu w ogóle trzeba „produkować” łososia? Albo inne ryby? Czemu nie kupujemy ryb prosto z kutra, dopiero co wyłowionych z morza, jak to pokazuje każda reklama?

Bo tych ryb w morzach i oceanach już praktycznie nie ma. 90 proc. łowisk jest maksymalnie wykorzystanych lub przełowionych – a to znaczy, że więcej łowić się już nie da. Populacje łososia atlantyckiego zostały tak przetrzebione, że ciężko o dzikiego łososia w naturze – stąd pomysł, by go hodować czy „produkować”. Zresztą początki hodowli ryb miały wyglądać zupełnie inaczej. Mówiło się o niebieskiej rewolucji, tak jak kiedyś o zielonej.

Zielona rewolucja w latach 60. XX wieku wprowadziła bardziej wydajne rośliny do uprawy w krajach globalnego Południa, co miało być remedium na głód, a pogłębiło nierówności. Owszem, pola dawały więcej plonów, ale biednych ludzi dalej nie było stać na ich zakup, więc zaczęto nadwyżki eksportować i rewolucja zjadła własny ogon.

Ta niebieska natomiast miała być odpowiedzią na kurczące się zasoby ryb w morzach i oceanach. W pewnych aspektach, jak choćby w przypadku ekstensywnych hodowli tilapii czy naszego rodzimego karpia, jesteśmy w stanie wyhodować ryby bez nadmiernego zużywania zasobów naturalnych.

To co poszło nie tak?

Zaczęto hodować ryby, które potrzebują białka zwierzęcego. Drapieżniki, takie jak łososie, tuńczyki czy okonie morskie, cieszą się olbrzymim zainteresowaniem konsumentów, a ich hodowla przynosi duże zyski, bo można je sprzedać w dobrych cenach. Ale właśnie te ryby, np. łososie, muszą jeść inne ryby, zwłaszcza aby były źródłem kwasów omega 3, aminokwasów i witamin. Mamy coraz większe problemy z łowieniem na naszych wodach, więc zawieramy umowy handlowe z Afryką, oferując pomoc rozwojową w zamian za dostęp do ich łowisk. Z tą pomocą bywa różnie, za to z powodzeniem drenujemy zasoby krajów, które często nie mają nawet odpowiednich narzędzi, by ten drenaż kontrolować.

Abou – jeden z bohaterów filmu „Stolen Fish” – mówi o tym bardzo obrazowo: to, co my łowiliśmy przez cały miesiąc, chiński statek łowi w jeden dzień. To już nie rybołówstwo, ale żniwa.

Większość ludzi ma bardzo romantyczne wyobrażenie o rybołówstwie: łodzie wychodzą w morze o świcie, rybacy walczą ze sztormem i wracają z sieciami pełnymi ryb. Owszem, takie rybołówstwo istnieje, co więcej: jest kluczowe dla bezpieczeństwa żywnościowego wielu ludzi w rejonach globalnego Południa. Ale częściej mamy do czynienia z przemysłowymi kutrami, które rozciągają sieci na kilka, kilkanaście kilometrów. Takie kutry faktycznie zagarniają wszystko, co spotkają na swojej drodze. Drobne ryby, pływające w ławicach, nie mają żadnych szans. Jeśli taka jednostka, wyposażona w najnowsze echosonary, namierzy ławicę, to w zasadzie wciąga ją w całości i po sprawie.

To ma ogromny wpływ na lokalne ekosystemy. Szacuje się, że co roku w sieciach rybackich ginie ponad 100 mln rekinów, około 300 tys. delfinów i mniejszych gatunków wielorybów czy ponad 250 tys. zagrożonych wyginięciem żółwi skórzastych.

Czy w Polsce również doszło do takiego przełowienia?

Z Bałtykiem jest dość podobnie. Łowimy głównie śledzie, szproty i dorsze. Te trzy gatunki stanowią ponad 95 proc. wszystkich połowów. Dorsza przełowiliśmy: na początku lat 80. polscy rybacy łowili 120 tys. ton, dziesięć lat później już tylko nieco ponad 25 tys., a dziś połowy zostały niemal całkowicie wstrzymane, żebyśmy nie skończyli jak Nowa Kaledonia. Gdy dorsz zniknął, całe tamtejsze osady straciły pracę. To problem uniwersalny.

Jaki odsetek mączki rybnej trafia do nas?

Polska nie jest znaczącym jej konsumentem, ale z drugiej strony jemy dużo łososia, który pochłania olbrzymie jej ilości, i coraz więcej krewetek, które są importowane. Zresztą z rybami i owocami morza jest zupełnie inaczej niż z kurczakami czy świniami – drób i wieprzowinę jemy w większości lokalną, ryby niemal w całości importujemy: egzotyczne gatunki z Azji, łososie z Norwegii, a te kraje mączkę rybną importują, i to w olbrzymich ilościach. Trudno jest natomiast oszacować dokładne pochodzenie mączki rybnej, bo nie ma dobrego systemu jej znakowania. W przypadku tego surowca możemy mówić o kompletnym zglobalizowaniu.

Co to znaczy?

W naszej organizacji od ponad roku badamy łańcuchy dostaw mączki rybnej z Afryki Zachodniej. Ta z Gambii może najpierw trafić do Wietnamu, gdzie zostanie przetworzona i zmieszana z mączką rybną z innych krajów, a następnie wysłana przez pośrednika do jeszcze innego kraju, gdzie zostanie z kolei wkomponowana w paszę dla ryb i sprzedana norweskiemu hodowcy. Nie ma też żadnych przepisów, które by regulowały handel mączką. Ani w Unii, ani w Polsce.

A dlaczego ich nie ma? Przecież wystarczy usiąść i napisać dobre prawo.

Myślę, że jednym z powodów jest niewielkie zainteresowanie opinii publicznej. A drugim? Razem z moim zespołem przeanalizowaliśmy wszystkie umowy handlowe, jakie Unia zawiera z krajami Afryki Zachodniej, i jedyną regulowaną kwestią jest jakość mączki, nie ma natomiast słowa o zabezpieczaniu kwestii środowiskowych czy pracowniczych.

Tylko że taki stan rzeczy chyba nam się po prostu opłaca.

Zdecydowanie tak. To także zrzucanie odpowiedzialności na inne kraje i jednocześnie oczyszczanie własnego sumienia. Skoro przełowiliśmy własne morza i oceany, to będziemy chronić swoje gatunki, równocześnie uważając, że nasz styl życia i konsumpcji nie podlega negocjacji, więc przeławiamy morza i oceany w innych krajach. W końcu jesteśmy coraz bogatsi i nadal chcemy jeść łososie i krewetki. Ale to ma swój koszt środowiskowy, więc przerzucamy ten koszt na kraje globalnego Południa.

Na samym początku wspomnianego filmu pada mocne zdanie: to zabieranie jedzenia biednym, by karmić zwierzęta bogatych. Ale mączka rybna jest wykorzystywana także w hodowli innych zwierząt, niekoniecznie tych trafiających na bogatsze stoły, jak łososie czy krewetki.

Kiedyś najwięcej mączki rybnej spożywały świnie i kury, ale dziś to się zmieniło, bo hodowla ryb jest najdynamiczniej rozwijającą się hodowlą zwierząt, więc mączkę i olej rybny w 70 proc. spożywają właśnie ryby. Reszta idzie na fermy oraz w niewielkim stopniu, ale jednak, na karmę dla zwierząt domowych, suplementy diety, nawozy, nawet kosmetyki.

Drób oraz wieprzowina hodowane przemysłowo to nie jest jedzenie bogatych. Fermy mają zaś jeden cel – dostarczenie mięsa po jak najniższej cenie.

Tak, ale mówimy o krajach bogatych ogólnie, a Polska się do nich już zalicza. Natomiast w tym momencie dotykamy tzw. ukrytych kosztów taniego mięsa. Świnie i kury nie potrzebują w swojej diecie ryb, prawda? A mimo to używa się mączki rybnej w paszach, bo ma ona bardzo efektywny wpływ na wzrost zwierząt, zresztą gatunkowo i genetycznie już wyselekcjonowanych tak, aby jak najszybciej przyrastała masa mięśniowa. Świnie i kury zjadają dwa razy więcej ryb niż cała populacja Japonii i sześć razy więcej niż USA. A przecież można te gatunki hodować na roślinnych paszach, tylko że wolniej.

Ale wtedy nie mielibyśmy taniego mięsa.

I dlatego ponosimy ogromne koszty środowiskowe. Naukowcy udowodnili już, jak mocno hodowla przemysłowa wpływa na zmiany klimatyczne. Wiemy też, jak wysoką cenę płacą za to zwierzęta.

Praca w przemyśle mięsnym jest też fatalnie opłacana, a warunki zatrudnienia są niemal niewolnicze. Abou, o którym opowiada Juszczak, wyjechał już z Gambii. Jest teraz w ośrodku na Teneryfie, gdzie wystąpił o azyl. Jeśli uda mu się uzyskać zgodę na pobyt w Hiszpanii, to niewykluczone, że zatrudnienie znajdzie albo na fermie, albo np. w Morzu Plastiku, szklarnianym zagłębiu hiszpańskiej Almerii. To, co wygnało go z Gambii, dopadnie go w Europie.

Niestety, to wygląda jak koło.

Mamy jakieś rozwiązanie?

To nie jest kwestia łatwych i szybkich rozwiązań. Prędzej systemowych.

Powinniśmy, przynajmniej w Europie, uchwalić przepisy regulujące obrót mączką rybną. Dalej: przemyśleć samą hodowlę ryb, a także szerzej hodowlę zwierząt oraz jej finansowanie. Rozwiązaniem może być wspieranie hodowli ekstensywnych, bardziej przyjaznych dla środowiska i dobrostanu zwierząt.

Lobbujemy teraz w Unii o wspieranie właśnie takich hodowli. Pracujemy także nad obszernym raportem prezentującym odpowiednie rozwiązania – w akwakulturze mogą to również być hodowle małż czy alg – które nie tylko nie obciążają środowiska, ale mają też na nie dobry wpływ, np. oczyszczają wodę.

Kolejną z takich inicjatyw, o której dziś dużo się mówi – i to nie tylko na poziomie europejskim, ale światowym – jest skończenie z dotowaniem rybołówstwa. Sposób finansowania faworyzuje duże jednostki, i siłą rzeczy te jednostki stają się coraz większe i potężniejsze, pożerając małe łódki Gambijczyków. Finansujemy więc przełowienie z pieniędzy publicznych.

I te hodowle ekstensywne będą w stanie zaspokoić nasze potrzeby konsumenckie? Bo my chcemy mieć jak najszybciej, jak najtaniej i jak najwięcej.

Dlatego konieczna jest też zmiana zachowań konsumenckich. To brzmi już jak banał, ale naprawdę nie jest tak, że nam się wszystko należy. Warto więc pokusić się o refleksję i zrozumieć, że jesteśmy odpowiedzialni za środowisko, za innych ludzi oraz że to, co robimy na co dzień, ma znaczenie.

I pewnie przejść na weganizm…

Niekoniecznie. Możemy chociażby ograniczać spożycie mięsa, zwracać większą uwagę na to, co jemy, z czego się pożywienie składa, skąd pochodzi – akurat w przypadku ryb jest to dość dobrze oznaczone.

Ale nie ma się co obrażać na konsumenta, jeśli jego budżet domowy nie pozwala na zapełnienie w sklepie koszyka produktami eko i bio.

I dlatego uważam, że zmiany systemowe są ważniejsze. Przerzucanie całej odpowiedzialności na konsumenta jest nie fair – konsumenckie dywagacje to jest jednak przywilej. Ale ograniczanie spożycia mięsa – o czym mówi się na poziomie już ONZ czy WHO – nie jest kosztotwórcze, nawet dla średnio zamożnej rodziny.

Coraz częściej na półkach naszych sklepów, i to nie tych ze zdrową żywnością, ale osiedlowych, pojawiają się bardzo tanie zamienniki mięsa. Zastanawiam się, czy za chwilę nie wpadniemy w pułapkę i nie powtórzymy błędów produkcji popełnionych przy masowej hodowli mięsa i ryb.

Z pewnością przy każdego rodzaju produkcji należy uważać, by nie generować negatywnych skutków środowiskowych. Samo usunięcie zwierząt z całego procesu ma jednak olbrzymie znaczenie, także etyczne. Poza tym wydajność – zwierzęta trzeba karmić olbrzymią ilością paszy, hodowla zużywa duże ilości wody, więc nawet jeśli mówimy o niedoskonałych produktach i rozwiązaniach, to i tak obniżamy koszty środowiskowe.

Patrząc bardziej wizjonersko, myślę, że jest olbrzymi potencjał mięsa z hodowli komórkowej. Dziś to brzmi jak science fiction, ale w Azji już trafiło do produkcji. I na początku będzie opór konsumencki, ale z czasem, gdy cena się wyrówna, to zastąpi mięso produkowane przemysłowo. Ale przede wszystkim potrzebna jest poważna dyskusja o zmianach globalnego systemu żywnościowego. ©

KRZYSZTOF WOJTAS jest dyrektorem Departamentu ds. Dobrostanu Ryb w Compassion Polska należącej do Compassion in World Farming. Jej misją jest zakończenie przemysłowego chowu zwierząt, także ryb.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 6/2021