Moje trzy dni w filmie

Wybierając się na lotnisko tuż po katastrofie w Alpach, czułem się trochę niepewnie, choć w zasadzie nie boję się latać samolotami.

12.04.2015

Czyta się kilka minut

Na szczęście był świt, wszystkie funkcje organizmu jeszcze w stanie półuśpienia, więc kiedy Miłosz zajechał, żeby mnie podwieźć, wsiadłem bez ceregieli. Dopiero w samolocie odezwała się lekka panika. Obsługa nerwowo biegała po pokładzie, a jak wiadomo, nerwowość załogi udziela się pasażerom. Kiedy stewardesa zaczęła pokazywać, co i jak założyć na wypadek niebezpieczeństwa, przypomniało mi się, jak kiedyś w podobnej sytuacji siedzący obok kolega ponuro zażartował: „Teraz pokażą, co robić, kiedy nie da się nic zrobić”.

A potem wystartowaliśmy, panika zniknęła, Miłosz natychmiast zasnął, Małgosia robiła zdjęcia chmur, a mnie zaczął w głowie dojrzewać pomysł na film. Pomysł zrodził się w drodze na lotnisko, mijaliśmy stawy w Szczyglicach i w pewnym momencie Ewa powiedziała: „Łabędź w wielkim gnieździe”. A Miłosz: „Dobry tytuł serialu”. I z powodu tego jednego zdania przez następne trzy dni graliśmy w filmie.

Film miał się najpierw nazywać „Wrogowie”. To taka międzynarodowa akcja wymyślona przez angielskiego poetę Stevena Fowlera: autorzy reprezentujący dwa różne języki umawiają się, że przygotują w parach dziesięciominutowe wystąpienia, no i w trakcie wieczoru w Londynie (a jeśli to możliwe, również w innych miejscach) prezentują to, co wspólnie przygotowali. Tytułowa „wrogość” to trochę zmyła; w gruncie rzeczy akcja ma pokazać, że poeci to jeden naród, którego członkowie potrafią się porozumieć nawet wtedy, gdy jeden drugiego rozumie słabo albo prawie wcale.

Jeden z odcinków zaplanowano na cmentarzu Kensal Green, wielkiej nekropolii, gdzie spoczywają m.in. Thackerey, Fried, Pinter i Ballard. Przy grobach różnych znakomitości poeci czytali swoje (lub ich) utwory, a przewodniczka w fioletowym płaszczyku wtajemniczała w losy poszczególnych osób i ich rodzin, zwracając uwagę na najpiękniejsze nagrobki. Szczególne wrażenie robiła idealnie płaska płyta Harolda Pintera, na której deszcz prawdopodobnie szybko zatrze wyryte litery, i wielki kamień na grobie Ericha Frieda, na szczycie którego odwiedzający, zgodnie z żydowskim zwyczajem, kładą małe kamyczki. Tuż obok grobu Frieda, w zeschłych liściach, leżały porzucone (zgubione?) dziecięce sandałki, a kilkanaście metrów dalej młody mężczyzna wykonywał ruchy przypominające przygotowania do walki bokserskiej, a trochę gimnastykę tai-chi. „Na tym cmentarzu spoczywają…” – i tu przewodniczka wymieniała cały szereg rozmaitych wyznań, a na końcu dodała: „…a także katolicy i wyznawcy jedi”.

Film miał się nazywać „Wrogowie”, ale tytuł z łabędziem od razu wydał się nam lepszy. Przez 3 dni mościliśmy się w Londynie jak ptaki w wielkim gnieździe, każde miejsce, w którym się pojawialiśmy, tchnęło przyjaźnią. Np. w kafeterii, gdzie wstąpiliśmy na lunch, kelnerka zamiast jednego cappuccino przygotowała dwa i to drugie dała nam z uśmiechem w prezencie. W sklepie z elektroniką poprosiłem o 2 baterie, zapłaciłem za 4 i dostałem 8. Cudom nie było końca. Miłoszowi nie chciał działać GPS, który miał w komórce; uruchomił się dopiero wtedy, kiedy nagle pojawiła się przed nami grupka dziewcząt, z których jedna nosiła krótkie różowe spodenki. Dziewczyny szły mniej więcej w naszym kierunku, GPS kazał iść ich śladem, w końcu Miłosz rozszyfrował, że nazwa programu, który ma wgrany, oznacza „Going Pink Shorts”.

Nie mam dość miejsca, żeby opisać wszystko, co nas w tym londyńskim filmie – który nie wiadomo kto kręcił – zaskoczyło i bawiło. Napiszę przynajmniej o tym, co było najbardziej wzruszające: film w filmie. Poszliśmy do Photographers’ Gallery, a tam pokazywano prace Charlotte Dumas, która fotografuje koniki błąkające się po równinach Nevady. W maleńkiej salce wyświetlano jej film zatytułowany „Anima” i przedstawiający konie odpoczywające w stajni. W pięknych, malarskich zbliżeniach przez 14 minut przyglądasz się zwierzętom, które kładą się do snu: opadają im głowy, zamykają się powieki. Miło od czasu do czasu spotkać sztukę, która tchnie spokojem i życiem.

No i wróciliśmy. Ale ten łabędź nie przestaje mnie męczyć. Może rzeczywiście serial? Może coś w stylu Charlotte Dumas? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, publicysta, stały felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Jako poeta debiutował w 1995 tomem „Wybór większości”. Laureat m.in. nagrody głównej w konkursach poetyckich „Nowego Nurtu” (1995) oraz im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego (1995), a także Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2015