Waluta strachu

Stalowy bunkier, ukryty 250 metrów pod ziemią, na najtwardszych skałach Manhattanu. Sztabki złota, poukładane niczym cegły, w boksach z metalowej siatki. Każda jest warta ponad pół miliona dolarów.

08.03.2011

Czyta się kilka minut

Bank Rezerwy Federalnej, Liberty Street 33, Nowy Jork, USA. 21 czerwca 2008 r. /
Bank Rezerwy Federalnej, Liberty Street 33, Nowy Jork, USA. 21 czerwca 2008 r. /

Bank Rezerw Federalnych USA - mieszczący się zaledwie kilka przecznic od Wall Street - zajmuje cały kwartał pomiędzy ulicami Liberty, Nassau, William i Maiden Lane. Wzniesiony na początku lat 20. minionego wieku gmach wzorowano na fortyfikowanych pałacach florenckich krezusów doby renesansu. Zupełnie nie przystaje do otaczających go wieżowców ze szkła i metalu. Ale taka była intencja: masywne, kamienne ściany i ciężkie metalowe kraty emanują stabilnością, solidnością, pewnością.

W podziemiach tego gmachu przechowywana jest jedna piąta światowych rezerw złota monetarnego. Ponad 6700 ton.

Złoto

Geofizycy twierdzą, że powstało podczas wybuchu gwiazd supernowych. Inkowie wierzyli, że pochodzi z kropli potu słońca. Alchemicy próbowali je stworzyć z łatwiej dostępnych metali...

Od tysięcy lat uważane za symbol bogactwa i splendoru, było, jest i prawdopodobnie zawsze będzie przedmiotem pożądania. Głównie dlatego, że jest go niewiele.

Szacuje się, że od początku istnienia ludzkości wydobyto go niespełna 160 tys. ton - około 8 tys. metrów sześciennych. Aż trzy czwarte owego złota wydarto Ziemi w ciągu minionych stu lat. To paradoks, bo łatwo dostępne złoża - te, których odkrycia prowadziły do "gorączki złota" w Kalifornii czy Australii - szybko się wyczerpały. Złoto eksploatowane dziś pochodzi w większości z miejsc trudno dostępnych. Nawet w najnowocześniejszych kopalniach, jak Batu Hijau w Indonezji, aby uzyskać uncję cennego kruszcu, trzeba wydobyć ok. 250 ton skał i rudy. Proceder wymaga albo zastosowania kosztownych i najczęściej szkodliwych dla środowiska technologii, albo zdesperowanych ludzi, gotowych na katorżniczą pracę, często z narażeniem życia.

Mówi się, że to "waluta strachu". Złoto jest, praktycznie rzecz biorąc, niezniszczalne. Od tysięcy lat jego podaż jest mniej więcej taka sama (około 1-2 proc. rocznie). Wbrew zachciankom alchemików, nie można go rozmnożyć ani dodrukować. Jest synonimem tego, co pewne, stabilne, trwałe. I piękne. Kropla słońca. Pierwiastek wieczności. Wszystkie cechy, jakie powinien posiadać pieniądz.

I tak postrzegane jest złoto również dziś, w dobie globalnego kryzysu: odkąd zaczął się kryzys, jego sprzedaż rośnie. W nim lokują swoje finansowe rezerwy ci, którzy albo przestali ufać giełdom, funduszom itd., itp., albo wolą - jak to się mówi - bardziej zdywersyfikować swoje finansowe inwestycje.

Pochód cywilizacji

Uważa się, że pierwsze monety pojawiły się ok. 650 lat przed Chrystusem, w Królestwie Lidii, w Anatolii (dziś to część Turcji). Te najwcześniejsze - wykonywane ze srebra, złota, miedzi, czasem z niklu czy nawet żelaza - nie zawsze bywały piękne, a proporcje szlachetnych kruszców mogły być dziełem przypadku. Ale kształty czy proporcje nie były w tych starożytnych monetach najważniejsze. Liczył się przede wszystkim trud i wysiłek włożony w ich wyprodukowanie.

O precyzję kształtów i proporcji zaczęli dbać starożytni Grecy, do których monety z Anatolii dotarły kilkaset lat później. Potem zaś rzymscy cesarze - m.in. Juliusz Cezar po przekroczeniu Rubikonu - wpadli na pomysł, by na monetach umieszczać swe wizerunki, chwalić się dokonaniami. Rzymianie jako pierwsi zrozumieli, że przechodzące z rąk do rąk monety to wspaniałe narzędzie propagandowe: mogą przekonać świat o wyższości ich cywilizacji, powinny więc być piękne.

Od tamtej pory władca jakiegokolwiek kraju, jeśli chciał mieć cokolwiek do powiedzenia, musiał zadbać o wyprodukowanie własnej waluty. Stany Zjednoczone nie były wyjątkiem. Po ogłoszeniu niepodległości jednym z pierwszych posunięć nowego sekretarza skarbu, Aleksandra Hamiltona, było doprowadzenie do stworzenia mennicy i emitowania pieniędzy. Na monecie dziesięciodolarowej - był to największy nominał - pojawił się orzeł. W liście do Kongresu Hamilton tłumaczył, że nic lepszego niż takie godło nie przychodziło mu do głowy. Na razie na piękno nie było czasu. Szybko przyjęła się potoczna nazwa: Eagle (orłówka). Półtora wieku później "gorączka złota" w Kalifornii sprawi, że pojawi się zapotrzebowanie na większe nominały. W 1849 r. do obiegu wejdą monety dwudziestodolarowe: Double Eagles.

Najcenniejsza na świecie

Moneta, która spoczywa w szklanej gablocie w budynku Rezerwy Federalnej, ma taki właśnie nominał: 20 dolarów.

Ale tuż obok tabliczka informuje, że jest to najcenniejsza moneta świata.

Była jedną z blisko pół miliona "dwu­orłówek", wybitych w filadelfijskiej mennicy w marcu 1933 r. W 1905 r. prezydent Theodore Roosevelt zlecił wykonanie projektu amerykańskich monet rzeźbiarzowi Augustusowi Saint-Gaudensowi.

Awers przedstawia Wolność, Lady Liberty, która w jednej dłoni dzierży pochodnię, a w drugiej gałązkę oliwną. W tle pojawia się gloria, delikatne promienie słońca. Na odwrocie, również na tle słońca, wznosi się do lotu orzeł.

"Dwuorłówka" waży 0,9675 uncji. Mennica, która miała wybić monetę 20-dolarową, dokonała skrupulatnych wyliczeń, korzystając z urzędowej ceny złota: 20,67 dolarów (w rzeczywistości od kilkunastu już dni nieaktualnej, ale nie dostali aktualnego rozporządzenia).

Dziś taka porcja złota warta jest ok. 1350 dolarów. W 2002 r., podczas aukcji w Sotheby, anonimowy nabywca zapłacił za ową dwudziestodolarówkę 6,6 mln dolarów. Do sumy doliczono 15-procentową prowizję oraz nominalną wartość monety, odprowadzoną do mennicy. Razem: 7 590 020 dolarów.

Alchemia

Sceptycy twierdzą, że inwestowanie w złoto przypomina chowanie oszczędności w skarpetce. John Maynard Keynes przekonywał, że to "barbarzyński relikt". Wielu współczesnych ekonomistów podziela jego zdanie: polityka monetarna, której fundamentem jest złoto, przypomina medycynę przed wynalezieniem penicyliny - mówią z dozą politowania. Dziś, w dobie finansowej inżynierii, światem rządzą instrumenty i derywaty. Pieniądz to koncept. Abstrakcja. Elektroniczny impuls. Dotyk magnetycznego paska.

Ale nie zawsze tak było.

Przygoda z fikcją i abstrakcją rozpoczęła się w roku 1933. Pogrążone od kilku lat w Wielkim Kryzysie Stany znalazły się na skraju przepaści. W lutym, zaledwie kilka tygodni przed zaprzysiężeniem nowego prezydenta, rozpoczął się szturm na banki. Amerykanie w panice wycofywali z nich oszczędności, domagając się złota. Rezerwy kruszcu topniały z dnia na dzień. W pierwszym dniu urzędowania Franklina Delano Roosevelta, 5 marca, nowy sekretarz skarbu William Woodin zdecydował się na bezprecedensowe posunięcie: odejście od parytetu złota. Spanikowanym klientom banki miały od tej pory wypłacać nie złoto, ale papier. Rezerwa Federalna miała wyemitować nowe banknoty, nie oglądając się na rezerwy złota.

Kongres niemal natychmiast przyjął nadzwyczajną ustawę. Roosevelt wygłosił przez radio 15-minutowe przemówienie do narodu, w którym tłumaczył, że patriotycznym obowiązkiem każdego obywatela jest zdeponowanie posiadanego złota w banku. Podniesiono jego urzędową cenę: z 20,67 dolarów do 35 dolarów za uncję. Rok później posiadanie "walutowego" złota stało się w Stanach nielegalne (tak będzie aż do początku lat 70., kiedy kraj odejdzie również od parytetu złota w międzynarodowych transakcjach walutowych). Woodin, zapalony numizmatyk, zadbał jednak, aby oprócz biżuterii zachować jeszcze jeden wyjątek: stare monety.

Brud

Papierowe banknoty nie są wieczne, zwłaszcza te o niskich nominałach. Przeciętna długość życia jednodolarówki to 22 miesiące. Banknoty 10-dolarowe przetrwają średnio półtora roku; 20-dolarowe - dwa lata. Najdłużej, bo trochę ponad osiem lat, "żyją" studolarówki.

A monety? W gablotach Rezerwy Federalnej brak statystyk. Zaglądam do swojego portfela. Większość quarterów (25 centów), dziesiątek i niklówek (5 centów), które tam mam, została wybita w ciągu ostatniej dekady. Ale znajduję też jedną jednocentówkę z 1968 r. Miedź pokryła się lekko zielonkawym osadem. Chciałoby się napisać "patyna", ale wyraz ten kojarzy mi się z czymś stałym, nieruchomym i zupełnie nie pasuje do pieniędzy. Pieniądze przechodzą z rąk do rąk. Do nich co najwyżej przyczepia się brud.

Są jednak wyjątki.

Moneta w gablocie błyszczy. Ani cienia brudu. Niewielka domieszka miedzi sprawia, że złoto ma piękny, ciepły kolor. Wygląda jak nowa. Nie weszła nigdy do obiegu. Była jedną z 455 500 monet wybitych w Filadelfii w połowie marca 1933 r., kilkanaście dni po zdelegalizowaniu przez Roosevelta walutowego złota. Jeden z pracowników mennicy tłumaczył po latach, że nie otrzymali oficjalnego rozporządzenia: "Jesteśmy li tylko fabryką". Kiedy pomyłka wyszła na jaw, zdecydowano, że monety zostaną przetopione (dwie przekazano muzeom; są dziś w posiadaniu Smithsonian Institution). Ale zanim to nastąpiło, kilkanaście - do dziś nie wiadomo, ile dokładnie - zostało z mennicy wykradzionych.

Sprawa najprawdopodobniej pozostałaby tajemnicą garstki kolekcjonerów, gdyby nie dziennikarz śledczy, który w 1944 r. zainteresował się mającą się wkrótce odbyć aukcją numizmatyczną. Zadzwonił do mennicy z pytaniami o pochodzenie kilku monet, które miały pójść pod młotek. Data "1933" budziła podejrzenia. Wszczęto oficjalne dochodzenie.

Kilka tygodni wcześniej identyczną monetę, podczas innej aukcji, nabył król Egiptu Faruk, zapalony kolekcjoner jajek Fabergé, buteleczek po aspirynie, żyletek, pocztowych znaczków i monet. Tych ostatnich posiadał w kolekcji ponad 8 tys. Jego współpracownicy zwrócili się do departamentu skarbu USA z prośbą o pozwolenie na wywóz. Prośbę rozpatrzono przychylnie.

Kilka dni później, Amerykanie zorientowawszy się, że popełnili błąd, poprosili o zwrot monety. Ale ta odjechała już do Egiptu. Trwająca wojna nie ułatwiała numizmatyczno--dyplomatycznych negocjacji. Sprawa spełzła na niczym. W 1952 r. w Egipcie doszło do przewrotu, bibeloty obalonego króla, w tym słynna "dwuorłówka", miały pójść pod młotek. Amerykanie ponownie prosili o jej zwrot, ale zanim doszło do aukcji, moneta znikła.

Złoto w klatkach

Gmach Rezerwy Federalnej. Przy wejściu wita mnie dwóch mundurowych z bronią. Legitymują, potem gdzieś dzwonią, coś sprawdzają. Gdy wreszcie wchodzę do hallu wyłożonego marmurem, muszę przejść szczegółową kontrolę bezpieczeństwa, a potem zdeponować laptop, telefon i aparat fotograficzny.

Przewodniczka sypie faktami jak z automatu: według World Gold Council w 2007 r. na świecie istniało około miliarda uncji złota. Stany posiadają 27 proc. światowych zasobów. Większość przechowywana jest w Fort Knox w Kentucky. Złoto, które za chwilę obejrzymy w nowojorskich podziemiach, należy do 36 państw i organizacji międzynarodowych, które zaczęły je tu deponować tuż przed II wojną światową. Ciesząca się ich zaufaniem Rezerwa Federalna USA przechowuje je bezpłatnie, w geście dobrej woli (pobiera tylko prowizję, ilekroć sztabki przekładane są z miejsca na miejsce).

Równie pewnego schowka jak te piwnice - stalowy bunkier, 800 stóp pod ziemią, na najtwardszych skałach Manhattanu - nie ma na świecie, zapewnia pani przewodnik. Tu następuje szczegółowy opis mechanizmów i zabezpieczeń: szyfrów, haseł, zapadni, cylindrów, ścian ze stali i betonu. Słyszymy też o kontroli i szkoleniach pracowników (każdy dwa razy do roku zdaje egzamin z umiejętności posługiwania się różnego rodzaju bronią). Wreszcie wykład dobiega końca i zjeżdżamy windą w dół. Tuż przy wejściu do bunkra cytat z Goethego: "Gold is irresistible" ("Złotu nie można się oprzeć"). Chcę zapisać, ale pani przewodnik, widząc mój notes, ostro strofuje: w podziemiach nie wolno sporządzać żadnych notatek.

Wchodzimy do krypty ze złotem. Wygląda zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażałam. Oświetlone jarzeniówkami pomieszczenie bardziej niż jaskinię mitycznego greckiego króla przypomina popularne w Ameryce minimagazyny, wynajmowane przez ludzi niemających co począć z nadmiarem dobytku. Sztabki leżą poukładane na przemian, niczym cegły, z których buduje się ścianę budynku, w niewielkich boksach z metalowej siatki. Boksy (jest ich 122) oznaczone są wyłącznie numerami i tylko garstka pracowników Rezerwy wie, który należy do kogo. To tajemnica bankowa.

Od czasu do czasu, gdy ktoś coś od kogoś pożycza, oddaje lub płaci, złote cegiełki wędrują z klatki do klatki. Zainteresowani nie muszą być obecni. Sztabki przenosi czterech pracowników. Wcześniej nakładają ogromne buty z magnezu, które mają chronić przed urazami ich stopy w razie, gdyby sztabka nieopatrznie spadła na ziemię.

Sztabka waży 27,4 funta, dodaje na zakończenie pani przewodnik. Podaje wagę w uncjach, współczesną cenę rynkową, potem cenę urzędową z 1933 r. Mnoży, dzieli, porównuje. Uncje i dolary, zera i miejsca po przecinku - nie wolno mi niczego zapisać - mieszają się w głowie. Myślałam, że będzie można dotknąć tego złota, ale nie ma mowy. Wyobrażałam sobie blask, jakąś poświatę. Zamiast tego są jarzeniówki. Pani przewodnik pozwala nam jeszcze przez chwilę popatrzeć na złoto w klatkach, a potem wracamy na górę. Odzyskawszy laptop i telefon, sprawdzam szybko dzisiejszy kurs i przeliczam, ile warta jest jedna złota cegiełka: ponad pół miliona dolarów.

Uncje i kamienie

Obowiązującą jednostką miary przy transakcjach ze złotem jest uncja trojańska: 31,1035 grama. Nazwa pochodzi od miasta Troyes, średniowiecznego ośrodka handlu na północy Francji. Cenę uncji złota ustalano kiedyś urzędowo. W Stanach, między rokiem 1792 (gdy Kongres po raz pierwszy to uczynił) a rokiem 1975, kiedy z tego procederu zrezygnowano, oficjalny kurs złota zmieniono zaledwie cztery razy. Dziś cenę rynkową, dwukrotnie w ciągu dnia (o 10.30 i 15.00 czasu londyńskiego) ustala pięć największych instytucji handlujących tym kruszcem: ScotiaMocatta, Barclays Capital, Deutsche Bank, HSBC i Société Générale. Hołdują tradycji, wedle której biorący udział w negocjacjach partnerzy mogli poprosić o chwilę do namysłu, podnosząc w górę swą flagę. Choć dziś "fixing" przeprowadzany jest telefonicznie, na zakończenie nadal wypowiadana jest ta sama, co dawniej, formułka: "There are no flags, and we’re fixed" - "Nikt nie podnosi flagi, cena została ustalona".

Sto lat temu, w czasie gdy Saint-Gaudens projektował złote amerykańskie monety, mieszkańcy położonej na południowym Pacyfiku wyspy Yap posługiwali się pieniędzmi z kamienia. Ów prymitywny na pierwszy rzut oka system monetarny - na wyspie nikt nie zaprzątał sobie głowy uncjami czy "fixingiem" - opisał w książce "The Island of Stone Money" brytyjski antropolog William H. Furness. Okazuje się, że ów system był niezwykle wyrafinowany. Płaskie, starannie szlifowane krążki, zwane fei, z pewnością nie były poręczne - w zależności od wartości ich średnica wynosiła od 30 cm do... kilku metrów. Wydrążony w środku otwór ułatwiał ich przenoszenie na drążkach, ale często, jeśli dochodziło do dużych transakcji, uczestnicy ograniczali się do dżentelmeńskiej umowy. Ustalano jedynie, kto będzie nowym właścicielem monety, która pozostawała na swoim miejscu (najczęściej przed domem dotychczasowego posiadacza).

Białe, przypominające kwarc kamienie, z których szlifowano owe monety, sprowadzano na Yap z innej wyspy, oddalonej o kilkaset mil. Kiedyś podczas sztormu zatonęła łódź, a wraz z nią kamień o wyjątkowo imponujących rozmiarach. Powróciwszy na Yap, zrozpaczona załoga, która cudem uszła z życiem, opowiedziała wszystkim o zdarzeniu. Ustalono, że fakt zatonięcia kamienia nie ma większego znaczenia. Znane są jego rozmiary i wartość. Wiadomo, że spoczywa na dnie morza. Istnieje. To wystarczy.

Żądło

Był mroźny poranek 8 lutego 1996 r. Stephen Fenton, brytyjski dealer starych monet, zmierzał do hotelu Waldorf Astoria. Do Nowego Jorku przyleciał poprzedniego dnia z Londynu, by sprzedać złotą monetę, którą kilkanaście miesięcy wcześniej nabył od egipskiego biznesmena. Była to złota dwudziestodolarówka króla Faruka, której od kilkudziesięciu lat poszukiwały służby specjalne USA.

Kilka minut przed ósmą, ubrany w czarny kaszmirowy sweter, wkroczył do lobby ze zdobieniami w stylu art déco i wjechał windą na 22. piętro. Moneta, za którą miał otrzymać 850 tys. dolarów, spoczywała w kieszeni jego koszuli.

Kilkanaście minut później z pokoju 22K, w którym miało dojść do transakcji, wyprowadzono Fentona w kajdankach. Pośrednik, który skontaktował go z agentem potencjalnego klienta, okazał się współpracownikiem FBI. Z owym agentem załatwiał stare porachunki, transakcja wydawała się wymarzoną okazją, aby go wsypać. Fenton, który wpadł w zasadzkę, został przewieziony do aresztu. A moneta trafiła do piwnicy wieżowca World Trade Center 7.

Tam, w bunkrze należącym do oddziału FBI zajmującego się przestępstwami walutowymi, leżała przez następnych pięć lat. W tym czasie prawnicy Fentona i rządu USA toczyli targi. Ci ostatni utrzymywali, że moneta nigdy nie weszła do obiegu, jest nielegalna, Fenton nie miał prawa jej nabyć. Na domiar złego wwiózł ją do Stanów bez oświadczenia celnego. Na jego korzyść przemawiała jednak owa klauzula dotycząca starych monet, o którą w 1933 r. zadbał kolekcjoner Woodin. I pozwolenie, jakie przez pomyłkę wydano egipskiemu królowi. Wczesną wiosną 2001 r. doszło do ugody: strony ustaliły, że moneta zostanie sprzedana na aukcji, dochodem z której podzielą się po połowie. Przygotowania zajęły kilkanaście miesięcy. Wcześniej, latem 2001 r., FBI przekazało monetę państwowej mennicy. Pod eskortą, z bunkra pod World Trade Center, przewieziono ją do Fort Knox. Kilka tygodni później, 11 września wieczorem, WTC 7 legło w gruzach.

Dotyk i wiara

Moneta - niemy świadek. Metalowy krążek przechodzący z rąk do rąk. Pokryty osadem pragnień i przypadków, zdarzeń i chwil, ważkich i błahych, zapamiętanych albo niezauważonych. Przedmiot codziennego użytku, pospolity do bólu, prosty i oczywisty. A jednocześnie tak bardzo skomplikowany i nieuchwytny.

O współczesnych pieniądzach ekonomiści mówią, że to instrumenty fiducjarne. Nazwa pochodzi od łacińskiego słowa fides, wiara. To wiara jest dziś fundamentem systemów monetarnych na całym świecie. Zastępuje apteczną precyzję, z jaką kiedyś w mennicach odmierzano porcje kruszcu.

Zatopiony na dnie oceanu kamień; sztabki złota w podziemnym sejfie; malutka moneta, której przez pół wieku poszukuje globalne mocarstwo - wszystkie one nie miałyby racji bytu, gdyby nie ludzka wyobraźnia. Ich wartość zależy głównie od tego, w co potrafimy uwierzyć. Złoto, ukryte wśród najtwardszych skał Manhattanu, ma chyba ową wiarę podtrzymywać? Czy niedostępne, ale widoczne, istnieje tam po to, aby dostarczać jakiejś namiastki pewności? Chyba tak. Tylko dlaczego nie można go dotknąć?

Korzystałam z książki Alison Frankel "Double Eagle; The Epic Story of the World's Most Valuable Coin".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2011