Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Na ławce przed blokiem siedzą dwie starsze panie w maseczkach i obserwują życie, które przesuwa się im przed oczyma. Ja, też w maseczce, mijam je i, choć się nie znamy, mówię: „Dzień dobry paniom”. „Dzień dobry panu”, odpowiadają, cały czas patrząc przed siebie.
Odwiozłem tatę na wieś, kupiłem nowy pasek do spodni i teraz idę na długi spacer. Pod kasztanowcem gromadzą się gołębie. Nikt ich tu nie dokarmia, ale w pobliżu jest śmietnik, a ludziom zawsze coś upadnie na trawę albo chodnik. Gołębie krążą pod drzewem, od czasu do czasu zabawnie uskakując, kiedy spada pojedynczy kasztan. Tuż za granicą osiedla spotykam przywiązaną do drzewa kozę. Ona również się mną nie interesuje; odsuwając pyskiem suche liście, starannie wygryza gęstą, ciemnozieloną trawę. Ktoś, kto ją tu przyprowadził, musi co jakiś czas się pojawiać, bo trawnik wokół kolejnych drzew jest wyskubany w równe półkola, tak daleko, jak daleko sięga sznur.
Idę na działki. Rok po śmierci mamy tata w końcu zdecydował się odsprzedać ten niewielki spłachetek, który przez lata uprawiali. Budka, którą postawił, ciągle stoi, ale znaczna część grządek zarosła trawą, krótką, więc chyba regularnie koszoną. W soczystej zieleni spoczywają żółte i czerwone dynie, to nowość, bo rodzice dyń nie hodowali. Kilka ogródków dalej dwie panie grabią liście, co jakiś czas się prostując. Jedna trzyma w dłoniach śliwkę, bluzę ma trochę podobną do tej, jaką nosiła mama. „Dzień dobry paniom”, mówię, unosząc czapkę. „Dzień dobry”, odpowiadają, choć druga z nich, w liliowym sweterku, nawet nie odwraca głowy.
Na ścieżce wśród kruszonych cegieł ktoś rozsypał kawałki potłuczonej ceramiki. W świetle schodzącego słońca błyszczą się niczym mozaika, co każe mi pomyśleć o opowiadaniu Lucii Berlin, które czytałem kilka dni temu. Fotografuję nieprawdopodobnie żółte liście klonu. Niby co roku wyglądają tak samo, a jednak boję się, że któregoś razu nie będzie w tym miejscu tych żółcieni. Przypominam sobie, że jako dziecko lubiłem coś w rzeczywistości poprzestawiać. Na przykład zbierałem kasztany i zanosiłem je pod orzech – albo na odwrót. Ale rzeczywistość dobrze się trzymała. Teraz już się tak nie trzyma.
Robię pętlę i wracam na osiedle. Dwa yorki bawią się ze sobą tuż obok szkolnego ogrodzenia. Przewracają jeden drugiego na ziemię, kotłują się, odskakują, żeby po chwili znów do siebie doskoczyć. Młoda kobieta, właścicielka jednego z nich, mówi do córki zdenerwowana: „Chyba musimy to przerwać. Ile tak tu będziemy stały?”. Widzę, że pod zaparowaną przyłbicą dziewczynka się nie uśmiecha, ale nie odrywa oczu od psów. Obok stoi pani w średnim wieku, do której zapewne należy drugi z nich. Ochrypłym, papierosowym głosem zachęca psy do zabawy. „A jakie to ładne! Jakie to mądre! Jak to się cieszy! Hahaha! O tak!”.
Większość ławek jest zajęta, nawet te, które stoją bliżej ulicy. Jedna pani ma na rękach ażurowe rękawiczki, które wyglądają jak pończochy. Samotny pan odkrył twarz tylko po to, żeby podeprzeć sobie nos palcem. Pani z psem zasłania się przede mną tygodnikiem, ciekawe, czy gdybym był policjantem, przyszłoby mi do głowy, żeby wystawić jej mandat? A co z tymi paniami, które siedzą bez maseczek, bo palą? „Dzień dobry”, mówię, nawet nie zakrywając dłonią telefonu, przez który właśnie rozmawiam. Uśmiechnięte, szczupłe, siwowłose, palą, wystawiając twarze do jesiennego słońca. Nie odpowiadają, pewnie nawet nie zauważyły, że spoza maseczki ktoś się do nich uśmiechnął. ©