Moskiewski kandydat

Czy prezydent może być agentem wrogiego mocarstwa? Dla amerykańskiej kultury popularnej to żadna nowość. Nie takie wizje świata zdążyła już przerobić.

11.08.2018

Czyta się kilka minut

Numer Jeden, postać z komiksu „Secret Empire”, lata 70. XX w. / MATERIAŁY PRASOWE
Numer Jeden, postać z komiksu „Secret Empire”, lata 70. XX w. / MATERIAŁY PRASOWE

Można by pomyśleć, że po 18 miesiącach urzędowania Donalda Trumpa w Białym Domu nie należy się już niczemu dziwić. Tymczasem wydarzenia ostatnich dni budzą zdumienie nawet tych, którzy – jak piszący te słowa – sądzili, że nic już nie jest w stanie ich zaskoczyć.

Wizyta w Europie upłynęła Trumpowi pod znakiem rozbijania jedności NATO, łajania sojuszników, nazywania Unii Europejskiej „wrogiem”; w Helsinkach, na wspólnej konferencji prasowej z Władimirem Putinem za złe stosunki amerykańsko-rosyjskie obarczył winą swój własny kraj, a „bardzo silne i stanowcze” stwierdzenie Putina, że Rosja nie ingerowała w amerykańskie wybory 2016 r., okazało się dla niego bardziej wiarygodne niż jednoznaczne raporty własnego ­wywiadu.

Próby naprawiania sytuacji okazały się jeszcze gorsze. Najpierw tłumaczył się „przejęzyczeniem” – chciał jakoby powiedzieć, że nie widzi żadnego powodu, dla którego nie miałaby to być Rosja – by za chwilę zasugerować jednak, że za hakerskie ataki być może odpowiada „jeszcze ktoś inny”. Na koniec – bez porozumienia z szefem swojego wywiadu, który dowiedział się o tym od dziennikarki – zaprosił Putina do Białego Domu.

Dlaczego Trump nie jest w stanie zdobyć się na choćby jedno słowo krytyki wobec Putina? Dlaczego z takim uporem i wbrew faktom zaprzecza, że Rosjanie usiłowali wpłynąć na wynik amerykańskich wyborów? Pojawiają się najróżniejsze odpowiedzi, ale wszystkie da się zasadniczo sprowadzić do trzech. Pierwsza mówi: to tylko ignorancja Trumpa oraz gigantyczne ego, które nie pozwala „stabilnemu geniuszowi” przyznać, że w jego „niebywałym” zwycięstwie wyborczym ktoś mu jednak pomógł. Innymi słowy, Trump jest po prostu kretynem, który daje się ogrywać Putinowi – i jest to, jakkolwiek strasznie by to brzmiało, scenariusz najbardziej optymistyczny. Jakie bowiem mamy pozostałe możliwości? Druga mówi, że Trump zachowuje się w ten sposób, żeby kryć swoich ludzi – w tym członków rodziny – którzy z głupoty wdali się w kontakty z Rosjanami w trakcie kampanii wyborczej. Najgorsza jest odpowiedź numer trzy: Trump po prostu działa na rzecz Kremla, czy to z powodu jakichś swoich tajemniczych interesów w Rosji, czy dlatego, że tamtejsze służby coś na niego mają.

Teoria ta, choć najbardziej spektakularna, jest zarazem najmniej prawdopodobna. Mimo wszystko trudno uwierzyć, że w dzisiejszych czasach coś takiego nie wypłynęłoby wcześniej, choćby podczas kampanii wyborczej; w dodatku prawdziwy agent robiłby chyba wszystko, żeby odwrócić od siebie podejrzenia, a nie ostentacyjnie demonstrować podziw dla Putina. Trudno się jednak dziwić, że tak rozpala ona wyobraźnię Amerykanów. Znakomicie wpisuje się bowiem w narrację, do której kultura popularna przyzwyczaja nas od dziesięcioleci.

Masoni, iluminaci, katolicy i inni

W klasycznym eseju z 1964 r. „The Paranoid Style in American Politics” politolog Richard Hofstadter scharakteryzował „spiskową fantazję”, która od samego początku istnienia Stanów Zjednoczonych funkcjonuje w amerykańskim dyskursie politycznym. Przedstawia ona dzieje Ameryki w kategoriach manichejskich, jako walki sił dobra i zła, gdzie historię pcha do przodu spisek jakichś złowrogich sił, wszechobecnych i wszechpotężnych, które zakulisowo działają na rzecz zguby Stanów Zjednoczonych.

Kiedy patrzymy na amerykańską historię, widzimy wyraźnie, że każda epoka miała swoją obsesję – w XVIII w. głównymi złoczyńcami narracji spiskowych byli iluminaci, w XIX – masoneria i katolicy. Iluminatów gromił w swoich kazaniach pastor Jedidiah Morse – jego sławny syn Samuel, wynalazca telegrafu (a zatem, zdawałoby się, racjonalny człowiek nauki), tropił już wolnomularzy oraz agentów papieża, którzy na każdym kroku próbowali zniszczyć młodą, amerykańską republikę.

W połowie XIX w. krótki rozkwit przeżyła Partia Amerykańska, w której programie poczesne miejsce zajmowała walka z rzekomym spiskiem Watykanu: paradoksalnie partię ową założono jako tajne, wzorowane na masonerii stowarzyszenie, a jej członków nazywano „Nicniewiedzącymi”, bo na pytania o swoją organizację odpowiadali zawsze: „ja nic nie wiem”.

W wieku XX za sznurki zaczęli pociągać – w wyobraźni zbiorowej Amerykanów – przede wszystkim komuniści. Lęk przed bolszewickim spiskiem po I wojnie światowej był niczym w porównaniu z „czerwoną paniką” przełomu lat 40. i 50. Komisja Izby Reprezentantów do Badania Działalności Antyamerykańskiej, choć znana głównie z tropienia komunistów w Hollywood i tworzenia „czarnych list” nieprawomyślnych artystów, za sprawą młodego kongresmena Richarda Nixona rzeczywiście odkryła zakonspirowanego radzieckiego agenta w Departamencie Stanu, a wkrótce aresztowano szpiegujące na rzecz Rosjan małżeństwo Rosenbergów.

Senator Joseph McCarthy poszedł o krok dalej, przez cztery lata głosząc najbardziej fantastyczne teorie na temat komunistycznej infiltracji amerykańskich instytucji i urządzając prawdziwe polowania na czarownice. Jego ostateczna kompromitacja nie oznaczała wszakże końca spiskowej wizji polityki.

W 1958 r. bogaty zwolennik senatora, Robert Welch, założył Stowarzyszenie imienia Johna Bircha, amerykańskiego misjonarza zabitego w Chinach, który miał być jakoby pierwszą ofiarą zimnej wojny. „Birchyści”, choć identyfikowali się z twardą, religijną prawicą, widzieli agentów w obu partiach. Do stowarzyszenia należały dziesiątki tysięcy Amerykanów w całym kraju, wierzących, że komuniści kontrolują jakieś „50-70 procent rządu”, który fluoryzuje wodę, żeby ułatwić przejęcie kontroli nad Stanami komunistycznemu ONZ. Agentem ZSRR miał być sam prezydent Eisenhower.

Styl paranoiczny

W takiej właśnie atmosferze w 1962 r. John Frankenheimer nakręcił thriller, który wyznaczył standardy całego gatunku i zapowiedział „fazę paranoiczną” w amerykańskim kinie: „The Manchurian Candidate” (polski tytuł: „Przeżyliśmy wojnę”). Senator Iselin, tropiący komunistów w demokratycznej administracji i przypominający skrzyżowanie McCarthy’ego z Nixonem, ubiega się o nominację Partii Republikańskiej na wiceprezydenta. W rzeczywistości jest tylko nieświadomą marionetką w ręku swojej żony, Eleanor (Angela Lansbury), wysoko postawionej komunistycznej agentki, która planuje umieścić męża w Białym Domu, by przejąć władzę w kraju. Kontroluje też swojego syna, agenta śpiocha, który za sprawą prania mózgu w tajnym ośrodku w Mandżurii stał się zabójcą doskonałym.

Film Frankenheimera był z jednej strony krytyką maccartyzmu, który, budując atmosferę nieufności i podejrzenia, niszczył tkankę społeczną Ameryki, z drugiej jednak wprowadził „styl paranoiczny” do głównego nurtu kultury popularnej, gdzie trafił na bardzo podatny grunt. Lata 60. i 70. – wojna w Wietnamie, zabójstwa polityczne (braci Kennedych, Martina Luthera Kinga) – mocno wstrząsnęły Amerykanami, nadszarpnęły ich zaufanie do kraju i jego instytucji. Dały też początek thrillerom spiskowym nowego rodzaju: o ile w latach 60. spisek zagrażał władzy, o tyle w latach 70. to władza spiskowała przeciwko obywatelom. W serii komiksów z Kapitanem Ameryką „Secret Empire” tajemniczym Numerem Jeden, przywódcą tajnej organizacji chcącej wprowadzić w USA dyktaturę, okazuje się sam prezydent – bezimienny i niewidoczny, ale wyraźnie wzorowany na Nixonie.

„Stylem paranoicznym”, dotychczas charakterystycznym głównie dla skrajnych nurtów prawicy, zaraziła się także część lewicy i nic w tym dziwnego, skoro afera Watergate pokazała, że w Białym Domu prezydent rzeczywiście spiskował w celu złamania prawa. Wcześniej wiara w coś takiego była objawem politycznej paranoi – od czasu Nixona wiara w uczciwość władzy stała się objawem politycznej naiwności, a popkultura pełna jest dostosowanych do aktualnej sytuacji prezydentów-agentów i prezydentów-marionetek. W 2004 r., za rządów George’a W. Busha i rok po inwazji na Irak, Jonathan Demme nakręcił remake „Manchurian Candidate”: tym razem posłusznego sobie prezydenta chcą umieścić w Białym Domu nie komuniści, ale potężna amerykańska korporacja zbrojeniowa Manchurian Global, licząca na zyski z przyszłych wojen.

„Truthersi” (od truth – prawda) – uważający Busha i Cheneya za agentów Saudów, trafiali się po obu stronach sceny politycznej, ale zawsze byli tylko marginesem. Wraz z wyborem na prezydenta Baracka Obamy powstał jednak ruch „birthersów” (od birth – narodziny) – twierdzących z pełnym przekonaniem, że Obama tak naprawdę przyszedł na świat w Kenii i w związku z tym nie ma prawa zasiadać w Białym Domu. Zgodnie z logiką teorii spiskowej szybko doszły do tego dalsze zarzuty: że prezydent miał być „mandżurskim kandydatem” muzułmanów, masonów, światowego komunizmu.

Paranoja polityczna trwale przeniknęła do głównego nurtu Partii Republikańskiej: w to, że Obama jest w rzeczywistości muzułmaninem, wierzy dziś około jednej trzeciej wyborców Republikanów, a narrację spiskową, że prezydent nie jest tym, za kogo się podaje, z zapałem promowały tak wpływowe postaci prawicy jak kandydatka na wiceprezydentkę Sarah Palin czy czołowy komentator radiowy Glenn Beck. Warto też przypomnieć, że jednym z czołowych „birthersów” był celebryta Donald Trump, który właśnie w ten sposób zabłysnął politycznie przed wyborami 2016 roku.

Granice wiary

Żyjemy dziś w świecie, gdzie marginesy przesunęły się do centrum – poglądy uważane niegdyś za skrajne są akceptowalne w głównym nurcie debaty. Jeszcze jakiś czas temu potencjalny kompromat na amerykańskiego prezydenta był tematem tabu, którego nie ruszał żaden poważny polityk. O niesławnej, hipotetycznej taśmie z moskiewskiego hotelu, o której mowa w „­dossier Steele’a”, mówili niemal wyłącznie telewizyjni satyrycy oraz ultralewicowi radykałowie; nikt nie chciał znaleźć się w jednym rzędzie z oszołomami wierzącymi w to, że 11 września było robotą rodziny Bushów, reptilian i Klubu Bilderberg.

Kolejne zdumiewające wypowiedzi Trumpa, jego coraz słabiej skrywana rusofilia, tajemnicze rozmowy z Putinem w cztery oczy, których treści nie znają ­najbliżsi współpracownicy amerykańskiego prezydenta, sprawiają, że wątpliwości mają nawet niektórzy Republikanie albo ludzie profesjonalnie zajmujący się szpiegostwem i kontrwywiadem. Na pytanie o taśmę były dyrektor FBI James Comey rozkłada bezradnie ręce i mówi: „nie wiem, to możliwe”, a były dyrektor CIA John Brennan idzie o krok dalej – zachowanie Trumpa w Helsinkach wprost nazywa „zdradą” i stwierdza, że Rosjanie mogą go czymś szantażować.

Stwierdzenie, że amerykański prezydent jest rosyjskim agentem wpływu, nie należy już wyłącznie do świata teorii spiskowych – na poważnie rozmawia się o tym w opiniotwórczych mediach. Jest to niewątpliwie jakaś forma odpowiedzi na prawicową wizję paranoiczno-spiskową, niekoniecznie nawet świadoma. Z drugiej strony narracja o „mandżurskim prezydencie” zyskuje popularność, bowiem w coraz trudniejszej do zrozumienia rzeczywistości daje jakieś wyjaśnienie, może i przerażające, ale za to proste i pojmowalne.

Łatwiej uwierzyć w spisek kompleksu militarno-przemysłowego niż w to, że Kennedy’ego zabił jakiś zwykły maniak – brzmi to znacznie wznioślej i nadaje wydarzeniu głębszy sens, wpisując jego śmierć w walkę sił dobra i zła. Z tego samego powodu chętniej wierzymy, że prezydent największego mocarstwa świata zachowuje się kuriozalnie, ponieważ kontroluje go Kreml, a nie dlatego, że jest po prostu skończonym idiotą.

Czy to jednak znaczy, że Rosjanie na pewno nie mają niczego na Trumpa? Niekoniecznie. Jakkolwiek fantastycznie to brzmi, na początku XIX w. ­wiceprezydent Aaron Burr rzeczywiście spiskował z Brytyjczykami, chcąc wykroić sobie ze Stanów Zjednoczonych własne państwo. Afera Watergate była z kolei najlepszym dowodem, że rzeczywiście istniał spisek w Białym Domu – nawet jeśli nie całkiem taki, jak to wyobrażali sobie oponenci Nixona, przekonani, że chce on wprowadzić stan wyjątkowy i objąć władzę dyktatorską. W końcu nawet paranoik miewa prawdziwych wrogów i nawet zwolennik teorii spiskowych może trafić na prawdziwy ­spisek. ©

Czytaj także:

Klaus Bachmann: Przemija postać świata

Dariusz Rosiak: Już tak nie będzie

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 34/2018