Wszystkie wędrówki świata

Wojciech Albiński: W Polsce przedwojennej ludzie wykształceni i lojalni państwu zaczynali już nadawać ton publicznemu życiu. Ich strata cofnęła Polskę o wiele pokoleń i długo jeszcze będzie się na nas mścić. Rozmawiała Anna Mateja

05.01.2010

Czyta się kilka minut

Wojciech Albiński / fot. Darek Golik / Fotorzepa /
Wojciech Albiński / fot. Darek Golik / Fotorzepa /

Anna Mateja: Dlaczego wybrał Pan na miejsce rozmowy dawny Dom Towarowy Braci Jabłkowskich w Warszawie?

Wojciech Albiński: Bo są tu książki, a z czasów przedwojennej Warszawy pozostały części murów, do których lubię wracać. To, co powstało później, przygnębia mnie swoją brzydotą.

To skutek Powstania.

Którego los, na szczęście mi oszczędził. Żyję tylko dlatego, że mieszkałem z rodzicami pięćset metrów od granicy miasta Warszawy - we Włochach. Niemieccy żołnierze, którzy w Warszawie strzelali do banditen, jak nazywali powstańców, plądrowali mieszkania po wypędzonych warszawiakach i dawali wolną rękę Kałmukom masowo gwałcącym kobiety, u nas byli karnymi żołnierzami i spokojnymi Niemcami.

Nawet jadąc na rowerach, by wykonać egzekucję (prawie każdego dnia rozstrzeliwali któregoś z Kałmuków: czasami dlatego, że naruszyli regulamin, a czasami dla postrachu), elegancko dzwonili dzwonkami u kierownicy, by opieszali przechodnie usuwali się z drogi. No, ale myśmy dla nich byli ludźmi, nie banditen, którzy na ulicach Warszawy strzelają do ich kolegów.

W swojej najnowszej książce "Achtung! Banditen!" opisuje Pan okupację, wyłuskując z pamięci okruchy i epizody: przejazd Włochów z Sorrento na Wschód, żydowskiego chłopczyka w żółtym ubranku pozostawionego na dworcu kolejki EKD, płonące na jezdni biurko wyrzucone z mieszkania esesmana, srebrne sztućce zakopane w piwnicy. A nawet słowa piekarza: "w złych czasach lepiej nie błyszczeć (...) też mógłbym wypiekać torty i napoleonki, ale wolę razowy chleb. Tylko z przyzwoitości nie dosypuję trocin. Trzeba przeczekać tę wojnę".

Włosi we Włochach, którzy jechali na front wschodni jako młodzi, przystojni mężczyźni, a wracali z niewoli na początku lat 50. jako obwiązane szmatami i spuchnięte z głodu kukły, to była zbyt duża rzecz, by ją zapomnieć! Opowiadanie podczas wieczoru autorskiego uruchomiło w ludziach pokłady odłożonych historii: ktoś ciągnął Włocha na sankach, bo ten był zbyt słaby, by iść o własnych siłach, ktoś podarował innemu słoik marmolady.

Natomiast chleb to była w tamtych czasach ważna sprawa: czy będzie gliniasty? Czy nie będzie oszukany na wadze? A może podgrzewany z wczoraj? Ludzie narzekali na domieszki do mąki, stęchłe drożdże czy dziury w cieście. Mnie smakowało wszystko. Stojąc w kolejce, lubiłem obserwować krojenie bochenka na pół i na ćwiartki (obowiązywał przecież system kartkowy), bo to pomagało mi ocenić jego świeżość i wyobrazić sobie, jak będzie smakował: jak świeży wypiek czy jak chleb, który już leżał na półkach.

Kiedy rozpoczęła się wojna, miałem cztery lata, bez trudu jednak wychwytywałem takie szczegóły. Podobnie jak o wiele poważniejszą historię żydowskiego chłopczyka w czystych podkolanówkach i porządnie zawiązanych bucikach, który cały dzień czekał na "ciocię", nim przyszedł volksdeutsch, by go w towarzystwie dwóch żandarmów odprowadzić na Forty obok cmentarza, gdzie Niemcy wykonywali egzekucje.

Wszystko to zapisałem w pamięci, ale nie wiem, dlaczego właśnie te obrazy, a nie inne, naprawdę ważne historie. Każdy ma w głowie encyklopedię: zdarzeń, spotkań, przypadkowych twarzy, wieczorów, strzępków zasłyszanych czy prowadzonych rozmów. Dlaczego każdy z nas zapamiętuje co innego i inaczej, z reguły to, co inni już dawno wyrzucili z głowy? Jestem bezradny wobec tych pytań, ale czy ja to na pewno muszę wiedzieć? Opisując historie wojenne, czy wcześniej afrykańskie, chciałem tylko coś utrwalić. Nie było w tym żadnego zamiaru ani planu. Coś zostało mi w głowie, zapisałem to, być może zainteresuje to jeszcze kogoś.

Alicja, młoda uciekinierka z powstańczej Warszawy, robi raban o jedną łyżkę, która zaginęła z kompletu srebrnych sztućców zakopanego w piwnicy Pana domu. Przecież zawalił się świat, a Pan tu o jednej łyżce!

Pani nic nie rozumie... Wybrakowany komplet ma niższą cenę, pieniędzy ze sprzedaży starczy na krócej. Taka łyżka, niby detal, ale wtedy mogła od niego zależeć czyjaś egzystencja!

To jest kompletne wariactwo, ale trzeba wierzyć w szczegół, bo od drobiazgów czasami zależy nasze życie: czy przejdziemy przez jezdnię w odpowiednim momencie? Czy lekarz nie pomyli się przy aplikowaniu lekarstwa? Czy podczas wojny znajdziemy się w złym miejscu? Czy będzie nam dane walczyć pod rozsądnym przywódcą? Łatwo filozofować, gdy od dziecka do późnej starości siedzimy w zaciszach własnego domu albo w gabinecie uniwersyteckim snujemy rozważania o roli i zastosowaniu przypadku w historii.

Gdy jednak chcemy wystawiać się na rozmaite przygody, np. opuścić spokojną Genewę, by pracować na pustyni Kalahari, praktykować jakieś wariactwa, gdzieś jeździć, gubić się i odnajdywać, tak naprawdę nie ma ważniejszej rzeczy nad detal. Od tego, powtarzam, zależy życie.

Wybuch Powstania to też był przypadek?

We Włochach istniało zgrupowanie żołnierzy AK. Kilkunastu słabo uzbrojonych chłopców i sanitariuszki w odwodzie otoczyło budynek niemieckich koszar, ale na dwa czy trzy kwadranse przed godziną W przybiegła do nich łączniczka z rozkazem nierozpoczynania walki. Oficerowie ocenili, że ich podkomendni mają za mało broni. To pokazuje, jak karne to było wojsko i tłumaczenia, że żołnierze nawet bez rozkazu rzuciliby się na uciekających Niemców, są mocno naciągane.

Dzięki tej decyzji żyję. To właśnie był przypadek - równie dobrze można było podjąć decyzję przeciwną. Podobnie zbawiennym przypadkiem było osiedlenie się mojej rodziny we Włochach (mogliśmy mieszkać w centrum Warszawy, ojciec był urzędnikiem w Ministerstwie Komunikacji). Włochy to było przyjazne miejsce z opiekuńczymi ludźmi - taka mała wspólnota. Jeśli pobiegliśmy z kolegami gdzieś daleko, matka natychmiast wiedziała, że "Wojtuś był widziany za torami".

Nasze zabawy z "rozbrajaniem" niewypałów, kiedy rozłupywaliśmy pocisk, by podpalić wyciągnięty z niego proch, też od razu były przekazywane matce. Miałem wtedy duże poczucie bezpieczeństwa, zapewnione mi przez najbliższych, i się nie bałem. Jeżeli czyjeś życie było zagrożone, to innych; ja wydawałem się sobie nietykalny.

Żałuje Pan, że wybuchło Powstanie?

Tak, ogromnie. Jak można podpalić własne miasto? Narazić na śmierć i poniewierkę tylu ludzi? Przypatrywałem się z bliska, z jaką pieczołowitością i trudem kształci się elity rządzące Anglii i Francji, ilu dziesiątków lat potrzeba dla uformowania sprawnych administratorów i prawników. W Polsce przedwojennej ludzie wykształceni i lojalni państwu zaczynali już nadawać ton publicznemu życiu. Ich strata cofnęła Polskę o wiele pokoleń i długo jeszcze będzie się na nas mścić.

Takim dobrem nie szafuje się beztrosko, a nam przyszło to tak łatwo... Widziała pani wysokie kamienice przy Chmielnej? Proszę sobie wyobrazić, że jedną z nich ma zdobyć dwóch żołnierzy. Dowódca może do tego dobudować historię: że tak naprawdę główne siły wroga są już związane, bo nasi idą od tyłu i piwnicami, że chodzi o efekt zaskoczenia atakiem od frontu... I ludzie się rzucali, nie oczekując zbyt wielu wyjaśnień. W tej chwili, na szczęście, istnieje już świadomość, że pojedyncze akty bohaterstwa nie mają większego znaczenia - szkoda ludzkiego życia. Można się poświęcić, ale po to, by np. ocalić przyjaciela, wyciągając go spod kul.

***

W 1963 r. porzucił Pan spokojne gniazdo we Włochach, zostając niespodziewanie w Paryżu; potem wyjechał Pan do Afryki, gdzie spędził czterdzieści lat. Poczuł Pan wreszcie strach?

Nigdy - to chyba moje nieszczęście, że się nie bałem: ani eksperymentując z niewypałami, ani gdy lądowałem listopadową nocą w PGR-ze gdzieś pod Szczecinem, ani przemierzając pustynie. W Paryżu, na Kalahari czy w Botswanie - wszędzie czułem się u siebie. Może dlatego, że od dziecka uczyłem się angielskiego i francuskiego? Wyjeżdżając na Zachód, znałem te języki biegle, więc niby wszystko było nowe, ale ja czułem się w tym zadomowiony.

Matka przekazała mi dziwną "filozofię": uczyła mnie, że trzeba być uważnym i dokładnym, ale też pamiętać, że los czy przypadek może zmienić nasze plany w nieoczekiwany sposób. Na dobre i na złe. Czasami trzeba żyć tak, jakby za moment miał nastąpić koniec świata... I my, i wszystko, co nas otacza, jest przecież tak kruche, wydane na grę sił od nas niezależnych, czy chodzi o sprawność działania naszych neuronów, czy o zmieniające się priorytety Realpolitik.

Może za chwilę ta miła pani, cały czas rozmawiająca przez komórkę, wyjmie pistolet i ogniem ciągłym przeciągnie po siedzących przy stolikach? Takie rzeczy już się zdarzały.

Chyba nie dałaby rady go podnieść.

Zdeterminowane kobiety potrafią wiele. Jeśli nie odczuwam strachu przed nieznanym, to chyba dlatego, że mam świadomość, jak niewiele od nas zależy.

Po przyjeździe do Paryża w ’63 roku na Champs-Elysées piękne dziewczyny zachęcały do nabycia "New York Herald Tribune". Z kolegą Ziutkiem natrafiliśmy w gazecie na anons firmy z Genewy obiecującej krociowe dochody. Wystarczyło być inteligentnym, rzutkim, posiadać właściwą aparycję i znajomość języków. Pomyśleliśmy: "To my!". Na granicy szwajcarskiej zatrzymał nas strażnik, prosząc o dokumenty. "Do you speak English?" - zapytałem. "Oh, English!" - ucieszył się i uprzejmie przepuścił, myśląc, że jestem Anglikiem.

Instytucja, w której mieliśmy podjąć działalność, mieściła się nad Jeziorem Genewskim, z okna widać było Alpy i Mont Blanc. "Pomagamy ludziom bogatym" - usłyszeliśmy. "Przejmujemy ich kapitały i pomnażamy je. W przypadku niepowodzenia, sami są sobie winni". Doszliśmy więc z kolegą do wniosku, że musimy jeszcze pomyśleć nad tą kuszącą propozycją. Poszliśmy zwiedzić stare miasto, gdzie moje oczy przyciągnął wykuty w żelazie szyld: "Pierre Guibert, géom?tre officiel". Poszedłem tam zaraz następnego dnia. Quelle co?ncidence! Tydzień wcześniej odszedł z tego biura Belg, geometra, więc jeżeli wiem, o co chodzi w tym fachu, mogę rozpocząć pracę choćby dziś.

Jak wytłumaczyć taki zbieg okoliczności? Układem gwiazd? A może miała rację moja mama, mówiąc, że przypadek wcale nie musi być taki zły.

A dlaczego parę lat później zostawia Pan Genewę i, mimo że wszyscy stukają się w czoło, wynosi się z rodziną do Afryki, by przemierzać Kalahari?

To było kuszenie losu i chęć przeżycia przygód. Przekonanie, że jeśli nie wyzwę losu, wiem na pewno, co mnie czeka. Dowództwo niemieckie w ’44 myślało, że wybuch Powstania w Warszawie jest nieprawdopodobny. Wiedzieli, że dowództwo AK składa się z zawodowych oficerów, którzy są na tyle doświadczeni i rozsądni, że nie wydadzą takiego rozkazu. Ale wydano. Jak mniemam - by przewalczyć los i odwrócić to, co miało spotkać ten kraj. To się czasami udaje, a czasami nie. Ja wrosłem w Afrykę głęboko. Powstanie zniszczyło miasto i ludzi.

Chociaż, czy ja naprawdę ryzykowałem? Przecież świat był w gruncie rzeczy bezpiecznym miejscem - do dziś jest! - słonecznym, ciepłym, przyjemnym, poza paroma miejscami, gdzie aktualnie toczy się wojna. Nawet tam jednak nie od razu musimy stracić życie, zdrowie czy pieniądze. Świat jest przyjazny w sprzężeniu z dobrym losem, z łutem szczęścia. Wtedy właściwie wszystko stoi otworem - wystarczy wyruszyć w drogę.

A jeśli zabraknie nam łuta szczęścia?

Dlaczego ma go od razu zabraknąć?! Trzeba to sprawdzić.

Przepraszam, to przez ten polski fatalizm...

Anglik nigdy by tak nie pomyślał. Przed momentem powiedziałem, że niewiele rzeczy od nas zależy, a światem rządzi przypadek i nie zawsze wychodzi to temu światu na złe. Teraz dorzucę, że sami prowokujemy zło i dobro, które nas spotyka.

Ciekawe, czy tak samo myślał pewien biały, którego powstańcy Mau Mau (inicjatorzy rebelii z połowy lat 50. przeciwko osadnikom i brytyjskiej administracji) zakopali żywcem, mimo że był ich oddanym przyjacielem. Biały miał spełnić rolę posłańca do Boga i tam wyłożyć ich sprawę, bo Bóg, jak myśleli, liczy się tylko z białymi. Zdarzenie, zasłyszane od Grahama Greene’a w 1955 roku, opisał w "Dziennikach" Jan Józef Szczepański. Musiało zrobić na nim spore wrażenie.

No cóż, jak to powiedział mój niedoszły pracodawca z firmy od krociowych zysków. Czasami się zyskuje, czasami traci. Ale powstańcy Mau Mau walczyli ponad pół wieku temu. Zaręczam, że po tym, jak w Afryce przyjęły się języki i religie dawnych kolonistów (które, na szczęście, nie uszczupliły lokalnych wierzeń), takich rzeczy raczej się nie robi.

***

Mówi Pan o tym tak, jakby porządny angielski i wiara w Boga Trójjedynego miały być przepustką do świata.

To nie ja tak go urządziłem, ale to prawda, przynajmniej w odniesieniu do angielskiego. Znajomość języków kolonizatorów - przede wszystkim angielskiego i francuskiego - otwiera nam i Afrykańczykom podwoje Paryża, Londynu czy Nowego Jorku. Właściwy akcent, bezbłędna wymowa, idące za tym osadzenie w kulturze krajów posługujących się tym językiem, daje poczucie swojskości, gdziekolwiek byśmy się znaleźli. Inaczej będziemy się błąkać jako obcy przybysze po biednych zaułkach wielkich miast.

Większością rdzennych języków Afryki można się swobodnie posługiwać w przestrzeni obejmującej góra sto kilometrów. Do takiej przestrzeni musi się zawęzić świat znających go ludzi, wszędzie indziej są obcy. W bardziej powszechnym użytku znajdują się swahili, zulu, khosa. Tyle że one, z racji swojej przewagi, nie jednoczą, a dzielą! Gdy w RPA zmniejszało się zapotrzebowanie na pracę robotników najemnych, od razu pojawiały się jakieś tarcia między Zulusami, których językiem posługuje się 10 milionów ludzi, a przybyszami z Zimbabwe, Mozambiku czy Konga. Wyobraźmy sobie taką scenę: stoi grupa Zulusów i przypatruje się niedbale przechodniom. Idzie biały - w porządku; jeżeli spostrzegają czarnoskórego, a po twarzy można poznać, że nie jest Zulusem, zatrzymują go, by zadać jedno pytanie: "powiedz, jak mama uczyła cię mówić na łokieć?". Gdy ten mówi w swoim języku, dostaje maczetą: "czego tu szukasz?".

Język kolonizatorów wszystkich zrównuje, bo wszyscy posługują się tym samym angielskim czy francuskim.

Czym dla Pana jest język?

Pierwszą rzeczą, na jaką w ogóle zwracam uwagę u rozmówcy, jest timbre jego głosu - jak mówi, a potem co mówi, jak posługuje się językiem. Bo język nas demaskuje: wskazuje, skąd pochodzimy, jakie mamy wykształcenie, czy jesteśmy otwarci na poglądy innych, kim jest dla nas partner w rozmowie, czy łatwo nas wyprowadzić z równowagi. Co z nas za ludzie, po prostu. Kiedy pojawiłem się w Polsce rok temu, uderzyło mnie bogactwo nowomowy. Mam tego całą listę. Chce pani posłuchać?

Wszystko Pan to zapisuje?

Naturalnie. "Jestem jednoznacznie ukierunkowany i skoncentrowany wąsko", "w tym obszarze merytorycznym mieliśmy gorszą wiedzę i koszyk negatywny", "tak naprawdę, ale nie do końca", "pomylił się w sposób niepolityczny", "kierownictwo partii zwleka z wyłowieniem". A ile się w Polsce "mediuje" i "partneruje"!

Gdy słucham nowomowy w wypowiedziach polityków, dziennikarzy, nawet profesorów, zastanawiam się, co to za ludzie, dokąd nas oni doprowadzą ze swoim rozumieniem świata. Strony w sporach publicznych z uporem biorą fragment rzeczywistości za jej całość i na tej niepełnej podstawie formułują wnioski. To, co dzieli, wydaje się ważniejsze od tego, co wspólne. Wciąż ktoś mówi o tym, jaka jest prawda, bo zna fakty, a przecież prawda to nie są tylko fakty wpisujące się w teorię, którą da się później ludziom do skonsumowania. Fakty nie mówią same za siebie, więcej - bywają narzędziem propagandy, kiedy korzysta się z nich, by coś udowodnić, pokazać, odwrócić bieg wydarzeń. Zresztą teraz istnieje nie tyle fakt, ile jego interpretacja - kto ma umiejętności i środki, ten tworzy prawdę.

Boże, mówi Pan jak spin doktor!

Ale wolę myśleć jak Afrykańczyk, zresztą w połowie czuję się właśnie nim - nie można gdzieś żyć 40 lat i niczym specyficznym nie nasiąknąć. Tam nie przypiera się nikogo do muru, ale cierpliwie słucha, unika dosłowności, zawsze zostawia furtkę dla adwersarza, byle tylko nie postawić go w mało komfortowej sytuacji. Bo po co? Ja wiem, on też wie...

Tymczasem nas odmienność obraża, a czasami nawet mobilizuje do akcji. Ktoś ma odmienne poglądy od moich? Niedoczekanie. Już lecą słowa: zdrada, hańba, na pohybel... A tacy Anglicy... Ponieważ od wieków mieli do czynienia z kimś odmiennym - mieszkańcami Ameryki Północnej, Afryki, Indii, Chin, Japonii - wiedzą, że co kto mówi, to nie takie ważne. I nie ma co krzyczeć czy się obrażać.

Jakie historie nadają się na opowiadanie?

Na przykład taka, jaką opowiedziała mi pewna pani, przysięgając, że to prawda. AK-owcy schwytali podczas Powstania dwóch Niemców, bodaj z SS. Skazano ich na śmierć. Powstańcy wyprowadzili Niemców na dach wysokiej kamienicy i powiedzieli: "skaczcie". Ci zapytali, czy mogą się pomodlić. "Dziesięć minut" - padła odpowiedź. Wykorzystali swój czas, a potem skoczyli. Modlitwa dwóch esesmanów na dachu warszawskiej kamienicy pod lufami powstańców to pomieszanie wszystkiego!

Co jest w utrwalaniu takiej "drobnicy historii" najważniejsze?

Nie ma "drobnicy historii" - wszystko jest ważne, każdy detal. Tylko wielkie teorie gubią się bez wieści. Kiedyś wierzyłem, że można opowiadać tylko historie prawdziwe, że fakt jest najważniejszy. Potem doszedłem do wniosku, że każda historia jest dobra, i nawet jeśli została wymyślona, warto ją zapamiętać. Ale mówiąc szczerze, życia nie trzeba kolorować.

Kto wymyśliłby ogłoszenie, które stało się podstawą opowiadania "Królestwo potrzebuje kata"? Albo plemię Khosa na podstawie przepowiedni wyrzynające stada bydła, by przybyli Rosjanie, którzy mieli ich wyzwolić? Interesującego faktu nie da się wymyślić. Zawsze zresztą istnieje obawa, że ludzie w prawdziwą historię nie uwierzą, uważając, że coś takiego nie mogło się zdarzyć. Jak w historię o wybuchu Powstania Warszawskiego trudno uwierzyć tym, którzy nie znają historii Polski i nie wiedzą, że jesteśmy gotowi do takich straceńczych przedsięwzięć.

***

Zdjęć w książce "Achtung! Banditen" jednak Pan nie podpisał, choć pochodzą z rodzinnego albumu, a na końcu książki zaznaczono, że jej fabuła i bohaterowie to fikcja literacka. Chce Pan powiedzieć, że fakty, choć prawdziwe, mają znaczenie drugorzędne, bo tak naprawdę chce opowiedzieć o czymś innym niż o swoim życiu?

Tak to chyba sobie wymyśliłem. Biograficzna dosłowność byłaby tu zupełnie nie na miejscu. Nie chciałem pisać o sobie, ale o ludziach, którzy znaleźli się w pewnej sytuacji historycznej. Mimo woli, zachowałem w opowiadaniach jedność czasu, miejsca i akcji, niczym w greckiej tragedii. Greckiej tragedii z Włoch koło Warszawy... Potem wystarczyło ułożyć teksty w odpowiedniej kolejności: od ’39 roku, kiedy planowaliśmy wakacje w Swarzewie na Pomorzu, do pielgrzymki z matką do Częstochowy, by uprosić wstawiennictwo Madonny w uzyskaniu wiadomości o zabranym przez Niemców ojcu.

Madonna zresztą szybko interweniowała - list z Czerwonego Krzyża, że ojciec zginął w obozie, czekał na nas w domu. Co za paradoks, nieprawdaż? Nie o taką wiadomość się modliliśmy, ale to jednak była odpowiedź.

Książka rozpoczyna się i kończy podróżą: wyjeżdżaliście na wakacje, wróciliście z pielgrzymki.

To przypadek! Nie planowałem tego ani nawet nie zauważyłem, ale widać nie potrafię ukryć, że w moim życiu chodzi przede wszystkim o podróże. Większość czasu w życiu tak właśnie spędziłem. Może to wynika z charakteru mojego zajęcia? Geometra musi przecież dużo jeździć. A może z usposobienia? Podróż to wszak jedna z najlepszych okazji, by - dorzućmy ważne słowo - wyjść naprzeciw swojemu losowi.

Afryka sama by do Pana nie przyszła.

Myśli pani? W książce opisuję ucieczkę mojej rodziny przed Niemcami w ’39 pociągiem ministra komunikacji. Dojechaliśmy do Równego, rozłożyliśmy się w Hotelu Królewskim, wzięliśmy kąpiel i zjedliśmy kolację przy świecach. Był wieczór, 16 września. Kiedy obsługa naszego pociągu otrzymała informację, że Rosjanie przekroczyli granicę, pociąg opuścił Równe i skierował się do Rumunii, by ratować radiostację, szyfry, dokumenty.

My zostaliśmy w Hotelu Królewskim i później, nocując po stodołach, przedzieraliśmy się do tej części Polski, którą zajęli Niemcy. Inaczej wywieziono by nas na Syberię, a stamtąd, kto wie, może po zawarciu układu Sikorski-Majski w lipcu 1941 r. mój ojciec zaciągnąłby się do armii gen. Andersa, a ja z mamą, przez Bliski Wschód, dotarlibyśmy do Afryki? A gdyby znowu moja rodzina przezornie została w pociągu i dotarła do Rumunii, a potem na zachód Europy, po zakończeniu wojny, jak wielu Polaków, którzy nie chcieli wracać do komunistycznej Polski, moglibyśmy wyjechać do RPA, Rodezji czy na tereny późniejszej Kenii czy Konga. Widzi pani, ile jest możliwości? Podoba mi się taka gra.

W co ma Pan ochotę zagrać teraz?

Nie wiem, ja w ogóle niewiele wiem. Zresztą, może lepiej nie starać się wszystkiego dowiedzieć? Istnieją przecież takie światy i wybory, których nie potrafimy zracjonalizować.

Gdy już się tu znalazłem, pomyślałem, że muszę opisać to, co przeżyłem w Polsce ponad pół wieku temu, bo świeże obrazy zatrą stare, które pieczołowicie odnawiałem w pamięci przez te wszystkie lata. Że zapomnę o starszym panu, który obiecywał ukrywającemu się Żydowi szwajcarski paszport, o wyrokach AK wydawanych za gadulstwo, o kalekiej dziewczynce, której Niemcy nie zgarnęli w łapance, a nawet o tych trzech wisielcach, których widziałem z pociągu przejeżdżając przez Warszawę Zachodnią.

I tak zresztą pewne rzeczy zostaną tylko we mnie, choćby pewien upośledzony chłopiec z przedszkola, z którym nikt nie chciał się bawić, więc mama zawsze mnie prosiła, bym chociaż ja spędzał z nim czas. Z czasem zaczęli nas utożsamiać, mówiąc: "ci dwaj". Ale ja ani wtedy, ani nigdy później nie czułem się gorszy. Albo zapomnę o pani Nowakowej, która gdy tylko pojawiłem się w polu widzenia, wołała: "Wojtusiu! Głowa mnie boli, kup mi proszki »Kogucik«". No i przynosiłem jej z apteki podłużne pudełeczko z kilkoma pastylkami.

Tym detalem przypomniał Pan ważną rzecz: "proszki z kogutkiem" to zwyczajowa nazwa flagowego produktu Mokotowskiej Fabryki Chemiczno-Farmaceutycznej Adolf Gąsecki i Synowie, mieszczącej się w Warszawie przy ulicy Belgijskiej (świeżo wytyczanej, gdy fabryka powstawała w 1926 r.). Kogutek był znakiem firmowym całego przedsiębiorstwa.

Tego już nie ma, jak większości opisanych przeze mnie spraw i ludzi. Opisałem mityczną krainę, w której istnienie nawet mnie samemu trudno czasami uwierzyć. Afryka to było jednak coś zupełnie innego. To było życie! A tutaj to tylko takie przypominanie sobie. Gdybym jednak się stąd nie ruszył, być może nigdy nie przyszłoby mi do głowy wrócić do tych historii. Kiedy jest się na miejscu, wszystko wydaje się być takie samo jak zawsze. Dopiero po powrocie z podróży zauważamy, że wszystko jest inaczej.

Ja, kiedy przyjechałem, odkryłem, że prawdziwa egzotyka jest w Polsce. I dopiero tutaj i teraz, po Afryce, odkrywam świat takim, jaki jest naprawdę. Przedtem to była jakaś kawalkada przez świat, zabawa, a tu jest normalna szarość.

Wyjeżdżamy więc w podróż, uciekając od "normalnej szarości"?

Nie, wyjeżdżamy, bo nas niesie, nie możemy sobie odmówić tego, by zobaczyć, co będzie dalej, dalej, jeszcze dalej. Być może będzie ciekawiej? A może w ten sposób poczujemy wolność? A chyba o nią chodzi podczas wszystkich wędrówek. Bronię się przed myślą o powrocie do Polski. To jedna z większych niespodzianek, jaka przytrafiła mi się w życiu, że znowu tu jestem. Niby w każdej chwili mogę stąd wyjechać, tyle że nie mam już powodu, by gdziekolwiek jechać.

Dla Pana nie ma nic dalej?

Czuję się, jakbym już wszędzie był. Nic do odkrycia - dla mojego własnego odkrycia.

WOJCIECH ALBIŃSKI (ur. w 1935 r. we Włochach pod Warszawą) jest z wykształcenia geodetą. Za debiutancki tom opowiadań "Kalahari", oparty na doświadczeniach 40-letniego pobytu autora w Afryce (wyd. Twój Styl 2003), otrzymał w 2004 r. Nagrodę Literacką im. Józefa Mackiewicza oraz nominację do Nagrody Nike. W następnych latach wydał kolejne zbiory "opowiadań afrykańskich": "Królestwo potrzebuje kata", "Antylopa szuka myśliwego", "Lidia z Kamerunu". W najnowszej książce "Achtung! Banditen!" (WAB 2009) przedmiotem opowieści stają się okupacyjne przeżycia kilkuletniego chłopca z podwarszawskich Włoch. Mieszka w Johannesburgu i Warszawie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2010