Ta wstrętna gra

Dziś, gdy zaczynają się mistrzostwa Europy, futbol niesie przesłanie wolności, równości i braterstwa. Pomaga zwalczać uprzedzenia i leczyć rany po straszliwej pandemii. Ale nie zawsze tak było.

07.06.2021

Czyta się kilka minut

Piłka nożna stała się grą dla wszystkich. Grą zglobalizowaną, owszem, ale zarazem mocno zakorzenioną w ziemi,  która nie ma wiele wspólnego z tamtym wilgotnym polem za szkołą w Uppingham. Autor nieznany, ok. 1900 r. / BETTMANN / GETTY IMAGES
Piłka nożna stała się grą dla wszystkich. Grą zglobalizowaną, owszem, ale zarazem mocno zakorzenioną w ziemi, która nie ma wiele wspólnego z tamtym wilgotnym polem za szkołą w Uppingham. Autor nieznany, ok. 1900 r. / BETTMANN / GETTY IMAGES

Na początku było słowo, lecz nie było to słowo Boga. Nie mówił go człowiek posłany przez Boga, choć za takiego się uważał. Człowiek ten nie był też w swym nauczaniu osamotniony – w drugiej połowie XIX w. takich jak wielebny Edward Thring z Uppingham było dużo, dużo więcej. Może zresztą należałoby napisać, że na początku był strach. Fundamentalny i dotyczący kwestii ostatecznych.

Kiedy dobrze ponad sto lat po szczycie kaznodziejskiej aktywności wielebnego Thringa, w wigilię Bożego Narodzenia 1973 r. legendarny trener Liverpoolu Bill Shankly sformułował najsłynniejsze trzy zdania w dziejach futbolu („Niektórzy ludzie uważają, że piłka nożna jest sprawą życia i śmierci. Jestem mocno rozczarowany takim podejściem. Mogę zapewnić, że to coś o wiele ważniejszego”), mylił się na mnóstwie poziomów. Choć śmierć naznaczyła dzieje jego klubu podczas tragedii na trybunach stadionów Heysel i Hillsborough, to zarówno za czasów Shankly’ego, jak tym bardziej w naszej epoce, piłka jest po prostu sportem. Czymś, co dostarcza rozrywki i pozwala realizować pasje. Wehikułem komercji. W najlepszym przypadku: ważną częścią kultury i użytecznym narzędziem do lepszego rozumienia historii społecznej kontynentów i krajów.

Jeśli jednak wypowiedź szkoleniowca Liverpoolu odczytać na poziomie najgłębszym, wracając zarazem do narodzin uprawianej przez jego podopiecznych dyscypliny, trudno odmówić mu słuszności. Dla ludzi, którzy z prawdziwie misjonarskim zapałem poświęcili się wprowadzeniu piłki nożnej do programu angielskich szkół, a następnie wymyśleniu i ujednoliceniu reguł, wedle których miała być rozgrywana, stawką było coś o wiele ważniejszego niż życie i śmierć. Strach, jaki żywili, wiązał się, owszem, z perspektywą hańbiącego kresu ziemskiego żywota, ale jeszcze bardziej przerażająca była perspektywa wiecznego potępienia.

No dobrze. Na początku był wytrysk.

Ta straszna rzecz

„Być może najlepszym sposobem na zrozumienie tego, jak rodziła się angielska piłka nożna – a w związku z tym cała piłka nożna, jaką znamy – będzie wyobrażenie sobie czegoś diametralnie odmiennego niż stworzenie świata, a przynajmniej stworzenie świata wedle starożytnych Egipcjan” – pisze David Winner w znakomitej książce „Those Feet” (nie od rzeczy będzie zauważyć, że tytuł tego dzieła nawiązuje do pierwszych słów poematu „Jeruzalem” Williama Blake’a; „A czy te stopy w dawnych czasach / Znaczyły Anglii górskie drogi? / I czy Baranek Boży hasał / Po naszej Anglii łąkach błogich?”, przeł. Maciej Froński). Nie ukrywajmy: w kosmologii heliopolitańskiej bóg stworzenia Atum powołuje świat do istnienia przez akt masturbacji, Winner więc każe czytelnikowi wyobrazić sobie coś radykalnie innego. Zamiast ciepłej i słonecznej delty Nilu z jego życiodajnymi wylewami, wilgotne i zimne trawiaste pole w pobliżu równie wilgotnych i zimnych murów angielskiej szkoły w połowie XIX wieku. Zamiast egipskiego boga, „Tego, który stworzył sam z siebie” – anglikańskiego kapłana. Na przykład wspomnianego już starszego z braci Thring, Edwarda.

Mówiąc o angielskiej szkole wypada odejść od współczesnych skojarzeń. „Nowe lub zreformowane »szkoły publiczne« w gruncie rzeczy były prywatnymi szkołami z internatem – kształciły głównie synów bogatych rodzin” – zauważa Norman Davies w „Wyspach”, a synowie ci (bo przecież nie córki...) wywodzili się wyłącznie z arystokracji bądź z często nuworyszowskiej, rodzącej się na skutek rewolucji przemysłowej burżuazji. Proponowany przez te placówki model wychowania – czy raczej kiełznania owych dość nieokrzesanych młodzieńców – miał się opierać na ideale „muskularnego chrześcijaństwa”, patriotyzmu, odpowiedzialnej dyscypliny i służby społeczeństwu – tak to streszcza Davies, zauważając, że pozamykani w dormitoriach chłopcy byli izolowani od miejscowej ludności i że wszystkim wszczepiano ten sam światopogląd, a także ten sam południowoangielski dialekt, choćby byli Walijczykami czy Szkotami.


Michał Okoński: Kompletna i nie tak znowu krótka metafizyka piłki nożnej


 

Opowiadamy tu o miejscach, w których na porządku dziennym była przemoc, kary fizyczne i donosicielstwo. W których za akt „samookaleczenia” (jak nazywano onanizm, kiedy nie mówiono o nim jako o „tej strasznej rzeczy, którą robi się w sekrecie”) można było zostać wydalonym. W których o prawie do prywatności nie było mowy: źle widziane było samo przebywanie w czterech ścianach bez obecności towarzyszy. Jakkolwiek to zabrzmi, wzajemne szpiegowanie się przez uczniów miało służyć wytworzeniu atmosfery „czystości”.

Jesteśmy bowiem w wiktoriańskiej Anglii. W czasach rygorystycznej moralności i duszących spontaniczność konwenansów. W czasach obsesyjnej kontroli wszystkiego, co kojarzy się (albo choćby może się kojarzyć) z seksem. W czasach przekonania, że ciało jest w pierwszym rzędzie siedliskiem grzechu, a największymi zagrożeniami dla rozwoju człowieka są rozprzężenie, lenistwo i właśnie fizyczne pokusy.

Ta dzika bestia

Rzecz w tym, że w postaci, pod jaką znamy ją dzisiaj, piłka nożna rodziła się niejako w odpowiedzi, a w każdym razie nie bez związku z represyjnym klimatem tamtego czasu. Opiekunowie brytyjskich szkół – jedną z najważniejszych postaci miejscowego systemu szkolnictwa był właśnie Edward Thring – uznali, że najlepszą obroną przed praktykami masturbacyjnymi, które daremnie usiłowali wyplenić w licznych kazaniach, jako wiodącymi do „haniebnych i przedwczesnych śmierci”, będzie rozwój sportów drużynowych.

David Winner rzuca ową antymasturbacyjną obsesję na szersze tło. Pisze o lęku i niepewności, spowijających potężne jeszcze wówczas imperium, a wiążących się z perspektywą osłabienia jego supremacji (zmierzch cesarstwa rzymskiego, jak wynika z ówczesnych odczytań dzieła Edwarda Gibbona, był tak naprawdę skutkiem dekadencji i utraty seksualnej samokontroli jego przywódców; najazdy barbarzyńców i rozkwit chrześcijaństwa nadeszły później), o traumie wywołanej np. śmiercią Charlesa Gordona i triumfem Mahdiego w Chartumie. Cytuje obserwację zajmującego się dziejami XIX-wiecznej męskości Johna Tosha, że podobne obsesje zwykle wiążą się ze znanymi psychoanalitykom przeniesieniami, projekcjami lub przemieszczeniami, wraz z dosadnym podsumowaniem, że zamiast zająć się tym, co dzieje się z imperium, ówcześni poddani królowej woleli martwić się o to, co dzieje się z ich (proszę mi darować to słowo, ale cytuję cenionego brytyjskiego historyka) „wackami”.

Autor „Those Feet” przypomina też, że seksualne niepokoje znajdowały odzwierciedlenie w literaturze tamtych ­czasów – pisze o popularności takich przeciwstawień jak Van Helsing i Drakula, Jekyll i Hyde, Holmes i Moriarty, gdzie po jednej stronie były dobro, opanowanie i rozum, po drugiej zaś zło, chaos i żądza. Pisze również o lęku przed kobiecością (był to czas, kiedy kobiety zaczynały już żyć samotnie, nosić spodnie, jeździć na rowerach i czytać „podejrzane” książki). Co ciekawe: w przypadku kobiet – sprowadzanych w dominującym dyskursie do roli „anioła w domu” – o istnieniu energii seksualnej nie mogło być mowy, lekarze tamtych czasów kwestionowali jej istnienie; to zadaniem mężczyzny było „ujarzmienie drzemiącej w nim bestii”.

To przeklęte myślenie

Męskość, dość specyficznie rozumiana, była więc wtedy na ustach wszystkich, także pionierów futbolu. Arthur Conan Doyle, skądinąd utalentowany bramkarz i obrońca współzakładanego przez siebie Portsmouth FC, pisał, że „lepiej, aby nasz sport był trochę zbyt brutalny, niż żeby miał stać się zniewieściały”.

Wielu historyków brytyjskiej piłki zastanawiać się będzie w przyszłości, czy utrzymująca się aż do naszych czasów tamtejsza nieufność do błyskotliwych dryblerów i filigranowych rozgrywających, a zarazem kult ociekających krwią z rozbitego łuku brwiowego twardych obrońców, podobnie jak niechęć do sprytu i taktyki, a zarazem uwielbienie dla kondycji i krzepy, nie mają swego źródła właśnie w czasach wiktoriańskich. Piłkarz na boisku, tak samo jak żołnierz w okopach (Norman Davies cytuje pieśni, w których dzielność zawodnika przekłada się wprost na dzielność piechura: „Pułkownik padł, karabin głucho szczeknął”, ale „chłopięcy głos znów podrywa szeregi: »Graj dalej! Graj! Masz rozegrać ten mecz!«”), ma być przede wszystkim waleczny. Nie może być artystą, nie może być delikatny. Nie powinien płakać. Co oczywiste: nie może za dużo myśleć.


Michał Okoński: To prawda: Ronaldo i Messi nas nie wyleczą. Ale emocji, których dostarczali milionom kibiców, nie sposób lekceważyć nawet w czasie epidemii.


 

Dla kogoś, kto bacznie obserwuje futbol z Wysp, wydaje się oczywiste, że nieco topornemu Wayne’owi Roone­yowi o wiele łatwiej było podbić serca rodaków niż metroseksualnemu Davidowi Beckhamowi. A o tym, że myślenie szkodzi, mówił wprost do tysięcy swoich słuchaczy jeden z przywódców czystościowej krucjaty w wiktoriańskiej Anglii, Alfred Dyer. Zamiast „tej strasznej rzeczy robionej w sekrecie”, która tysiące najlepszych synów ojczyzny zabija lub zamienia w idiotów – perorował – powinno się więcej jeździć na trycyklu, uprawiać sporty zespołowe, ewentualnie pójść porąbać drzewo lub ruszyć na długi spacer, po których to czynnościach można się wreszcie położyć do łóżka porządnie zmęczonym (i, broń Boże, nie myśleć przed zaśnięciem!).

Analizująca podobne wypowiedzi w rozprawie „James Joyce, Sexuality and Social Purity” historyczka Katy Mullin zauważa z humorem, że jak na czasy przed Freudem przystało, nie brakowało w nich fraz, które ojca psychoanalizy doprowadziłyby do wzniesienia brwi, w stylu: „Młody człowieku, weź się mocno w garść”. Jej kluczowa obserwacja brzmi jednak serio. „Panika związana z masturbacją była tak powszechna, że samotność, prywatność, indywidualizm, stały się czymś podejrzanym – pisze. – A wszelkie sporty zespołowe, z futbolem na czele, potraktowano jako antidotum”. Trudno się więc dziwić, że rewolucjonizując program nauczania w Uppingham School, Edward Thring wprowadził doń obowiązkowe zajęcia z krykieta, futbolu i gier okołopodobnych, a skupowaniem terenów nadających się na boiska zajmował się równie intensywnie jak sprawdzaniem, czy uczniowie trzymają ręce na kołdrach.

Ten kulisty przedmiot

W jego krucjacie pozostawał wszak pewien słaby punkt. Za piłką uganiano się, kopano ją i rzucano w Anglii od wieków. Była to jedna z ulubionych rozrywek ludu w czasie świątecznym: w czymś, co od biedy uznać można było za mecze, uczestniczyły setki mężczyzn, przy braku lepszego sprzętu posługując się czasem głową owcy bądź Wikinga.

Nie ukrywajmy: rozgrywka należała do niezwykle brutalnych, a efektem bezpardonowej walki o ów kulisty przedmiot były nie tylko wybite szyby czy połamane nogi, ale także wypadki śmiertelne, co jakiś czas więc angielscy władcy zwyczajnie jej zabraniali. „Ponieważ gonitwy za piłką w miejscach publicznych powodują wiele zgiełku, z którego może wynikać wiele zła zabronionego przez Boga, w imieniu króla zakazujemy pod karą uwięzienia uprawiania tej gry w przyszłości w mieście” – ogłaszał mer Londynu Nicholas de Farndone już w 1314 r. Zakaz szybko jednak uchylono i jeden z XV-wiecznych kronikarzy wyrzekał, że „ta wstrętna gra” jest bardziej rozpowszechniona, niegodna i bezwartościowa niż jakikolwiek inny rodzaj zabawy. Czy nie lepiej – proponowali kolejni monarchowie – byłoby rozwijać szlachetną pasję łucznictwa?

Nieodżałowany Wiktor Osiatyński w swoim „Przez Wembley do Monachium” cytuje pracę W.B. Johnsona z 1929 r., zatytułowaną „Futbol jako przeżytek magii” – jej autor dowodzi, że boje między wioskami miały charakter rytualny, a w zdobyciu piłki i zatrzymaniu jej we własnej miejscowości mogło chodzić o zatrzymanie słońca w celu zapewnienia dobrych plonów; jednak jesteśmy niedaleko heliocentrycznego Egiptu. Rewolucja przemysłowa i urbanizacja osłabiły wprawdzie popularność tej zabawy, ale akurat to nie martwiło wielebnego Thringa. Większym problemem był brak czytelnych reguł, wedle których mogłaby toczyć się gra.

Jak bowiem ustalić zasady rywalizacji drużyn reprezentujących dwie szkoły albo (zakładane początkowo głównie przez byłych absolwentów tychże, czyli tzw. oldbojów) dwa kluby? Czasami przed meczem spotykali się kapitanowie i próbowali coś uzgodnić, ale coraz częściej różnice okazywały się zbyt wielkie, i nie chodziło bynajmniej tylko o to, na jakim boisku, w jakim czasie, jaka liczba uczestników i jakiej wielkości bramkę będzie atakować. Najbardziej fundamentalne debaty dotyczyły kwestii, czy piłkę można jedynie kopać i biec z nią przy nodze (podawanie długo uchodziło za niemodne – współpraca między zawodnikami polegała na tym, że jeden pędzi, a reszta, zwykle stojąca niżej w społecznej hierarchii, udziela mu wsparcia w przypadku straty), czy także łapać ją w ręce, jak w rugby. Oraz – znów jak w przypadku rugby – czy można przeciwnika łapać, przepychać i podcinać.

To nieangielskie podcinanie

W 1862 r. młodszy brat Edwarda, J.C. Thring, publikuje zbiór zasad, zatytułowany skądinąd „Najprostsza gra” i – wzorem Mojżesza – próbujący zmieścić wszystko w dziesięciu przykazaniach. Rok później powstają „Zasady futbolu Uniwersytetu Cambridge”, a grupa absolwentów tej uczelni – z młodszym Thringiem między nimi – spotyka się w londyńskiej Old Freemasons ­Tavern, zakłada Football Association, angielski związek piłkarski, i z zapałem poświęca się kolejnym kodyfikacjom.

Także w tym przypadku o rozumienie męskości (oraz o autodefinicję Anglika) chodzi równie mocno jak o to, czy sznurek między słupkami powinno się rozwiesić na wysokości ok. 240 cm. Jakkolwiek portretuje sir Arthura ­Kinnairda, wieloletniego prezesa Football Association, dostępny na Netfliksie serial „Angielska gra”, on również był jednym z liderów krucjaty na rzecz czystości. Choć to, jak grał, dobrze streszcza anegdota, w której matka sir Arthura zwierza się przyjaciółce z lęku, że jej ukochany syn wróci kiedyś z meczu ze złamaną nogą, by usłyszeć w odpowiedzi: „Proszę się nie martwić, madam, to z pewnością nie będzie jego noga”.


Michał Okoński: Mundial i futbol to nie są tylko fenomeny sportowe, polityczne, ekonomiczne i społeczne. To są, proszę państwa, fenomeny kulturalne.


 

Pierwsi kodyfikatorzy futbolu spierali się więc, czy zawodnikom powinno się zabronić podcinania i chwytania rywali – oraz jak ewentualny zakaz wpłynie na ich morale. J.C. Thring, niejako wtórując Conan Doyle’owi, obstawał, że choć futbol z samej swojej istoty jest twardy i nie powinien stać się „zniewieściały”, to jednak celowe kopnięcie rywala w nogę nie jest ani męskie, ani fair: „nie zawahałbym się nazwać go barbarzyńskim i nieangielskim”. Reprezentujący Blackheath Club niejaki F.W. Campbell uważał jednak, że to w podcinaniu zawiera się istota futbolu, jego przeciwnicy zaś są grupą mięczaków, którzy „wyżej cenią ćmienie fajki i łyk grogu od prawdziwie męskiej gry”. „Jeśli tego zabronicie – wywodził – pozbawicie nasz sport całej odwagi i śmiałości, ja zaś poczuję się zobligowany przywieźć wam tabun Francuzów, którzy pokonają was po tygodniu treningów”.

„Jak widać, w sporcie chodziło o ból, brutalność i męstwo – podsumowywał tę logikę historyk futbolu Jonathan Wilson w klasycznym dziele „Odwrócona piramida” – a gdyby rzecz sprowadzić do umiejętności, wygrywać mógłby byle obcokrajowiec”.

Te piękne mistrzostwa

W 2021 r., w przededniu kolejnych mistrzostw Europy, rzecz sprowadza się jednak do umiejętności, a piłka nożna dawno już nie jest angielską grą. Nawet jeśli początkowo to właśnie poddani Wiktorii, Edwarda VII czy Jerzego V uczyli jej podstaw mieszkańców globu zafascynowanych wszystkim, co brytyjskie, to nie sposób np. przecenić roli, jaką w rozwoju południowoamerykańskiego futbolu odegrali opuszczający swój kraj w międzywojniu Węgrzy (inna sprawa, że w 1953 r. reprezentacja Węgier dała również bolesną lekcję nowoczesnej piłki Anglikom, gromiąc ich na Wembley 6:3, a potem poprawiając jeszcze w Budapeszcie wynikiem 7:1).

Mówiąc prościej: futbol stał się grą austriacką i węgierską, brazylijską, argentyńską i urugwajską, włoską i – nade wszystko, zważywszy fenomen Johana Cruyffa oraz jego amsterdamsko-katalońskie dziedzictwo – holenderską. Jego lokalne interpretacje potrafią naprawdę wiele powiedzieć o kulturze i historii danego miejsca (czy kojarzenie szarż husarii z kontratakami polskich drużyn, a ubóstwa tutejszej myśli szkoleniowej z frazą z „Pana Tadeusza”: „Ja z synowcem na czele, i – jakoś to będzie” jest tylko publicystycznym nadużyciem?).


Dariusz Kosiński: A co z tymi, którym futbol jest obojętny lub wręcz go nie lubią? Którym nasze namiętności wydają się śmieszne i prymitywne?


 

Mówiąc jeszcze prościej: piłka nożna stała się grą dla wszystkich. Grą zglobalizowaną, owszem (widać to choćby po koszulkach reprezentacji, które uczestniczą w Euro, dostarczanych przez kilka zaledwie koncernów i boleśnie do siebie podobnych), ale zarazem mocno zakorzenioną w ziemi, która nie ma wiele wspólnego z tamtym wilgotnym polem za szkołą w Uppingham.

Kiedy piszę, że piłka stała się grą dla wszystkich, mam na myśli także uprawiające tę dyscyplinę, komentujące ją i kibicujące jej kobiety. Mam na myśli gejów, których obecność w świecie futbolu staje się dziś równie oczywista, jak oczywista była (choć piętnowana niemal równie mocno jak masturbacja) w tamtych angielskich szkołach. Mam na myśli odmieniające oblicze poszczególnych reprezentacji „starej Europy” dzieci migrantów. Mam na myśli zawodników klękających przed pierwszym gwizdkiem w akcie niezgody na wszelką dyskryminację i nierówność (choć zaczęli to robić po śmierci George’a Floyda, nie chodzi tylko o dyskryminację rasową).

Jeśli powyższy akapit niejednemu czytelnikowi wydał się może zbyt kaznodziejski, ufam, że nowina w nim zawarta jest jednak lepsza od nowin wielebnego Thringa. ©℗

Do księgarń trafiła właśnie książka Michała Okońskiego „Światło bramki”, a jego teksty na temat mistrzostw Europy będą dostępne regularnie na stronie internetowej „Tygodnika Powszechnego”.

Eurodostęp 2021

Eurodostęp 2021 - oferta specjalna

Kup roczny dostęp do strony TygodnikPowszechny.pl i odbierz w prezencie książkę Michała Okońskiego "Światło bramki". Nie czekaj, oferta ograniczona! Sprawdź 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 24/2021