Na łasce celtyckiego tygrysa

W oczekiwaniu na wynik irlandzkiego referendum w sprawie traktatu lizbońskiego Unia Europejska wstrzymuje oddech. Po raz kolejny jej przyszłość i normalne funkcjonowanie zależy od garstki unijnych wyborców.

03.06.2008

Czyta się kilka minut

Zabawa w pubie Sin E. Cork, Irlandia / fot. KNA-Bild /
Zabawa w pubie Sin E. Cork, Irlandia / fot. KNA-Bild /

Irlandia nie gra w mistrzostwach Europy w piłce nożnej, ale - paradoksalnie - większość europejskich elit czeka na rezultat irlandzkiej rozgrywki politycznej w podobnym napięciu jak kibice biało-czerwonych na wynik meczu z Niemcami. W czwartek 12 czerwca Irlandczycy zawyrokują, czy przyjąć kolejny unijny traktat. W 2001 r. już jeden z nich - nicejski - odrzucili, wywołując zamieszanie w całej Unii.

Czy ktoś to przeczytał?

Dziś irlandzkie "nie" dla dokumentu lizbońskiego miałoby jeszcze poważniejsze konsekwencje. Wstrzymałoby przewidziane w traktacie reformy instytucjonalne i otwarłoby absurdalną, wydawałoby się, kwestię członkostwa w Unii Irlandii - kraju, który dzięki unijnej przygodzie dokonał gospodarczego cudu.

Dlatego wieści o rosnącej sile przeciwników traktatu w Irlandii sieją niepokój nie tylko w Dublinie czy Brukseli. Żaden unijny rząd nie garnie się do ponownego redagowania tekstu, który miał być, a nie został, europejską konstytucją.

Czy dojdzie do odrzucenia traktatu lizbońskiego przez Irlandię? Taka opcja stała się ostatnio realną możliwością. Sondaż, który pod koniec maja zaniepokoił Europę, wskazał tendencję wzrostową wśród przeciwników traktatu: 33 proc. Irlandczyków skłania się do odrzucenia go, 41 proc. jest za jego akceptacją, a aż co czwarty wyborca jeszcze nie ma zdania. Czynnikiem, który mógłby zmienić arytmetykę na korzyść stronnictwa antytraktatowego, jest polityczna apatia.

Niska frekwencja, jak w przypadku glosowania nad Niceą przed siedmiu laty, może przechylić szalę na rzecz obozu głosujących na "nie". Zwłaszcza że lizboński traktat reformujący nie zawiera żadnych atrakcyjnych propozycji, które zainspirowałyby Irlandczyków - jak kiedyś projekt wprowadzenia wspólnej waluty czy zjednoczenia Europy po "zimnej wojnie". Tym razem politycy nawet nie silą się na inspirowanie elektoratu. Według irlandzkiego komisarza w Brukseli Charlie’ego McCreevy’ego traktatu lizbońskiego od deski do deski nie przeczyta żaden człowiek zdrowy na umyśle.

Paraliż w Brukseli

Tymczasem w oczekiwaniu na rezultat z Dublina Brukselę ogarnął polityczny paraliż. Instytucje europejskie stąpają po legislacyjnych ścieżkach na palcach - przerażone, aby nie sprowokować antyunijnych nastrojów po drugiej stronie Morza Irlandzkiego. Wszyscy dobrze pamiętają, jak w 2005 r. - na kilka miesięcy przed planowanym referendum we Francji dotyczącym eurokonstytucji - ówczesny prezydent Jacques Chirac doprowadził do francusko-unijnej konfrontacji w sprawie brukselskiego planu totalnej liberalizacji usług. W efekcie rozniecił u rodaków niechęć i obawy wobec Unii, których nie był potem w stanie w porę ugasić - i większość Francuzów eurokonstytucję odrzuciła.

Choć dziś trudno o irlandzki odpowiednik "dyrektywy Franken­steina", którą Chirac wystraszył Francuzów, to jednak unijni politycy wolą chuchać na zimne i w Brukseli niewiele się dziś dzieje: nie widać nie tylko kontrowersyjnych projektów, w ogóle mało co widać. To, co publikuje Komisja Europejska, przechodzi przez "irlandzkie filtry", żeby nie było podstaw do siania niepokoju w kraju zielonej koniczynki. Ostatni marcowy szczyt Unii, również ze względu na Irlandię, był jednym z najbardziej jałowych. Politycznie ostrzejsze tematy odłożono na następny, czerwcowy, już po głosowaniu na Wyspie.

Jeden procent unijnej populacji

Irlandia jest jedynym krajem Unii, gdzie o zdanie w sprawie traktatu pyta się obywateli, bo takiej procedury wymaga tamtejsza konstytucja. Gdzie indziej albo referenda nie są w zwyczaju, albo partie rządzące postanowiły ich tym razem uniknąć, pamiętając o lekcji francuskiego i holenderskiego plebiscytu z 2005 r. Faktem jest, że w tamtym przypadku odwołanie się do opinii społeczeństwa było uzasadnione, bo chodziło o dokument aspirujący do miana konstytucji (słusznie czy nie, to rzecz do osobnej dyskusji), a tym razem mamy do czynienia ze "zwykłym" traktatem - zawierającym jednak pakiet bliźniaczych propozycji.

Skoro więc traktat lizboński albo już został ratyfikowany bez referendów w 15 krajach Unii, albo ma na to duże szanse - nawet w arcy-eurosceptycznej Wielkiej Brytanii - to zdawanie się na łaskę lub niełaskę Irlandczyków może wydawać się objawem demokratycznej nadwrażliwości. Irlandczycy stanowią mniej niż jeden procent unijnej populacji, a margines ewentualnej irlandzkiej porażki traktatu może się wyrażać w ułamkach promili w skali wszystkich dorosłych obywateli całej Unii. Mówiąc obrazowo: dwustu Irlandczyków może sparaliżować funkcjonowanie 480-milionowej wspólnoty.

Trudno jednak krytykować Irlandię za poddawanie spraw europejskich demokratycznym mechanizmom kontroli, przed którymi wzdragają się elity w innych krajach. Unia jest często oskarżana o deficyt społecznego mandatu, ale jako organizm złożony nie może po prostu powielić zasad podejmowania decyzji z poziomu krajowego czy lokalnego. Problem polega na tym, że sprawiedliwego systemu ratyfikacji unijnych traktatów, w którym głos każdego Europejczyka będzie "ważył" tyle samo, nie da się wymyślić bez traktowania całej Unii jak jednego państwa. Kiedy nad pierwowzorem traktatu kilka lat temu głowił się Konwent Europejski, pojawiła się propozycja, by ten (wówczas konstytucyjny) ratyfikowali jednego dnia w paneuropejskim referendum wszyscy obywatele Unii. Idea była może piękna, ale szybko została uznana za mrzonkę i trafiła do kosza.

Bertie - "irlandzki Chiraq"?

Euroentuzjastom pozostaje czekać w napięciu na wieści z Dublina. Ze szczególną uwagą sprawę śledzi rząd w Paryżu, który 1 lipca przejmuje pałeczkę od słoweńskiej prezydencji w Unii. Pałeczka może okazać się kielichem goryczy, jeśli Irlandia powie "nie" i francuska prezydencja odziedziczy zdezorientowaną organizację, poważnie rozważającą pytanie, czy 27 krajów może w ogóle wspólnie działać.

Gdy w październiku 2003 r. w Rzymie zaczynały się negocjacje międzyrządowe w sprawie traktatu (jeszcze) konstytucyjnego, nic nie wskazywało, że włoska prezydencja nie zdoła wypracować porozumienia. W kuluarach zagadnąłem wówczas irlandzkiego premiera Bertie Aherna, pytając, czy bierze pod uwagę, że to jemu przypadnie robienie porządku wokół traktatu. Odparł, że tak - wiedząc, iż jego kraj jest następny w kolejce do przewodnictwa w Unii. Jak się potem okazało, to dzięki sprawnej irlandzkiej dyplomacji udało się osiągnąć kompromis w czerwcu 2004 r.

Paradoksalnie, to Bertie Ahern stał się ofiarą najnowszej irlandzkiej kampanii referendalnej. W kwietniu, po 11 latach rządów, podał się do dymisji pod rosnącą presją zarzutów o korupcję, którym zaprzecza. Jego partia Fianna Fail obawiała się, że referendum może się stać okazją do wyrażenia dezaprobaty wobec Aherna. Irlandii groził więc "model francuski", w którym to Ahern odegrałby rolę niepopularnego Chiraca. Decyzja o zmianie premiera jednak nie gwarantuje zwycięstwa, bo opozycja umiejętnie podgrzewa antyunijne nastroje w wybranych grupach. Propaganda rządowa dała się zepchnąć do defensywy.

Amerykański sponsor

Sporne tematy dotyczą przyszłości unijnych dotacji rolniczych, zakresu irlandzkich wpływów w unijnych instytucjach i spraw wojskowych. Irlandzcy rolnicy słuchają argumentów opozycji, która przestrzega przed realnymi i wyimaginowanymi planami ograniczania dopłat. Wprawdzie nie ma o nich słowa w traktacie, ale debata o reformie polityki rolnej może się zacząć w każdej chwili. Wielu Irlandczykom nie podoba się też utrata stałego irlandzkiego komisarza w ramach wprowadzanej przez traktat rotacji narodowej. Zwolennicy ripostują, że na podobne samoograniczenia zgodziły się także największe kraje. Irlandczycy boją się też, że unijna współpraca wojskowa może zagrozić ich tradycyjnej neutralności. Zwolennicy traktatu odpowiadają na to zarzutem, że główni sponsorzy kampanii na "nie" są związani z... amerykańskim przemysłem zbrojeniowym (nastawionym niechętnie do europejskiej współpracy obronnej).

Wreszcie pojawia się wątek harmonizacji podatku od przedsiębiorstw, czyli pomysł jego ujednolicenia, niekorzystny dla "celtyckiego tygrysa" - jak nazywana jest Irlandia (jej sukces gospodarczy opierał się na niskich kosztach dla przedsiębiorców). O podatkowej harmonizacji traktat lizboński milczy, co nie przeszkadza podnosić tej kwestii jako oręża przeciw niemu.

Choć szef Komisji Europejskiej José Manuel Barroso ostrzega, że Unia nie ma "planu B" na wypadek irlandzkiej katastrofy, to jednak będzie trzeba go wymyślić - jeśli spełni się czarny scenariusz. Na razie unijni politycy mają nadzieję, że milion irlandzkich wyborców zlituje się nad realizowanym od siedmiu lat projektem usprawnienia Unii. Po czym nastąpi długa przerwa: po nowym referendalnym stresie apetytu na nowe traktaty - poza zaprzysięgłymi eurofederalistami - nie ma już nikt.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2008