Najpierw rzeczy najważniejsze

To bardzo miłe – po niemal każdym ze spotkań autorskich zwożę do domu torby pełne darów.

12.11.2018

Czyta się kilka minut

Domowe przetwory z lokalnych upraw są pyszne, regionalna literatura uświadamia, ilu fascynujących detali nie pozwala dostrzec warszawskocentryczna perspektywa. Osobna kategoria podarków to gadżety promocyjne z logo biblioteki, domu kultury, powiatu czy szkoły. Klasyczny ich zestaw obejmuje obowiązkowy kubek (kolekcję liczącą około setki egzemplarzy składuję w garażu, nie mając pojęcia, do czego komuś może się przydać kubek za duży na espresso, a za mały na herbatę, bo one zawsze są w takich właśnie oszczędnościowych rozmiarach), długopis, notatnik lub pendrive. Słowo daję, że przejeżdżając w ciągu roku Polskę dwa razy wzdłuż i wszerz, dochodzę do wniosku, że gdy za chwilę legnie w gruzach moja, pożal się Boże, medialna „kariera”, z pewnością zarobię na chleb z masłem tłukąc za unijne dotacje na promocję regionów nieprzytomne ilości generycznych, obrandowanych długopisów, kubków i medalionów. Rynek takich promocyjnych durnostojek (jak mawiało się u nas na Białostocczyźnie na zagracające przestrzeń bibeloty) musi być wart dziesiątki milionów złotych.

Są jednak i takie prezenty, które palą ręce i serce. Zdarzył mi się już przekazany spontanicznie „na potrzebujących” zaręczynowy pierścionek albo cała zawartość portfela (z paragonami i rachunkami), a nawet sztabka złota. To nie wszystko. Ostatnio na jednym ze spotkań w ubogiej podwarszawskiej parafii w podziękowaniu za wykład o Eucharystii dostałem namalowany przez oazową młodzież prosty plakat: na brystolu odciśnięte ich ręce, wielkie słowo „Dziękujemy!” i oazowy krzyż (w branży zwany „foską”). „Krzyż jest jeszcze nieskończony” – wyjaśnił opiekujący się tymi dzieciakami ksiądz wikary. „Dziewczyna, która go dziś dla pana malowała, musiała nagle wrócić do domu, bo jej ojciec tak pobił jej siostrę, że musiała z nią pojechać do szpitala...”.

Kawałek kartonu – który, jak większość takich podziękowań, miałby swój moment w chwili wręczania, a później skończył wśród innych miłych pamiątek, do których wraca się raz na parę lat przy przeprowadzkach – nagle stał się relikwią. Czymś, co będę miał teraz w swojej pracowni, zawsze blisko, na wypadek, gdyby choć na chwilę zdarzyło mi się zapomnieć, jak się dziś mają sprawy Bożych dzieci na tym Bożym świecie. O tym, jaki bagaż niosą ze sobą ludzie, których mijam na ulicy bez refleksji i głębszego spojrzenia, będąc tylko w swojej własnej głowie, biegnąc za tysiącem swoich spraw.

Wreszcie i o tym, jak ciężko chory jest mój kraj, w którym wybrana przez Polaków władza ma czas i energię na toczenie haniebnych przepychanek nad tym, czyje obchody stulecia niepodległości będą bardziej „mojsze”, pompatyczne i jedynie słuszne, a od miesięcy nie jest w stanie powołać Rzecznika Praw Dziecka. Dla każdego, kto sprawę obserwuje, jest oczywiste, że faktyczny brak rzecznika (poprzedni skończył ostatnią możliwą kadencję w sierpniu i w tej chwili czeka na przekazanie obowiązków, a w takim momencie nie podejmuje się strategicznych działań) nie wynika z braku sensownych kandydatów, bo tacy – i to zgłaszani przez PiS i jego przystawkę, Kukiz ’15 – byli. To w oczywisty sposób skutek tego, że rocznicowe wyszarpywanie sobie z rąk biało-czerwonej flagi przez ludzi, którzy uwierzyli, że zaświadczenie z PKW o wyborze zrobiło z nich kwintesencję polskości, jest dla nich o całe piekło ważniejsze niż zadbanie o obsadę najważniejszego w Polsce urzędu mogącego interweniować w sprawach dotyczących jej najbardziej podatnych na zranienia obywateli. Ustawę o nie wiadomo komu potrzebnym dodatkowym dniu wolnym są w stanie napisać na kolanie i przepchnąć przez wszystkie instancje w parę dni, a tej fundamentalnej sprawy załatwić od miesięcy nie potrafią. Potwierdzają tym samym moje robocze założenie, że równie dobrze mogłoby ich nie być, podczas gdy z całą pewnością musi jednak być rzecznik, wyposażony przez ustawę w solidny budżet, biuro i olbrzymie kompetencje: immunitet, prawo do żądania wyjaśnień od każdej instytucji, mający prawo wkraczać w sytuacje takie jak ta, o której usłyszałem na wspomnianym spotkaniu, i wesprzeć lokalne struktury opieki społecznej i policji, angażując się w tę sprawę natychmiast jako prokurator.

Piszę te słowa w piątek, na dwa dni przed tym, jak na Stadionie Narodowym patriotycznie zaśpiewa m.in. Maryla Rodowicz, w Kancelarii Premiera z repertuarem legionowym (jak mniemam) zmierzy się artysta Stachursky, prezydent z resztą naszej politycznej magnaterii przejdzie przez Warszawę w towarzystwie transporterów opancerzonych, a zwolennicy patriotyzmu pirotechnicznego, uważający się za crème de la crème narodu, ubogacą nas też, jak co roku, wieloma skandowanymi refleksjami sprowadzającymi chrześcijaństwo do ksenofobii, a polskość do rasizmu. Nie pierwszy to raz, gdy okazuje się, że z wieloma moimi rodakami dzieli mnie sposób rozumienia pojęć „miłość do ojczyzny” i „patriotyzm”. Nie przypuszczam, bym kiedykolwiek znalazł w sobie śmiałość, żeby nazwać siebie „patriotą”, nie uzyskawszy wcześniej pewności, że dla najsłabszych członków naszej wspólnoty zrobiłem wszystko, co leżało w zakresie moich możliwości. Bo to jest moja (prywatna, nie ma obowiązku jej podzielać) definicja patriotyzmu.

First things first, mawiają anglojęzyczni: najpierw robimy rzeczy konieczne, później pozostałe. Gdyby przyszło mi uczestniczyć w jakichś pompach-akademiach, nie dawałoby mi spokoju pytanie, co ze stu lat polskiej niepodległości wynika dla tych, którzy rocznicowy dzień spędzą w pustostanach, w kanałach ciepłowniczych, katowani przez bliskich przy bezczynności państwowych instytucji, mieszkający bez łazienki (nie ma jej milion lokali w Polsce), bez bieżącej wody (nie ma jej pół miliona mieszkań).

Tak, wiem, nie wszystko naraz, jest 500 plus i wiele innych socjalnych programów, a my musimy przecież też kiedyś sobie poświętować. W świętowaniu urodzin Matki nie ma oczywiście nic złego. Pytanie tylko, gdzie owa Matka wówczas będzie. I czy nie uczcilibyśmy jej lepiej, czyniąc w tym dniu Polskę godnym miejscem do życia dla choćby jeszcze jednego z jej poobijanych dzieci. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 47/2018