Moro i Mistrz

Sala sądowa była obita ciemnym drzewem. Witraże przedstawiały różne czynności związane z rolnictwem, oranie wołami, strzyżenie owiec, przepędzanie stada krów przez rzekę. Grube szkło nie przepuszczało słońca i już od rana trzeba było zapalać lampy.

19.06.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Posiedzeniu przewodniczył sędzia Smith, prawnik o długim doświadczeniu, w ubiegłym wieku jego ojciec prowadził tu kancelarię notarialną. Lewa powieka opadała mu do połowy oka, wydawać by się mogło, że Smith drzemie. Ale było to wrażenie zwodnicze. Wspaniale umiał się Smith pastwić nad świadkami i udowadniać im, że “sami sobie zaprzeczają". Przyspieszona personalna transformacja nie objęła go dotąd. Czarny prawnik nie przyjąłby tu posady, nie chciałby sam siebie skazać na zesłanie. Miasteczko leżało zbyt daleko od centrum, dojazd pogarszały niskie mosty, rok w rok zrywane przez powódź.

- Nazwisko oskarżonego?

W ławce uniósł się młody człowiek ubrany z wielką starannością. Miał na sobie ciemny krawat, twee-dową marynarkę. Zwrócił głowę w stronę pytającego.

- Moro - rzekł.

- Tytuły?

- Jakie tytuły?

- Profesor? Doktor? - Smith uderzał ołówkiem o papiery. - Czy mam zapisać Jego Książęca Mość?

- Profesor - zdecydował podsądny po namyśle. - Albo nie... Doktor.

Podniósł się oskarżyciel.

- Doktor Moro oskarżony jest o nie wykonanie cudu.

Sędzia obudził się z letargu.

- Proszę kontynuować... - zachęcił oskarżyciela.

- Co jest przestępstwem z paragrafu dziesiątego.

Miasteczko, prawdopodobnie ze względu na swe oddalenie, chętnie przyjmowało gości. Miejscowym nie wadziły zagraniczne tytuły, a przyjezdnym dawały one dużo radości. Wiele znakomitych osób w mieście przebywało, niektórzy po wiele miesięcy. I tak, odkrywca penicyliny spędził lato w miejscowym hotelu, opowiadał, jakie w Anglii robiono mu trudności, słynna śpiewaczka tu się schroniła przed zazdrosnymi rywalkami. W latach pięćdziesiątych rozniosła się wieść, że w bungalowie przy źródłach zamieszkał wybitny wojskowy. Zachęcony czystym powietrzem i źródlaną wodą osiadł tu, aby dokończyć pamiętniki. Był w randze rottengruppenführera. Wieczorami opowiadał w barze o swych przewagach bitewnych. Wspaniałą miał pamięć do liczb. Wspominał, ilu zastrzelił więźniów, a ilu żołnierzy, wiedział, co się powinno robić z ludnością cywilną. Farmerzy słuchali go uprzejmie, imponowały im te cyfry. Pytali o dane techniczne karabinów maszynowych. Niespodziewanie farmera Browna zaciekawił pewien szczegół: “Jakiego oni byli koloru skóry?". “Kto?". “Ci, do których strzelałeś". “Nie wiecie? - zdumiał się rottengruppenführer. - Biali". “Tylko biali?" - zainteresował się inny farmer. “O ile pamiętam, to wyłącznie". Wtedy bywalcy opuścili bar, a następnego dnia policjant doręczył gościowi nakaz opuszczenia miasta.

- Czy nie dokonanie cudu może być karalne? - uniósł się obrońca. I dowodził. - Chodzi o sprawę większą niż jeden skazany. Istnieje obawa stworzenia precedensu, który raz wpisany do literatury może stać się wzorem orzecznictwa.

- Precedens? - mruknął sędzia Smith. - Literatura?

- Czy za brak zdolności cudotwórczych można ludzi karać? - ponowił atak obrońca. - A jeśli tak, to w jakich okolicznościach?

Oskarżyciel nie mógł pozwolić, aby debata zeszła na teorię prawa. Wskazał na młodego mężczyznę siedzącego na drewnianej ławce. Młody człowiek, czując na sobie spojrzenia zebranych, przybrał minę pomyłki sądowej.

- Podsądny zapewnił, że przywoła zmarłych... Krewni będą mogli zadawać pytania... Oskarżony zawiódł zebraną publiczność. Naraził ją na straty moralne. Czy są na sali pokrzywdzone osoby?

Podniosło się co najmniej trzydzieści rąk. Większość powiewała biletem, który kosztował każdego sto randów. Wzmocniony publicznym poparciem oskarżyciel ruszył do ataku.

- Udowodnimy, że podsądny celowo nie dokonał cudu. Nie przypadkowo, ale ze złej woli!

Obrońca odwołał się do rozsądku zebranych. Cuda się zdarzają, lecz nie na zawołanie. Potrzebna jest sprzyjająca atmosfera, czasami odpowiednia konstelacja gwiazd.

- Ten człowiek przechadzał się po scenie, reflektory były na niego skierowane... - wołał oskarżyciel. - Zatrzymywał się przed ofiarami i mierzył je wzrokiem. Wypytał o imiona, powiązania uczuciowe i rodzinne... I kiedy w dobrej wierze, ktoś się w taką rozmowę wdał...

Sala kończyła się szerokimi drzwiami. Nagle część tych drzwi otworzyła się z hukiem. Ukazał się wysoki mężczyzna w wieku około lat pięćdziesięciu. Miał postawę aktora grającego historyczne role. Z łatwością mógłby się wcielić w biskupa albo okrutnego władcę. Przez chwilę stał nieruchomo. Gdy dostrzegł Moro, uśmiechnął się pobłażliwie. Z kolei, gdy podsądny poznał wchodzącego, wyraźnie wstąpiła w niego nadzieja.

W mieście Koster, w prowincji Cape, przy głównym placu stały cztery budynki z żółtego, ciosanego kamienia. Zbór protestancki z dwiema wieżami, Urząd Miejski, budynek sądu w stylu holenderskim i biblioteka służąca czasami jako teatr. Miasto leżało na uboczu, przecinała je linia kolejowa wiodąca z północy na południe, ale omijały je główne bite drogi.

Wśród mieszkańców wyrobiło się poczucie odcięcia od świata, w dziewiętnastym wieku zastanawiano się poważnie, czy nie proklamować osobnej republiki. Obywatele chcieli wybrać miejscowy Parlament, ustanowić policję i wyznaczyć bardzo niskie podatki. Pomysł upadł, gdyż zaistniała obawa, że republiki nikt nie uzna. Co gorsza, obawiano się, że królowa Wiktoria przyśle oddział wojska i ze względów prestiżowych każe powiesić prezydenta i rząd. Narzędzia, wozy i zaprzęgi mieszkańcy produkowali sami z miejscowych surowców. Książki sprowadzano z Anglii i Holandii, były to głównie prace historyczne. Kilka pomniejszych dzieł przywiezionych z Paryża trzymano w okładkach poradnika rolniczego.

W Sali Radnych, oprawione w skórę, do dziś można oglądać egzemplarze tygodnika, który wychodził tu regularnie przez piętnaście lat. Nosił tytuł “Świt na Karoo". W całej Afryce była to pierwsza gazeta, która doniosła o obaleniu cara. Wiadomość umieszczono w rubryce “Wiadomości towarzyskie".

Dwa tygodnie temu na mieście pojawiły się kolorowe afisze. Oznajmiały wieczór spirytualny na bardzo wysokim poziomie. Rozlepiono je przed radą miejską, na drzwiach hinduskich sklepów i na tablicy ogłoszeniowej przed teatrem. Przed politycznymi zmianami pastor Henrik le Roux po prostu kazałby te afisze podrzeć. Jakiś filozof obiecywał, że ułatwia kontakty ze zmarłymi, i twierdził, że na dobrą sprawę oni tak wcale nie umarli, ale tylko przestąpili Próg. Przestąpili Próg... Pastor patrzył na te afisze ze zgrozą, ale zerwanie ich mogłoby się okazać poważnym politycznym błędem. Żadna grupa nie może narzucać innej swoich wierzeń, w harmonii muszą współżyć ludzie wielu kultur. Pastor le Roux uznawał te zasady i przyjął zasadę nieinterwencji.

Afisze informowały, że w sobotę, w sali teatralnej, odbędzie się spotkanie z doktorem Moro, który jest znanym teologiem i spirytualistą. Doktor Moro, pisano, potrafi skutecznie nawiązać nici między osobami, które już przestąpiły Próg, a ich bliskimi, którzy ciągle jeszcze pozostają w tyle. Doktor widzi siebie nie jako osobę duchowną, ale raczej jako inżyniera dusz. Jest specjalistą, który umie powiązać zerwane druciki.

Kilku obywateli zwróciło się do pastora le Roux o niezależną opinię. Możliwość rozmowy z niedawno zmarłymi wszystkim wydała się dosyć nęcąca. Z drugiej strony nie chcieli tracić pieniędzy na zbytki ani popełnić jakiegoś teologicznego błędu. Pastor miał trudności z udzieleniem jednoznacznej odpowiedzi. Jako o właściwym miejscu na zobaczenie się z bliskimi wspomniał o Sądzie Ostatecznym i o Powszechnym Zmartwychwstaniu. Ale obecnie, dodał, we wszystkich dziedzinach obserwujemy znaczne przyspieszenie... Kto wie, może objęło ono także świat duchowy? Musimy być otwarci na wszelkie możliwości.

W sobotę, przed Salą Teatralną, ustawił się tłum.

Wchodzący na salę od razu zauważyli zmiany. Zniknął podział na widownię i scenę, na środku stała okrągła estrada, a wkoło niej koncentrycznie ustawione krzesła.

Doktor Moro młodzieńczym krokiem wbiegł na podium. Miał na sobie niebieski sweter, jasne włosy zaczesał do tyłu. Dwa razy obszedł estradę, a potem zatrzymał się przed dwiema kobietami siedzącymi w pierwszym rzędzie. Obie były ubrane w czarne suknie, tylko na szyi jaśniała u jednej chusteczka lub broszka.

- Czy imię zaczynające się na J nic pani nie mówi? - zapytał. - Ktoś o tym imieniu jest koło mnie... Jest to osoba, która niedawno przekroczyła Próg. Zadziwiające, jak silna jest tej osoby obecność...

- Jakiej osoby? - zapytała młodsza kobieta.

- Pierwsza litera jego imienia jest J... To może być John? Albo Johann?

- Niemożliwe. Nie znamy Johna... - rzuciła starsza kobieta niechętnie. - Coś tu na początek się nie zgadza.

- W takim razie to musi być Joachim! - zeszło na doktora objawienie.

- Joachim? On siedzi w piekle! A stamtąd nie wypuszczają na przepustki!

Imię Joachima obudziło wśród zebranych poruszenie.

- Zaraz przyjdzie mój mąż i cię zastrzeli - powiedziała do Moro kobieta w czerwonej narzutce. - Nazywa się Stefan. Miarkuj sobie moje słowa. Nie będziesz mi tu wymyślał Joachimem!

- To prawda. Przywoływanie Joachima obraża nas! - oświadczył człowiek o wyglądzie urzędnika.

- Gdzie on jest? - wołano z różnych miejsc na sali. - Niech się pokaże! Z przyjemnością dokopiemy duchowi!

Doktor dwa razy okrążył scenę, zatrzymał się przed grupą dotychczas siedzącą spokojnie. Wzniósł ręce, jak to się robi przed wyjawieniem jakichś ważnych prawd.

- Cyfra dziewięć! Uporczywie mi ją jakiś duch powtarza... Cyfra dziewięć ma tutaj szczególne znaczenie... Coś się stało dziewiątego albo o dziewiątej godzinie? W czyim życiu cyfra dziewięć jest szczególnie ważna?

Siedzący krzywili się i zachodzili w głowę. Uczciwie robili wysiłek pamięci.

- Dziewięć? Nie... Już raczej siedem... Chociaż siedem też nam się z niczym nie kojarzy.

W ostatnim rzędzie poderwał się siwy mężczyzna.

- Czy mogę zadać pytanie?

- Oczywiście. Proszę pytać... Do kogo jest to pytanie skierowane?

- Do mojej żony.

- Domyślam się, że małżonka już przestąpiła Próg?

- Przestąpiła.

- Kiedy to się stało?

- Dwa miesiące temu...

- Jak miała na imię?

- Jeanette.

Moro przysłonił oczy dłonią.

- Jest wśród nas Jeanette... - po chwili oznajmił. - Mówiła mi, że przyzwyczaiła się do nowego miejsca. Głos ma bardzo ciepły, melodyjny...

- Coś musi mieć w sobie ładnego...

- A o co chce pan teraz zapytać Jeanette?

- Chcę zapytać... Przed tym przestąpieniem Progu, gdzie położyła klucz do sejfu?

Na to pytanie Moro miał gotową odpowiedź. Jeszcze przez chwilę prowadził z Jeanette cichy dialog, potem skinął głową i triumfalnie oznajmił:

- Klucz leży w komodzie... W górnej szufladzie, z prawej strony... Przykryty jest papierami!

- Jak tak, to ktoś z was kłamie! - wrzasnął urażony wdowiec. - Albo nieboszczka, albo ty! Przetrząsnąłem komodę dwa razy! Nigdy nie było tam żadnych papierów, a tylko prześcieradła i ręczniki!

Każdego człowieka po czterech niepowodzeniach może ogarnąć zniechęcenie. Moro okrążył scenę twardym krokiem, stanął ze skrzyżowanymi na piersi ramionami. Widownia nie ofiarowywała najmniejszej pomocy. Czego się spodziewają, nędzna zgraja? Czy nie rozumieją, że to nie jest cyrk?

Opisał zabawne słabostki Andre, odpowiedziała mu cisza. Pochwalił Ann za jej pracę społeczną, ktoś krzyknął, że w Koster takiej w ogóle nie było... Widownia już widziała jego słabość, posypały się na scenę ogryzki. Wtedy odwołał się do uczuć prostych. Zaproponował obecnej na sali Maryi rozmowę z narzeczonym Ryszardem... Tragiczny wypadek spowodował, że ich związek nie obrodził dziatwą, ale teraz przyszedł czas na rozmowę... Zapanowała cisza, mógł przypuszczać, że trafił na właściwy klawisz. Budzi się oddźwięk, pomyślał z nadzieją i czekał na pierwszy głos. Niestety, pomylił imiona rozmówców, i mimo woli wzniecił stare podejrzenia. Dawno zażegnane konflikty wypłynęły na wierzch i widzowie jęli obwiniać prelegenta o świadome nawoływanie do rozlewu krwi.

Przestał przyciągać uwagę publiczności, zaczęły się pokątne rozmowy. Moro stał na scenie, ale czuł się zbędny. Podszedł do siedzących kobiet. Były w wieku średnim, lecz sądząc po makijażach, otwarte na romans. Nie zwrócił się do jednej, lecz do całej grupy...

Lecz nim otworzył usta, otoczyli go gniewni mężczyźni. Mocarnie ujęli go za ręce i ustawili przy ścianie. Zagrozili, że jeżeli tylko spróbuje uciekać, to w trybie nagłym przestąpi ten swój próg.

- Czy można kogoś karać za to, że nie spowodował cudu? - obrońca domagał się wyraźnej odpowiedzi.

Opinie nie były zgodne. Jednak fakt, że oskarżony wziął opłatę z góry, wydawał się komplikować wyrok.

Wysoki mężczyzna, który wszedł już po zaczęciu rozprawy, zamienił kilka słów z obrońcą. Obrońca porozmawiał z sędzią, po czym przywołali gościa do pulpitu.

- Jakie stosunki łączą pana z oskarżonym?

- Jest moim uczniem i asystentem.

- Czy może pan za niego ręczyć?

- Znam go.

Po czym dodał, że za zezwoleniem sądu, nie wchodząc w meritum sprawy, chciałby zwrócić pieniądze wszystkim osobom, które zakupiły bilet. Co więcej, pragnie wnieść pięćsetrandowy datek na uporządkowanie sali.

Oferta wydała się nęcąca, a także zwalniała obecnych od dalszych deliberacji. Sędzia Smith zdecydował się przełożyć ją na język prawny, cyzelował odpowiednią formułę. Pod wpływem nagłego impulsu wysoki mężczyzna dodał:

- I przeznaczam następne pięćset randów na wypoliturowanie ławek.

Godzinę później obaj mężczyźni siedzieli w wygodnym samochodzie. Czerwone słońce zapadało za łańcuchem gór.

- Mistrzu, jestem załamany... - rzekł Moro.

- Zjemy obiad w następnym miasteczku - odpowiedział człowiek nazwany Mistrzem. - Tu mają tylko suchą wołowinę. A tam dziczyznę... Kudu.

- Skorzystałem z tego, że pan wyjechał... Biję się w piersi.

- Chciałeś się uniezależnić.

Właśnie przejechali most, na którym kończyło się miasto i zaczynała się rozległa sucha pustka.

- Pan wchodzi na scenę i ludzie wstrzymują dech... Wiedzą, że staną się świadkami cudu. Cokolwiek pan powie, przyjmują z głębokim wzruszeniem, każde słowo wydaje im się ważne i święte. Wskazuje pan na puste krzesło i mówi, że na nim siedzi Peter, a oni z tym Peterem prowadzą długie rozmowy. A potem oznajmia pan, że przyszedł Paul, ten, który w mieście reperował rowery... i na sali rozlegają się dzwonki!

- Piękna jest pustynia Karoo... - odrzekł starszy. - Spójrz, jaka kompletna pustka.

- Obserwuję pana. Studiuję każdy krok, zawieszenie głosu i podniesienie dłoni... Mam zapisane każde pana słowo. Przepowiadam sobie pana teksty wieczorem, rano siadam i spisuję z pamięci. Popełniam coraz mniej błędów... Wiem, komu pan zadaje współczujące pytania. Jakim ruchem kładzie pan dłoń na ich spoconych czołach...

- A jednak ci się nie udało.

Ujechali następne dziesięć kilometrów, w reflektorach pokazało się płaskie wzgórze, za nim przełęcz.

- Może publiczność była zła? - zastanawiał się Uczeń. - Kompletnie duchoodporna? Z tymi ludźmi można budować kopalnictwo albo zaludniać tereny. Przyczepią się do piasku jak porosty. Mają wielką zaletę, umieją żyć w odosobnieniu. Po stu latach patrzenia jeden na drugiego, stworzyli sobie własne kanony piękności...

Spróbuj ich polubić.

- Tego nie było w kontrakcie.

- Nie boję się pracy - mówił Uczeń. Z łuku wyjechali na wielomilową prostą. - Technika spotkań, teoria przechodzenia Progu. Będę ćwiczył zgranie gestykulacji z mową. A także chód, posągowe milczenie, dramatyczne rzuty głowy w bok! Włosy zczeszę do przodu, utnę w linii prostej. Dla części publiczności będę wyglądał jak mnich, dla innych jak wyrośnięte pacholę. I ponieważ niełatwo jest założyć nową religię, zostanę przy istniejącej!

Mistrz zwiększył szybkość jazdy. Było to tym łatwiejsze, że zjeżdżali z płaskowyżu w dolinę. Osiągnęli sto dwadzieścia, a potem sto czterdzieści kilometrów na godzinę. Po chwili wskazówka przeskoczyła sto osiemdziesiąt i zaczęła dochodzić do dwustu.

- Zabijemy się - Uczeń zaprzestał robienia planów na przyszłość.

- Ty tak, ale ja nie - odparł starszy.

Na szczęście w reflektorach pojawiły się znaki nakazujące ograniczenie szybkości. Najpierw sto kilometrów na godzinę, potem osiemdziesiąt. Zamigotały światła miasteczka “Pięć Sióstr". Jednocześnie kierowcy jadący z przeciwnej strony zaczęli dawać uporczywe znaki świetlne, ostrzegali przed kontrolą radarową.

Zatrzymali się na oświetlonym placu, przed rozległą stacją benzynową. Z głośników biła głośna muzyka.

- Chciałem, żebyśmy zdążyli na kolację - wyjaśnił Mistrz.

- A ja byłem pewny, że wylądujemy w rowie.

Mistrz podał mu duży banknot.

- Kup torbę sucharów.

Gdy Moro wrócił, samochodu Mistrza już nie znalazł. Obszedł plac, zbadał ciemne kąty. Spojrzał wzdłuż drogi, dostrzegł czerwone światła. Wóz stał za miastem na poboczu szosy albo powoli się oddalał.

- Tak to jest z tymi Mistrzami... - westchnął. - Najpierw obiecują bóg wie co... A potem zostawiają człowieka w pół drogi.

Postanowił poszukać hotelu. Przy okazji zorientuje się, czy jest tu jakaś sala teatralna. Najlepiej ze sceną, którą można przesunąć na środek widowni. Ulice były oświetlone, budynki z żółtego kamienia. Obejścia prezentowały się dostatnio. Między rozchylonymi firankami widać było, jak ludzie siadają do kolacji. Porządni i solidni, jeszcze nie wiadomo, jaką się okażą publicznością.

WOJCIECH ALBIŃSKI (ur. 1935) jest z wykształcenia geodetą. W 1956 r. współzakładał pismo “Współczesność", gdzie publikował felietony i wiersze (poezję drukował też na przełomie lat 70. i 80. w “Kulturze" Jerzego Giedroycia). Na początku lat 60. wyjechał na stałe z Polski: najpierw do Francji i Szwajcarii, potem Botswany, by osiąść w Republice Południowej Afryki; mieszka na stałe w Johannesburgu.

Zadebiutował tomem opowiadań “Kalahari", w 2004 r. nominowanym do Nagrody Nike i uhonorowanym Nagrodą im. Józefa Mackiewicza. Pod koniec 2004 r. ukazał się drugi zbiór - “Królestwo potrzebuje kata" (obie książki wydała oficyna “Twój Styl"). Publikowane opowiadanie pochodzi z kolejnego przygotowywanego do druku tomu. W “TP" nr 4/05 opublikowaliśmy obszerny wywiad Anny Matei z pisarzem, “ "

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2005