Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Od ściany do ściany, tak można by pokrótce streścić emocje, jakie wywołuje w Anglikach patrzenie na własną reprezentację - i nie jest to tylko opowieść o Anglikach zapewne. Zachwyty po pierwszym meczu, wygranym 1:0 z Chorwatami, z całą pewnością nadmierne, bo już w jego trakcie widać było, że swój szczyt drużyna Chorwacji osiągnęła podczas mundialu w Rosji. Fala krytyki po drugim spotkaniu, zremisowanym bezbramkowo ze Szkotami, również nieproporcjonalnie silna, zważywszy na heroizm, z jakim bronili się najstarsi rywale Anglików. Cztery punkty na koncie, bardzo dobra pozycja wyjściowa przed wczorajszym meczem z Czechami, a ton debat taki, jakby wszystko zostało już przegrane i w ogóle apokalipsa. Dlaczego Harry Kane, najlepszy napastnik Anglików, wciąż nie strzelił gola w tym turnieju? Dlaczego, choć potencjał ofensywny tej drużyny wydaje się niebywały, w pierwszych dwóch meczach zdobyła zaledwie jedną bramkę? Dlaczego wciąż gra dwójką defensywnych pomocników? Dlaczego Grealish pojawił się na boisku dopiero w drugiej połowie drugiego meczu? Dlaczego Sancho wciąż nie wstawał z ławki, a Gareth Southgate uparcie stawiał na Sterlinga? Dlaczego wziął na turniej aż tylu bocznych obrońców i bez przerwy nimi żongluje? Dlaczego jego obsesja solidności, odpowiedzialności i asekuracji powoduje, że Anglicy na boisku często sprawiają wrażenie skrępowanych czymś więcej niż uderzająca w przypadku tej nacji presja wywołana samym założeniem koszulki z trzema lwami? Takich pytań sto, a jakby jeszcze było ich za mało, to przygotowania do meczu z Czechami skomplikowało odsunięcie od składu Mounta i Chilwella z powodu blisko półgodzinnej rozmowy pomeczowej z mającym pozytywny test covidowy pomocnikiem reprezentacji Szkocji - i ich kolegą klubowym z Chelsea - Billym Gillmourem.
Po wczorajszym zwycięstwie, po wyjściu z grupy na pierwszym miejscu i bez straty gola, nastroje nie są już oczywiście hiobowe - ale pytania pozostają. Oczywiście Gareth Southgate zadowolił wielu fanów stawiając od pierwszej minuty na Jacka Grealisha, który robił, co do niego należało: utrudniał życie czeskiej defensywie całym arsenałem technicznych sztuczek, a w programie minimum padał sfaulowany, stwarzając drużynie okazję do wykonania rzutu wolnego. Oczywiście okazało się, że selekcjoner miał rację delegując do gry także - dziewiętnastoletniego zaledwie - Bukayo Sakę, zamiast kolejnego ulubieńca fanów, Jadona Sancho. To wyjście przez Sakę dryblingiem z własnej połowy, zdobyty teren, przyspieszenie, wymiana piłki z Philipsem, zgranie na lewo do Grealisha, pięknie ułożona stopa lidera Aston Villi i dośrodkowanie tego ostatniego do Sterlinga pozwoliły strzelić jedynego gola w tym meczu - ale młodzieniec z Arsenalu na tym nie poprzestawał. Wszystko, co najlepsze w grze Anglików podczas pierwszej połowy było efektem tego, że i Grealisha, i Sakę zwyczajnie cieszyło bycie przy piłce: że lubili wdawać się - i wygrywać - pojedynki jeden na jeden, a potem szukać kombinacyjnej gry z kolegami.
Kolejnym tematem obsesyjnie przez Anglików rozważanym w ostatnich dniach była forma Harry’ego Kane’a. I znowuż: nie brakowało radykalnych głosów, że kapitan reprezentacji, zdejmowany z boiska podczas obu pierwszych meczów, tym razem powinien wręcz usiąść na ławce rezerwowych. Absurdalny pomysł, zważywszy na to, że Kane w angielskim pomyśle na grę pozostaje niezbędny. Czechom mógł nawet strzelić bramkę - w 26. minucie, po podaniu od Maguire’a, zrobił zwód w polu karnym, a potem trafił w wyciągniętą rękę bramkarza - ale niezależnie od tego jego powroty na własną połowę, robienie miejsca do szturmu grającym u jego boku zawodnikom schodzącym ze skrzydeł, dalekie przerzuty; wszystko to sprawia, że Anglia funkcjonowała jako zespół.
Pytania pozostają, bo mimo obiecującego początku, Anglicy z Czechami mozolili się podobnie jak w poprzednich spotkaniach. W drugiej połowie nie byli już w stanie oddać celnego strzału, a zmiany, których dokonywał Southgate, wiązały się raczej z pomysłem na ostrożne dogranie meczu niż myśleniem o strzeleniu drugiej bramki. To zdanie skądinąd ważne także w polskim kontekście - selekcjoner Anglików mówi wprost, że wielkie turnieje wygrywa się dzięki solidności w defensywie, a nie jakimś ofensywnym popisom, Paulo Sousa zaś wydaje się być odmiennej opinii. Znamy wprawdzie wszyscy te futbolowe komunały o tym, że podczas mundiali czy Euro wręcz nie wypada zaczynać z nadmiernym rozmachem, trzeba rozsądnie gospodarować energią piłkarzy i w ogóle warto być tak zwaną drużyną turniejową - ale znamy też aż nadto wiele przykładów (również z dziejów piłki angielskiej), że taka strategia prowadzi na manowce, jeden błąd w defensywie odwraca całą narrację o solidnym występie, a potem trzeba wytrzymać presję podczas serii rzutów karnych w meczu, który wydawał się już wygrany.
Polecamy: analizy i komentarze pomeczowe Michała Okońskiego w specjalnym serwisie "TP" na mistrzostwa Europy
Jasne: w dobie mediów społecznościowych każdy ma swój mocny sąd na temat drużyny narodowej. Miliony kandydatów na selekcjonerów bez skrępowania wyrażają opinie na temat pechowca, który prowadzi ją w ich imieniu - albo na temat zawodnika, którego wystawił do gry, a któremu akurat zdarzyło się zagrać słabszy mecz (Krychowiak!). Jakże często dochodzi przy tym do internetowych linczów. Na temat kariery trenerskiej Garetha Southgate’a, jego kiepskich wyników w klubach czy nieudanego występu prowadzonej przezeń młodzieżówki na Euro 2015 przeczytałem w tych dniach mnóstwo - choć były to teksty o szkoleniowcu, który doprowadził reprezentację Anglii do półfinału ostatnich mistrzostw świata. Stawanie się częścią chóru uprawiającego ten rodzaj krytyki nie ma sensu. Nie ma sensu miotać się od ściany do ściany.
Cóż w takim razie ma sens? Próba zejścia najgłębiej, jak się da. „W pewnym momencie po prostu trzeba dorzucić do pieca - pisał na łamach „Guardiana” Barney Ronay jeszcze przed meczem z Czechami. - Docisnąć pedał gazu i pozwolić wyrazić się talentowi. Nie tylko dlatego, że tu wciąż chodzi o rozrywkę i spektakl, o ekspresję sportowej kultury czy w końcu także, gdzieś na samym dnie - o akt miłości. Także dlatego, że to jest sposób na wygrywanie”. Schemat, w którym obrońca podaje piłkę w pobliże pola karnego rywala (wczoraj jakże często robił to Harry Maguire), napastnik cofa się, by zrobić miejsce wbiegającemu z drugiej linii koledze, który nagle mija pułapkę ofsajdową i, jak Sterling już w drugiej minucie meczu, wychodzi sam na sam z bramkarzem, jest niewątpliwie użyteczny - ale chciałoby się w grze Anglików zobaczyć więcej wolności; czechowowska strzelba na ścianie, o której wspominał Ronay, powinna w końcu wypalić.
Najbardziej fascynujący temat dotyczący angielskiej piłki wiąże się, moim zdaniem, z pytaniem, skąd owa rezerwa tamtejszych szkoleniowców do zawodników nieprzewidywalnych, błyskotliwych technicznie, wypadających z ram każdego przedstawionego piłkarzom podczas odprawy taktycznej schematu. Jeszcze przed rozpoczęciem turnieju przywoływałem na łamach „Tygodnika” pytanie, czy źródeł tej niechęci nie należałoby szukać jeszcze w czasach wiktoriańskich, gdy postawienie na rozwój sportów zespołowych miało uchronić angielskich młodzieńców przed grzesznymi pokusami, a do cech najbardziej promowanych i cenionych należały raczej krzepa i męstwo niż błyskotliwość i spryt. Wygląda na to, że pytanie pozostaje aktualne i że trudno dziś znaleźć coś równie mocno angielskiego niż ten niestrzelający bramek i pięknie się mozolący Harry Kane.