Mit o początku. Jak usłyszeć kosmos

Żeby dostrzec kosmos, nie trzeba patrzeć w niebo. Być może po raz pierwszy odkryto go bardzo nisko, przy samym gruncie. I to nie oczami, a uszami.

14.05.2023

Czyta się kilka minut

 / NATALIA POLASIK / MOONWATERPL
/ NATALIA POLASIK / MOONWATERPL

Pitagoras spacerował sobie przez miasto, gdy jego uwagę zwróciły dziwne tony. To pięknie współbrzmiące, to znów przeszywające uszy paskudnym dysonansem. Podążając za dźwiękiem, filozof dotarł do kuźni, gdzie grupa kowali tłukła młotami. Pitagoras uwielbiał uczciwą pracę. Mógł na nią patrzeć godzinami. Stał więc i patrzył. A raczej słuchał. Aż doszedł do fascynującego wniosku. Gdy jednocześnie uderzały młoty, których rozmiar miał się jak 2:1 lub 3:2, rozlegało się piękne, harmonijne współbrzmienie. Gdy proporcje młotów były inne – dwa dźwięki nie brzmiały tak dobrze.

Filozof wrócił do domu i wraz z uczniami postanowił to sprawdzić. Nie mieli młotów, użyli więc monochordu, czyli prostego instrumentu z jedną struną. Skracając ją i wydłużając, spróbowali odtworzyć te same proporcje. W ten sposób odkryli interwały, które dziś nazywamy oktawą (2:1) i kwintą czystą (3:2) – dwa podstawowe składniki harmonii muzycznej występujące w naturze. Na tym jednak nie poprzestali. Zadali jeszcze jedno fascynujące pytanie: ile razy musielibyśmy odmierzyć kwintę od pewnego dźwięku, żeby dojść do (wielokrotności) oktawy?

Dwanaście! Mogę sobie tylko wyobrazić, w jaki zachwyt to odkrycie wprawiło Pitagorasa i jego uczniów. Przecież dokładnie tyle samo cykli lunarnych mieści się w jednym cyklu solarnym, czyli – mówiąc prościej – jeden rok to (mniej więcej) dwanaście pełnych księżyców, zwanych też miesiącami. Czyżby cały porządek świata był w rzeczywistości porządkiem muzycznym? Może sfery niebieskie, obracając się, również rozbrzmiewają muzyką, której nie słyszymy tylko dlatego, że towarzyszy nam bez przerwy od narodzin do śmierci?

Z tych dwunastu półtonów budujemy dziś każdą muzykę – i disco polo, i operę. Jednak sama anegdota o młotach jest nieco zbyt dobra, żeby była prawdziwa. Znamy ją od Nikomachosa z Gerazy, neopitagorejczyka z II w. n.e. Od Pitagorasa dzieliło go mniej więcej tyle, ile nas od Kazimierza Wielkiego. Miał więc prawo pomylić pewne szczegóły. Fizycy zwracają uwagę, że obserwacja, choć prawdziwa w przypadku strun, nie potwierdziłaby się wcale z młotami. Historycy muzyki z kolei dodają, że dwunastostopniowa skala, a także jej powiązanie z astronomią, zostały opracowane znacznie, znacznie wcześniej przez Babilończyków. Wtórują im historycy filozofii, których najnowsze badania sugerują, że Pitagoras – wbrew wcześniejszym tropom – zapewne nie był nawet twórcą pojęcia „kosmosu” w znaczeniu, o którym tu mowa.

Trudno. Nie zmienia to faktu, że samą ideę, która nas tu interesuje, pitagorejczycy wyrazili z wyjątkową jasnością. Istotą świata są relacje – współbrzmienia. Kosmos to porządek rzeczy – niewidzialne na pierwszy rzut oka połączenia między dźwiękami, ludźmi albo gwiazdami. Pajęcza sieć, która oplata i przenika wszystko wokół nas. Kosmos to po prostu sens. Widzenie albo słyszenie kosmosu to umiejętność czytania i interpretowania znaczeń. Dlatego właśnie językiem kosmosu okazują się najczęściej matematyka i muzyka, choć idea poszukiwania „właściwych współbrzmień” błyskawicznie rozlała się na kolejne domeny – astronomii (wpierw: astrologii), medycyny, no i oczywiście moralności i polityki. Do tych ostatnich jeszcze wrócimy. Najpierw przyjrzyjmy się jednak kosmosowi astrologicznemu i astronomicznemu oraz nieoczywistej i zaskakująco późnej różnicy między nimi.

Przekleństwo przypadku

Mniej więcej od czasów Pitagorasa kosmos oznaczał obszar wypełniony sensem – sferę porządku, w której rzeczy mają się do siebie w sposób możliwy do dostrzeżenia i zrozumienia dla człowieka. Poznawanie kosmosu było więc odkrywaniem współbrzmień – podobieństw, analogii, nawiązań.

Patrząc w niebo widzimy, że pewne zjawiska powtarzają się okresowo. Poznajemy i opisujemy więc rytmy kosmosu, szukając współbrzmień między nimi. Podobnie rzecz się ma z ludzkim ciałem. Przykładów takiego myślenia dostarczają dzieła medyczne zebrane w tzw. „korpusie hipokratejskim” (V-IV w. p.n.e.). Gorące pokarmy podgrzewają temperament. Zimne – ochładzają, sprzyjając np. melancholii. Dobre samopoczucie okazuje się niczym innym, jak harmonijnym współbrzmie- niem między pokarmem, naturalnymi predyspozycjami organizmu oraz otaczającym go środowiskiem – np. pogodą. Zdrowie i choroba – czytamy w dziele „O diecie” wchodzącym w skład wspomnianego korpusu – są jak dzień i noc albo fazy księżyca czy następstwo ognia i wody. „Światło dla Dzeusa, mrok dla Hadesa” – wyjaśnia anonimowy autor. Zrozumienie porządku rzeczy i poszukiwanie harmonii to klucz do sukcesu w medycznym fachu.

W przemożnym głodzie analogii kryje się jednak pułapka. Nasz mózg jest bowiem skonstruowany tak, że przy niewielkiej pomocy dostrzeże intrygujące podobieństwa niemal we wszystkim. Owszem, dwanaście kwint prowadzi nas z powrotem do tego samego dźwięku (przesuniętego o kilka oktaw), a dwanaście pełnych księżyców mieści się w roku. Pomiędzy tymi dwunastkami nie ma jednak zależności przyczynowo-skutkowej. Podobieństwo jest w tym przypadku dziełem czynnika, który do teorii kosmosu wybitnie nie pasuje. Dziełem przypadku.

Przypadek to domena chaosu. Czynnik szpetny, rozbijający wzory. Wróg piękna i dobra. Znienawidzony przeciwnik uzdrowicieli, astrologów i alchemików. Chaos kojarzono z chorobą, rozkładem, pierwotnymi mocami starszymi niż dobro i zło, a więc w ogóle unieważniającymi estetykę i moralność. Taki Chaos, którego lęka się nawet sam Szatan, znajdziemy jeszcze w „Raju utraconym” Miltona.

Ignorując przypadek, tropiciele kosmicznych harmonii szybko dochodzą do sytuacji, w której wszystko łączy się ze wszystkim. Świat astrologii i wczesnej medycyny stał się zatem przestrzenią wszechogarniającego sensu, gdzie zjawiska w jednej domenie (np. układ gwiazd) mogły bez ograniczeń wpływać na wydarzenia w innej (np. ludzkie życie) mocą samej tylko zasady analogii.

Ostatni czarnoksiężnik

Kosmiczny słuch stał się przekleństwem i błogosławieństwem tych wczesnych form poznawania świata. Przekleństwo wiązało się z tym, że odporne na weryfikację opowieści obrastały wciąż nowymi sensami, tworząc gigantyczne, samopotwierdzające się systemy. Błogosławieństwo polegało w zasadzie na tym samym. Bo to właśnie dzięki tej niezmienności reguły starożytnej astrologii czy hipokratejskiej dietetyki mogły dotrwać do naszych czasów, wygodnie moszcząc się po drodze w światach pracowitych skrybów, przedsiębiorczych drukarzy, charyzmatycznych sprzedawców z telezakupów i gwiazd mobilnego internetu. Elementy tych systemów znajdujemy dziś na portalach astrologicznych, w pseudonaukowych dietach oraz w książkach Ericha von Dänikena i innych tropicieli starożytnych kosmitów, dostrzegających uderzające podobieństwo między wizerunkami starożytnych bogów a współczesnymi skafandrami kosmicznymi.

Jednak w pewnym momencie, który umownie nazywamy dziś oświeceniem, poszukiwaczom kosmicznych analogii przydarzyło się coś interesującego. Nastąpiła zmiana, która trwale rozdzieliła ścieżki nauki i pseudonauki.

Najlepiej widać to na przykładzie ­Izaaka Newtona, który na rozwidlających się ścieżkach stanął okrakiem. Jak to malowniczo ujął John Maynard Keynes, fan Newtona i posiadacz kilku jego rękopisów: „Newton nie był pierwszym człowiekiem wieku rozumu. Był ostatnim czarnoksiężnikiem”. Tak, tak! Mało kto dziś pamięta, że ojciec nowoczesnej fizyki był jednocześnie astrologiem i alchemikiem owładniętym pragnieniem odnalezienia kamienia filozoficznego. Jak to możliwe, że ten sam człowiek był jednocześnie w stanie niezwykle wnikliwie weryfikować własne założenia w jednej dziedzinie i bezkrytycznie podążać za mrzonkami w innych? Historycy nauki proponują interesującą odpowiedź.

Otóż wygląda na to, że Newton funkcjonował równolegle w dwóch zupełnie różnych środowiskach. W jednym, zgłębiającym np. naturę światła czy grawitacji, normą była transparentność. W fizyce normę stanowiło szczegółowe opisywanie przeprowadzonych eksperymentów, wymiana rezultatów i wzajemna krytyka badaczy. W drugim świecie, skupionym na poszukiwaniu eliksiru wiecznego życia i sekretu transmutacji w złoto, panowała tymczasem zacięta konkurencja. Badania odbywały się w ścisłej tajemnicy, a ewentualne notatki sporządzone były z użyciem wymyślnych szyfrów. Dwa zupełnie różne królestwa! „Światło dla Dzeusa, mrok dla Hadesa”.

Nauka to zatem wspólna obserwacja kosmosu oparta na zaufaniu i krytycyzmie. Znajdowanie analogii i współ- brzmień wciąż jest kluczowe. Ale tym razem praca odbywa się kolektywnie – gdy jeden badacz coś ogłasza, zadaniem pozostałych nie jest potwierdzenie jego słów, lecz próba ich obalenia, a więc wykazania, że dostrzeżone analogie są zaledwie przypadkiem. Rzetelny badacz to adwokat chaosu – w ten nieoczywisty sposób można dziś streścić istotę metody naukowej.

Dopiero w tym momencie – zaskakująco późno! – rozwidliły się ścieżki astrologii i astronomii, alchemii i chemii, pseudomedycyny i medycyny opartej na dowodach, która dzisiaj ratuje życie milionom pacjentek i pacjentów w szpitalach na całym świecie.

Fizykę od magii dzieli więc nie jakaś głęboka istota, lecz system zaufania i weryfikacji. Ścieżki nauki i przesądu zaczęły się w jednym punkcie i rozwidliły bardzo późno. Warto o tym pamiętać, próbując zrozumieć współczesne triumfy pseudonauki i teorii spiskowych.

Triumf Marduka

A teraz wróćmy do moralności i polityki, bo kosmos to znacznie więcej niż chłodna kalkulacja i opis rzeczywistości. Jako piękno, stosowność czy proporcja kosmos ma także swój wymiar etyczny. W „Enuma elisz”, babilońskim eposie o stworzeniu świata, możemy przeczytać o epickiej walce boga Marduka z potworzycą Tiamat, która uosabia pierwotny chaos poprzedzający stworzenie świata. Marduk pokonuje Tiamat, a z jej ciała tworzy znany Babilończykom świat z górami i rzekami. Archeolodzy przekonują, że historia ta była odczytywana na rozpoczęcie każdego nowego roku. Nie tylko jako przypomnienie najodleglejszej przeszłości, lecz jako wskazówka moralna – przepis na kolejne dobre dwanaście miesięcy. (Babilończycy uwielbiali liczbę dwanaście, dostrzegali ją wszędzie!). Proces stworzenia świata staje się tym samym paradygmatem – wzorem do naśladowania dla każdego wierzącego. Chaos nie został pokonany raz na zawsze. Czai się gdzieś tam – w głębinach, w podziemiach, na rubieżach naszego świata – gotów w każdej chwili powrócić i zaatakować kosmos.

Podobne rozumienie kosmosu jako zobowiązania moralnego wyczytać możemy u Platona i neoplatoników. Piękno i dobro otaczającego nas świata łączy się z boskim intelektem Stwórcy, który chaos materii ukształtował w szlachetny porządek.

Ten akt mogą i muszą powtarzać ludzie – od rzemieślników, przez rolników, aż po rządzących. Wiele z tych koncepcji przejęła potem filozofia chrześcijańska.

Taka wizja sprawia, że kosmos staje się nie tylko przedmiotem zachwytu, lecz również lęku i niepokoju. Świat, który widzimy, jest wynikiem nietrwałej równowagi między porządkiem i zepsuciem. Nawet najbardziej prozaiczne budowle wznoszone przez kamieniarzy okazują się twierdzami, na które chaos naciera w postaci ulew, śnieżyc i upałów. Uprawa roli to wojna z chaosem, który przybywa do nas w postaci głodu i niedostatku. Państwa zabezpieczają nas przed chaosem, którym jest – by powtórzyć słynne sformułowanie Thomasa Hobbesa – „wojna wszystkich przeciw wszystkim”. Zresztą wieloznaczne greckie słowo „kosmos” od początku mogło znaczyć także „porządek społeczny”, a więc rządy czy ustrój. W tym znaczeniu posługiwał się nim na przykład Tukidydes.

To prowadzi nas do kolejnego znaczenia kosmosu, jako przestrzeni wspólnej. Tego, co łączy „naszych” i wyklucza „obcych”.

My i oni

Heraklit nauczał, że „ci, którzy czuwają, mają kosmos wspólny”, sugerując w domyśle, że każdy ze śpiących znajduje się w swym własnym, oddzielnym świecie. To właśnie ta intersubiektywność jest kluczową różnicą między snem a jawą. Wspólny kosmos oznacza dla śmiertelników także wspólny logos – sens, rozum, zasady, prawdę… Kosmos to więc po prostu to, względem czego jesteśmy się w stanie dogadać. Na zewnątrz kosmosu – a więc w domenie chaosu – znajdują się (czasowo) śpiący, szaleńcy albo… barbarzyńcy.

Współczesna językowa intuicja ukształtowana przez zdjęcia z teleskopów i filmy z lądowania na Księżycu podpowiada nam, że kosmos jest gdzieś tam, daleko. Pierwotnie jednak słowo to oznaczało przede wszystkim właśnie to, co się znajduje tutaj. Środek kosmosu – pępek świata czy axis mundi – niemal zawsze znajdował się blisko, gdzieś w sercu naszego terytorium. To wokół naszego świętego wzgórza czy drzewa krążyły nie tylko ziemskie sprawy, lecz nawet planety i gwiazdy przytwierdzone do kolejnych sfer.

Ale, wracając na Ziemię, im dalej od tego wyobrażonego centrum, tym mniejszy porządek.

Bo czyż obcy mieszkający za granicą naszego królestwa nie zachowują się trochę jak śniący albo szaleńcy? Oczywiste dla nas rzeczy postrzegają inaczej, mówią niezrozumiałymi językami, nie dopełniają świętych obrzędów i spożywają pokarmy, które uznajemy za nieczyste. Jeszcze dalej, za krainami obcych, na rubieżach świata kosmiczny porządek rozsypuje się jeszcze bardziej. Żyją tam jednonodzy, psiogłowcy, kanibale i wszelkie monstra, których istnienie podsuwa nam wyobraźnia. Idea kosmosu pozwalała w ten sposób na uporządkowanie świata na płaszczyźnie poziomej. Blisko, wewnątrz – dobrze; daleko, na zewnątrz – źle.

Jednocześnie wyobrażenie kosmosu pozwala wielu kulturom dokonać stratyfikacji świata, a więc jego wartościowania na osi pionowej. Na górze jest niebo, w środku nasz, zwyczajny świat, na dole zaś jakiś rodzaj piekła. Eleazar Mieletinski, badacz mitów, streszcza powtarzającą się strukturę mitów kosmogonicznych następująco: „Przejście od bezkształtnego wodnego żywiołu do lądu pojawia się w mitach jako ważny akt, niezbędny do przekształcenia chaosu w kosmos. Następny krok w tym kierunku stanowiło oddzielenie nieba od ziemi. (...) Powtórzenie aktu ukierunkowanego za pierwszym razem w dół, a za drugim w górę doprowadziło do wyodrębnienia trzech sfer – ziemi, nieba i podziemi”.

Świat może być zbudowany z ciała pradawnej bestii lub rozwieszony na kosmicznym drzewie. Wszystkie te historie łączy jedno – łatwo znajdują przełożenie na wizje porządku społecznego. Kosmicznym poziomom odpowiadają wyższe i niższe kasty; lepsi i gorsi ludzie; ci, którym bliżej jest do nieba, i ci, którzy urodzili się bardziej związani z ziemskim żywiołem. Powołaniem jednych jest rządzenie lub modlenie się, losem drugich – ciężka praca.

Stare mity kosmogoniczne – wszystkie te dziwaczne walki z potworami – przetrwały bardzo długo i zyskały tak wiele postaci przede wszystkim dlatego, że stanowiły praktyczne narzędzie wymuszania i utrzymywania porządku społecznego. Myśląc o kosmosie, warto pamiętać, że nadawanie sensu światu i hierarchizacja ludzi to dwie strony tego samego medalu.

Wszyscy jesteśmy z kosmosu

Kosmos i chaos okazują się zatem kluczowymi figurami wyobraźni. Rozpowszechnienie lub równoległe wytworzenie się bardzo podobnych historii w niezwykle odległych kulturach może dowodzić dwóch rzeczy. Albo na początku świata faktycznie jakiś bóg pokonał pradawnego potwora, albo tak skrojona historia z jakiegoś powodu doskonale odpowiada na ludzkie potrzeby i świetnie sprawdza się jako „system operacyjny” kultury i społeczeństwa. Rozważmy drugą z tych możliwości.

Sporo intuicji w tej kwestii znaleźć można w książce „Prawy umysł” psychologa moralności Jonathana Haidta. ­Haidt przywołuje wyniki licznych badań potwierdzających, że niezwykle silne emocje odczuwane w reakcji na świętokradztwo, podważanie autorytetu, nielojalność czy zniewolenie są kulturowymi uniwersaliami – fundamentami różnorodnych „matryc moralnych”, które obserwujemy w systemach etycznych i religijnych na całym świecie. Lęk przed chaosem i zachwyt pięknem kosmosu to jedna z takich źródłowych emocji. Każdy z nas na swój sposób wsłuchuje się w muzykę sfer, każdy po swojemu szuka ukrytych sensów i powtarza walkę Marduka z Tiamat, od czasu do czasu wszyscy czujemy też potrzebę obrony naszego świata przed jakiegoś rodzaju barbarzyńcami. Opowiadamy różne mity i słuchamy odmiennej muzyki, ale łączy nas potrzeba wypatrywania sensu i wsłuchiwania się we współbrzmienia.

Kosmos nie jest „ostateczną granicą”, celem naszych marzeń i podróży. Nie jest przyszłością ludzkości, lecz ojczyzną, z której wszyscy przybyliśmy. Nasi przodkowie osiedlili się w kosmosie dawno, dawno temu, na długo przed tym, jak greccy filozofowie ukuli tę poręczną nazwę. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Semiotyk kultury, doktor habilitowany. Zajmuje się mitologią współczesną, pamięcią zbiorową i kulturą popularną, pracuje w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi bloga mitologiawspolczesna.pl. Autor książek Mitologia współczesna… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 21/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Mit o początku

Artykuł pochodzi z dodatku „Copernicus Festival 2023: Kosmos