Monopol się trzyma?

Dwadzieścia lat temu padł monopol państwa na edukację. Czy powstające na fali transformacji szkoły społeczne to dziś alternatywa dla publicznych, czy niezrealizowane marzenie rewolucjonistów?

24.02.2009

Czyta się kilka minut

/fot. KNA-Bild /
/fot. KNA-Bild /

Kraków, rok 1985. Anna Jeziorna, młoda krakowska działaczka opozycyjna, ma bardzo dziwne marzenie: chce wyjechać na wieś i z pomocą zaprzyjaźnionych nauczycieli zrobić dobrą szkołę: odkłamaną, nowatorską, z autorskimi programami nauczania. - Taki sobie cichy przewrót - wspomina. - Miałyśmy nawet z koleżanką wytypowaną wieś pod Krakowem. Ale nie wyszło.

Rok 1988. Jeziorna rozwiesza na swoim osiedlu kartki z zapisaną czarnym flamastrem informacją: "Zakładamy szkołę". Uzyskuje zgodę na zgromadzenie. Przychodzi prawie setka bliższych i dalszych sąsiadów. Jeziorna wygłasza płomienne przemówienie o edukacji i odpowiedzialności za dzieci. - Ludzie słuchali, a potem po prostu wpisali się na kartkę - wspomina. - Zgłosił się sąsiad z propozycją pomocy prawnej, a pewna rodzina dała na szkołę sto dolarów. Sto dolarów to było wtedy pół mojego mieszkania!

W tym samym roku Jeziorna czyta w "Tygodniku Powszechnym" felieton Józefy Hennelowej. A w nim jedno ciepłe zdanie na temat idei szkół społecznych. - Nawet nie pamiętam, jak brzmiało - mówi. - Ale było bezcenne. Oto poważna i niezależna gazeta popiera nasz ruch, a do tego piórem kogoś takiego! To było błogosławieństwo na drogę.

Mniej więcej w tym samym czasie na łamach "Tygodnika" Piotr Legutko, wówczas współpracownik pisma, publikuje tekst "Uwaga! reakcjoniści w oświacie". Pisze: "Dotarli i tutaj. Żerując na trudnej sytuacji państwowego szkolnictwa, podjęli próbę restytucji kapitalizmu w oświacie. Manipulując interesem własnych dzieci, pod płaszczykiem społecznej inicjatywy, ryją (równolegle w kilku miastach Polski) dołki pod podstawowymi pryncypiami ustroju!".

I dalej, już bez ironii, punktuje zalety szkół społecznych. - Byłem zaskoczony, że tekstu nie zdjęła cenzura - mówi Legutko, dzisiaj redaktor naczelny "Dziennika Polskiego". - Tym bardziej że w tym samym czasie zdjęli dwa inne, których szkodliwość dla systemu wcale nie była większa. Władza patrzyła chyba na to jak na popiskiwanie myszy, nie upatrując w szkołach społecznych zagrożenia dla państwowego monopolu.

Początek 1989 roku. Rozpoczynają się obrady Okrągłego Stołu. 24 lutego, czyli dwadzieścia lat temu, Anna Jeziorna - wtedy już nie tylko matka, ale jedna z liderek Społecznego Towarzystwa Oświatowego - wygrywa w NSA proces z ministrem edukacji o pozwolenie na założenie szkoły, kładąc tym samym podwaliny pod ważny przełom w polskim systemie edukacji. We wrześniu na dobre pada państwowy monopol na edukację: w dużych miastach powstają zakładane przez skupioną w środowisku opozycji inteligencję szkoły społeczne.

Nieprzychylny klimat

Krystyna Starczewska - polonistka, pedagog, działaczka opozycyjna, twórczyni i obecna dyrektor w słynnej warszawskiej "Bednarskiej" - przypomina, że idea szkół społecznych pojawiła się znacznie wcześniej niż w 1989 roku. - Po raz pierwszy pomysł, by szkoły były niezależne od Ministerstwa Oświaty i Wychowania, padł w czasie negocjacji pierwszej Solidarności w 1981 roku - wspomina. - Udało się wynegocjować przyznanie prawa do zakładania szkół z własnymi programami. Tyle że wkrótce przyszedł 13 grudnia. Drugi raz ta sama sprawa, z powodzeniem, została podniesiona w czasie rozmów Okrągłego Stołu.

Jak mówi Starczewska, "Bednarska" wyrosła z działalności opozycyjnej: - Chcieliśmy przede wszystkim szkół, w których nie będzie indoktrynacji. Jan Wróbel, dyrektor w "Bednarskiej" (a także publicysta "Dziennika"), który jako dwudziestokilkuletni student zatrudnił się w tej szkole jako nauczyciel, wspomina, że odkłamanie szkoły nie było dla niego najważniejszą motywacją do działania. - Wiedziałem i wiem, że szkoła musi trochę przypominać koszary. Ale nie aż tak! Co prawda i dzisiaj są w świecie demokratycznym płatne szkoły, w których panuje zamordyzm, nawet płacący są z nich zadowoleni, ale wówczas moje skojarzenia były jednoznaczne: po jednej stronie koszary, po drugiej wolność.

Legutko: - Szkoła w latach 80. znajdowała się w niesłychanym kryzysie. Najważniejsza była motywacja społeczna: wziąć sprawy w swoje ręce. To było pokolenie, które rozumiało, że dobra edukacja to absolutny warunek dobrego rozwoju.

Anna Jeziorna mówi wprost: zakładaliśmy szkoły, żeby naszym dzieciom było lepiej. - Na pewno był inteligencki etos, na pewno traktowaliśmy to jako część działalności opozycyjnej, ale jednak głównie byliśmy rodzicami, którym marzyła się szkoła dla dzieci.

Początki nie są łatwe, bo twórcy szkół społecznych za przeciwników mają nie tylko dogorywający system, ale też, bywa, społeczeństwo. Jak wspomina Anna Jeziorna, nawet w światłych kręgach opozycji nie było jasne, czy szkoła społeczna to aby na pewno coś moralnego. - Jak to, pytali niektórzy, dlaczego twoje dzieci mają mieć lepiej? Tłumaczyłam, że jestem odpowiedzialna przede wszystkim za los swojego dziecka. Jeśli pomogę przy okazji trzydziestce innych, będzie lepiej. Jeśli przyczynimy się do reformy całego systemu edukacji, będzie wspaniale.

Jak mówi Jeziorna, z odbiorem społecznym nowych szkół było w Krakowie na tyle źle, że unikano przymiotnika "społeczny", jako niezrozumiałego, "prywatny", jako podejrzanego, a zamiast nich stosowano językowy potworek: "szkoły samofinansujące się". - Tłumaczyliśmy - wspomina Jeziorna - niestety są koszty, niestety trzeba płacić, niestety nauczyciele muszą zarabiać.

Wróbel: - Dziwne czasy. Ludzie domagali się wolności, ale też chcieli systemu kartkowego. Chcieli handlować, ale też popierali spekulantów. Ze szkołami było podobnie: fajnie, że człowiek może wysłać dziecko do szkoły tam, gdzie chce, ale z drugiej strony te opłaty były nieco podejrzane.

Mimo nie zawsze przychylnego klimatu społecznego, na fali rewolucyjnego entuzjazmu powstają na początku lat 90. nowe szkoły. Choć ich liczba przez całe lata 90. systematycznie wzrasta, nie mają łatwo. Nie wszystkim udaje się połączyć edukacyjny sukces z dbałością o to, by do szkoły nie przylgnęła łatka finansowej elitarności. Nie wszystkie mogą być takie, jak stawiana w całym kraju za wzór popularna "Bednarska", obejmująca dziś pięć szkół: trzy licea i dwa gimnazja.

Między misją a produktem

"Bednarska" to dziś nie tylko edukacyjny sukces i miejsce nauki dla dzieci warszawskich elit. To też miejsce dla dzieci cudzoziemców, uchodźców, z domów dziecka, młodzieży z poważnymi deficytami zdrowotnymi.

To szkoła innowacji programowych, ucząca filozofii od poziomu gimnazjum, łaciny, języków nowożytnych z chińskim czy japońskim, szkoła z możliwością zdawania matury międzynarodowej i wykładowymi językami obcymi.

To również prawdziwa demokracja przedstawicielska, będąca realizacją owego społecznego charakteru szkoły: sejm, rząd z ministerstwami i sąd niezawisły, do którego odwołać może się każdy nauczyciel i uczeń. To demokracja trójstanowa, w której równe szanse wpływu na rzeczywistość szkolną mają rodzice, nauczyciele i uczniowie. - Jest konstytucja i ustawy, które obowiązują wszystkich, włącznie z dyrektorem - mówi Krystyna Starczewska z "Bednarskiej". - Wśród ministerstw są: ministerstwo porządku, wolontariatu czy informacji.

Przykładem demokratycznej decyzji, która wywołała w "Bednarskiej" kontrower sje, była tzw. ustawa moczowa. - To obowiązek okresowych badań na obecność narkotyków. W innych miejscach napotykało to na trudności, u nas przeszło - mówi Starczewska.

Mimo spektakularnego sukcesu wielu szkół społecznych, lata 90. są dla większości z nich prawdziwą próbą sił. Nawet w "Bednarskiej" początki były trudne. - W pierwszym semestrze mieliśmy cztery klasy w czterech różnych akademikach. Potem dostaliśmy sale w budynkach Centrum Kształcenia Kadr Partyjnych, skąd kadrom tym pomogliśmy się wynieść. Dopiero później były sukcesy i duża satysfakcja - wspomina Jan Wróbel.

Legutko: - W samym Krakowie w latach 90. powstało kilka szkół. Niektóre padły, rozbijając się o kwestie lokalowe, infrastrukturę, fatalne warunki. Do tego dochodziły konflikty z rodzicami i duża rotacja nauczycieli.

W niektórych szkołach dochodzi też do głosu rozdźwięk między kilkoma, w pewnym sensie sprzecznymi dążeniami: etosem społecznym i obywatelskim oraz pogonią za "rankingowym" sukcesem.

Jak wspomina Starczewska, przekonanie bogatych rodziców, by płacili za inne dzieci i godzili się na sytuację, w której nauczyciele tym "innym" dzieciom poświęcają więcej uwagi, nie było łatwe. - Pamiętam walne zebranie - wspomina. - Rodzice wysuwali wątpliwości: że podnosi to koszty, że dekoncentruje dzieci, że obniża prestiż. Wtedy wystąpił jakiś ojciec i zapytał: "Czy państwo żałowaliby pieniędzy na poprawę szkolnej pracowni chemicznej?". "Nie, skąd", odpowiedzieli. "A na powiększenie biblioteki?". "Nie, absolutnie". "To proszę pomyśleć, że to taka sama inwestycja, tyle że w rozwój moralny waszych dzieci". Te słowa przeważyły szalę dyskusji.

Dr Anna Okońska-Walkowicz - pedagog na AGH, założycielka i dyrektor Zespołu Szkół Ogólnokształcących im. J. Słowackiego w Krakowie, a także wiceprezes STO - pamięta, że jej szkoły, dziś uważane za elitarne, nie uniknęły grzechu zaniedbania społeczno-obywatelskich korzeni. - Najpierw chcieliśmy zrobić po prostu szkołę na wysokim poziomie - wspomina. - I na tym się skupiliśmy, dzisiaj już wiem, że przesadnie. Dopiero ostatnio, świadomi, że musimy dbać o wychowanie obywatelskie, uruchomiliśmy odpowiednie programy, choćby skierowany do wielu szkół w Polsce projekt "Społeczeństwo obywatelskie zaczyna się w szkole".

Krótka odpowiedź na pytanie, jakie są polskie szkoły społeczne, może być tylko jedna: różne. Wnioski ogólne są jednak dość jednoznaczne. Jak wynika z badań prof. Anny Wiłkomirskiej i prof. Elżbiety Putkiewicz z UW ("Szkoły publiczne i niepubliczne. Porównanie środowisk", Warszawa 2004), szkoły niepubliczne są mniej liczne, ich programy wychowawcze bardziej rozbudowane i zawierające więcej różnorodnych celów wychowawczych, wykazują większy stopień uspołecznienia oraz rzadziej skarżą się na przeszkody w osiąganiu zamierzonych celów edukacyjnych.

Prof. Anna Wiłkomirska dodaje: - Programy nauczania szkół niepublicznych są zwykle bardziej zróżnicowane, bardziej autorskie i oryginalne, podczas gdy nauczyciele szkół publicznych często skarżą się, że ich nowatorskie pomysły nie są traktowane przychylnie. Poza tym charakter szkół społecznych - samodzielność i możliwość pracy w bardziej twórczym otoczeniu - sprzyja większej satysfakcji z pracy nauczycieli.

Szkoła bardziej społeczna

Jaki jest bilans dwu dekad funkcjonowania szkół społecznych w Polsce?

Krystyna Starczewska: - Spełniły swoją rolę. Przełamały monopol państwa, a wraz z nim rutynę. Ilu szkołom udało się stworzyć miejsca szczególne, trudno powiedzieć. Ale jeśli w jednym mieście jest jedna taka szkoła, to i tak dobrze.

Nie brakuje też głośniejszych lub słabszych głosów rozczarowania, które są nie tylko efektem jakości niektórych szkół, ale też ich nadal stosunkowo niewielkiej liczby (w szkołach społecznych uczy się ok. 2 proc. polskich uczniów). Jak twierdzi Jan Wróbel, ta sytuacja to pokłosie lekceważenia szkół społecznych przez państwo. - Każdy minister oświaty i każdy premier powinien, widząc, że w szkołach społecznych jest mało młodzieży, zatroskać się o to, by tych dzieci było znacznie więcej. Otrzymujemy pieniądze z budżetu, ale nie dba się o to, by do niepowtarzalnych szkół społecznych trafiały dzieci z rodzin niezamożnych. Od dwóch dekad nie było ani jednego państwowego programu, który pomagałby dzieciom z takich rodzin.

Przeciwnie, jak twierdzi Wróbel, obowiązuje filozofia: jeśli kogoś stać, niech sobie wysyła dziecko, gdzie chce. - Trzeba brutalnie powiedzieć: posłów, ministrów, działaczy samorządowych, burmistrzów, biznesmenów i dziennikarzy na ogół stać, by wysłać dziecko do szkoły społecznej. W ramach klasowego egoizmu nie dopuszczają jednak do partycypacji biedniejszych.

Kolejna przeszkoda na drodze do rozwoju szkolnictwa społecznego to bariery prawne. Dopiero nowa ustawa oświatowa - zakładająca również wysłanie sześciolatków do szkół - pozwala na przejmowanie szkół publicznych przez nowe podmioty. Jednak i tu pojawia się przeszkoda, bo szkoły, które w myśl ustawy będą mogły być przejęte, nie mogą mieć więcej niż 70 dzieci. Decyzja ta, będąca efektem politycznych targów (znajdująca się pod wpływem niechętnego reformom Związku Nauczycielstwa Polskiego lewica nie chciała zgodzić się na przejmowanie większych szkół), nie zlikwiduje skutecznie prawnych barier.

Tymczasem przejmowanie szkół publicznych to nie tylko szansa na powstawanie nowych szkół społecznych. To również okazja obudzenia obywatelskiego etosu na wsiach i w małych miasteczkach. Etosu, który mógłby też dotyczyć szkół publicznych. - Wyzwaniem jest doprowadzenie do sytuacji, w której mieszkańcy, nauczyciele i rodzice, biorą odpowiedzialność za edukację we wszystkich szkołach - mówi Anna Okońska-Walkowicz. - Nawet w szkołach społecznych trudno zaangażować dziś rodziców do pracy w już gotowej szkole.

Prof. Wiłkomirska ocenia, że postulat uspołeczniania stracił dziś nieco na znaczeniu. - Rodzice w szkołach społecznych często płacą czesne i wolą się nie angażować w ich funkcjonowanie - mówi. - Być może to efekt mniejszej niż kiedyś pasji. Ale może być też tak, że zmiany w szkołach publicznych okazały się dla dużej grupy rodziców satysfakcjonujące.

Wróbel: - W Polsce, jak wiadomo, upadły idee obywatelskie, a szkoły społeczne są tylko częścią tego rozczarowania. Ale z wielu nieudanych dzieci Solidarności są one jednak dzieckiem stosunkowo udanym.

Mamo, zmień mi szkołę

Anna Jeziorna, 20 lata temu marząca o dobrej szkole dla swoich dzieci, dzisiaj posyła swoje dziecko do szkoły społecznej. Ale nie ma pewności, czy jej marzenia o szkole alternatywnej, otwartej i ciekawej, zostały w pełni zrealizowane. - Zbyt często w dzisiejszych szkołach, również społecznych, dzieci się nudzą, marnuje się ich czas i talent, zabija naturalną ciekawość świata, twórcze myślenie. Wpływa na to między innymi schematyzm wymuszany przez programy i nieszczęśliwie zrealizowaną ideę egzaminów zewnętrznych. Miałam nadzieję, że szkoły społeczne będą w większym stopniu miejscem testowania nowatorskich pomysłów.

Piotr Legutko, pozytywnie oceniający polskie szkoły społeczne, uważa ich siłę oddziaływania za niewystarczającą. - Kiedy 20 lat temu pisałem tekst w "Tygodniku", państwo nie bało się utraty monopolu na edukację. Teraz chyba nadal nie ma powodów do obaw.

Anna Jeziorna: - Po dwudziestu latach nadal mam marzenia. Marzy mi się szkoła jeszcze lepsza. Gdy zakładaliśmy szkoły, obowiązywało hasło: "Mamo, zrób mi szkołę". Dzisiaj powinno obowiązywać inne: "Mamo, zmień mi szkołę".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2009