Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W ważnym artykule „Bóg na tronie” Piotr Sikora, powołując się na niemieckiego biblistę Joachima Gnilkę, wyjaśnia często używane przez Jezusa określenie „królestwo Boże”, które raczej się powinno tłumaczyć „panowanie Boga”. Tu nawias, by uspokoić zatroskanych o ortodoksję czytelników: na Joachima Gnilkę wielokrotnie, w „Jezusie z Nazaretu”, powołuje się Benedykt XVI, wymieniając jego dzieła wśród „ważniejszych i nowszych książek o Jezusie” oraz zaliczając go do „autorów, których dzieła były mu pomocą”.
Sikora pisze: „W nauczaniu Jezusa o królestwie czy też panowaniu Boga nie chodzi ani o »oznaczenie« przestrzeni publicznej symbolami religijnymi, ani o instytucjonalnie zorganizowany porządek społeczny, ani tym bardziej o wydzielony w ten sposób fragment rzeczywistości kulturowej, a już w ogóle nie o żadne terytorium. Chodzi raczej o dynamiczny – choć niekoniecznie widoczny – proces o zasadniczo osobowym charakterze. Proces ten jest często ukryty, polega bowiem na przemianie rzeczywistości »od wewnątrz«. Boskie panowanie może być niewidoczne, gdyż w obecnych uwarunkowaniach trudno jednoznacznie zidentyfikować, gdzie przebiegają jego granice – co więcej, próba dookreślenia jego granic jest niezgodna z jego istotą. W ewangelicznej przypowieści o pszenicy i chwaście właściciel pola zabrania sługom wyrywać chwast aż do żniw (Mt 13, 24-30)”. Przytoczyłem to w niedzielnej homilii. Po mszy podszedł do mnie młody człowiek, zaniepokojony deprecjonowaniem – tak to widocznie odczuł – „oznaczania przestrzeni publicznej symbolami religijnymi”. Rozumiem go, bo nasza wrażliwość na punkcie obecności symboli religijnych w przestrzeni publicznej jest spadkiem tej niedawnej epoki, w której krzyże siłą wyrzucano ze szkół i innych miejsc publicznych, w której nie zezwalano na budowę kościołów, a jeśli już, to tam, gdzie się nie rzucały w oczy, w której dzieciom w niektórych szkołach, a także żołnierzom, zabraniano noszenia krzyżyków i innych symboli religijnych. Prowadzone przez władzę systemowe eliminowanie religii z przestrzeni publicznej budziło w ludziach sprzeciw. Hymn „My chcemy Boga” śpiewaliśmy w PRL-u jak protest song.
Czytaj także: Piotr Sikora: Bóg na tronie oraz Paweł Rojek: Świat to nie poczekalnia
Dziś na brak religijnych elementów w życiu publicznym trudno utyskiwać, wręcz słychać narzekania na ich nadmiar. Problem jednak tkwi nie w ilości, ale w tym, że miarą wiary społeczeństwa nie jest liczba krzyży, kapliczek i kościelno-państwowych uroczystości, lecz wpływ wiary na życie i postępowanie ludzi. Ani budowa świątyń, ani sprawna organizacja kościelnych instytucji, ani katolickie wydawnictwa, ani nabożeństwa, ani nawet praktyki religijne nie są celem Kościoła. Kościół ma przybliżać człowieka do Boga, który jest miłością. Tamto wszystko jest środkiem w służbie tego, co jest jego celem.
Czy ci, którzy – pewnie w dobrej wierze – wymyślili hasło tegorocznego Marszu Niepodległości, sądzą, że marsz i gromki śpiew „My chcemy Boga” przemieni zlaicyzowaną Europę? W II wieku ludzie obserwujący niewielkie wspólnoty chrześcijan mówili: „zobaczcie, jak oni się miłują”, i przystępowali do wspólnoty. Czy dziś, patrząc na nas, ktoś tak powie? Czy nasze chrześcijaństwo kogoś pociągnie? Czy pragnienie Boga wyraża się w marszu? Jeśli prawdą jest to, co napisał Jan Paweł II, że „człowiek jest drogą Kościoła”, autentycznym krzykiem „my chcemy Boga” jest s. Małgorzata Chmielewska, ks. Józef Krawiec, ks. Mirosław Tosza i dziesiątki, może setki innych, którzy swoje życie bezinteresownie poświęcają ludziom najsłabszym i odepchniętym na margines społeczeństwa.
Jak można maszerować i publicznie krzyczeć „chcemy Boga!”, a jednocześnie zamykać przed Nim drzwi, kiedy On w osobie potrzebującego stoi i kołacze? „Chcecie Mnie? – Bóg odpowie – przecież byłem u was… przybyszem, a wy mnie nie przyjęliście”. ©℗