Tabloidowa astronomia

Rzadko się zdarza, żeby wszystkie portale obiegł news sprzed… trzech tysięcy lat. I żeby w dodatku musiała się z niego tłumaczyć największa na świecie agencja kosmiczna.

25.09.2016

Czyta się kilka minut

Fragment karty ze znakami Zodiaku i fazami Księżyca z tureckiego manuskryptu „Zubdat-al Tawarikh”, 1538 r. / Fot. Luisa Ricciarini / LEEMAGE / EAST NEWS
Fragment karty ze znakami Zodiaku i fazami Księżyca z tureckiego manuskryptu „Zubdat-al Tawarikh”, 1538 r. / Fot. Luisa Ricciarini / LEEMAGE / EAST NEWS

NASA zmieniła twój horoskop”, krzyczały kilka dni temu nagłówki. Żadne tłumaczenia nie pomagały. Świat dał się przekonać, że ci sami ludzie, którzy analizują zdjęcia Plutona, szukają egzoplanet, przygotowują załogowe misje programu Orion i pilnują płynnego funkcjonowania Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, znaleźli czas na przestawianie znaków zodiaku.

Babilończycy oszukiwali

Dlaczego? Przed paroma laty NASA faktycznie uruchomiła niepozorną stronę dla dzieci – „NASA Space Place”. Nie zwracała ona na siebie szczególnej uwagi, aż kilka tygodni temu wpadła w oko brytyjskiemu dziennikarzowi portalu pisma „Cosmopolitan”. Spośród informacji o gwiazdach, planetach i misjach kosmicznych wyłowił on dział poświęcony zodiakowi. A ściślej – temu, dlaczego nie ma on nic wspólnego z nauką. Wynikało z niego, że znaków zodiaku wcale nie jest 12, lecz 13 – a w dodatku daty, w których podobno Słońce w tych znakach przebywa, nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Tekst pt. „NASA zmienia horoskopy” szybko przedrukowują media na całym świecie. Bo skoro NASA tak mówi...

Burza w mediach społecznościowych trwa- ła wiele dni. Padały ciężkie oskarżenia: że NASA manipuluje zodiakiem. NASA unieszczęśliwia ludzi. NASA wpędza miłośników horoskopów w schizofrenię, bo skoro nie jestem Skorpionem, to kim jestem? Agencja tłumaczyła, że nikt niczego nie zmieniał, że chodzi wyłącznie o wyliczenia astronomiczne i że tak naprawdę zodiak jej kompletnie nie obchodzi. Ale oburzenie ją zagłuszyło.

Tyle że sensacja była dość nieświeża. Pomijając kwestię domniemanego wpływu odległych o miliardy kilometrów kul helu i wodoru na nasze życie, astronomiczny, niebieski zodiak nie ma absolutnie nic wspólnego z tym, który pojawia się w horoskopach. Nigdy nie miał. Bo Babilończycy oszukiwali.

Znaki zodiaku to konstelacje, przez które w ciągu roku przebiega przedłużenie wyimaginowanej linii Ziemia–Słońce. Jest ich 12, bo Babilończycy, którzy zodiak rysowali, mieli już kalendarz podzielony na 12 księżycowych miesięcy. Ale natura nie lubi takich sztywnych podziałów. Konstelacje mają uparcie różne kształty i rozmiary, przenikają się nawzajem i za żadne skarby nie chcą dać się grzecznie podzielić na 12 równych kawałków nieba.

I tak Słońce „przebywa” w konstelacji Panny przez 45 dni. Skorpiona – zaledwie osiem. Do tego już w Babilonie dostrzegano, że Wężownik też znajduje się na drodze Słońca, ale skoro konstelacji miało być 12, Wężownik musiał wylecieć. Nasza cywilizacja wymyśliła kreatywną księgowość, Babilończycy – kreatywną astronomię. I to na jej trop trafili dziennikarze „Cosmopolitan”.

Jakby tego było mało, trzy tysiące lat później oś Ziemi przesunęła się nieco i to, co dziś pojawia się w gazetach jako horoskop, już nijak się ma do astronomii. Za to ma wiele wspólnego z siostrą obecnej królowej brytyjskiej, katastrofą lotniczą i rosnącymi nakładami brukowców w latach 30.

Okultyzm z taśmy produkcyjnej

Astrologia to bardzo ciekawe zjawisko. Nie sama w sobie – wszystkie prawdziwe badania naukowe pokazują, że nie ma żadnego związku między jej „przepowiedniami” a np. cechami osobowości. Ale bez wątpienia jest istotnym zjawiskiem społecznym.

Po wielkim kryzysie Brytyjczycy nie mieli wielu powodów do radości, więc każda dobra informacja była dla wydawców prasy na wagę złota. Np. ta o narodzinach księżniczki: Małgorzata, siostra Elżbiety, przyszła na świat w sierpniu 1930 r. Royal Baby nie schodziło z pierwszych stron gazet przez wiele dni, choć dość szybko zaczęło brakować pomysłów, co jeszcze można napisać.

„Sunday Express” postanowił połączyć „Małgorzatomanię” z inną popularną w latach 30. rozrywką: miękkim okultyzmem. Redaktor naczelny John Gordon skontaktował się z najbardziej znanym astrologiem międzywojennej Brytanii, Williamem Warnerem, używającym o wiele bardziej mistycznego pseudonimu „Cheiro”. Ów akurat był zajęty, ale przekazał prośbę redakcji swojemu asystentowi, Richardowi Haroldowi Naylorowi. Horoskop dla małej księżniczki okazał się strzałem w dziesiątkę. Naylor został poproszony o przygotowanie kolejnych wróżb. Jedna z nich – mówiąca, że „brytyjski statek powietrzny znajdzie się w niebezpieczeństwie między 8 a 15 października” – została opublikowana tuż przed katastrofą sterowca R101. Naylor stał się gwiazdą.

Gordon złożył Naylorowi propozycję nie do odrzucenia: jego rubryka miała się stać żelaznym punktem każdego wydania. Z jednym zastrzeżeniem: przepowiednie miały być mniej „suche” i bardziej dotyczyć życia czytelników. Ale tu Naylor napotkał na problem. Mimo wszystko poważnie podchodził do swojej profesji. Nie mógł przecież, po rzemieślniczemu, odczytać pozycji gwiazd dla każdego możliwego dnia narodzin czytelnika. Potrzebował astrologicznego odpowiednika taśmy produkcyjnej.

Po kilku eksperymentach Naylor po raz kolejny trafił w dziesiątkę. Skomplikowany system astrologii zredukował do „znaków słonecznych” – czyli zodiaku. W ten sposób, przy pomocy kolosalnych uogólnień, mógł tworzyć horoskopy dla milionów czytelników jednocześnie. To sprzeczne z tradycyjną astrologią, która opiera się na bardzo zindywidualizowanych wyliczeniach. Klasyczni astrolodzy nie kryli oburzenia. Wydawcy gazety i ich księgowi byli natomiast zachwyceni. Naylor u szczytu sławy dostawał 100 tys. listów tygodniowo. Jak wspominał potem ówczesny redaktor „Sunday Express” Arthur Christiansen, „Naylor i jego horoskopy były potęgą. Jeśli napisał, że poniedziałek będzie złym dniem na zakupy, z wielu sklepów na West Endzie znikali klienci”.

Karierę Naylora zatrzymała dopiero II wojna światowa. I nie, nie dlatego, że jej nie przewidział (za największe zagrożenie dla świata w 1939 r. uznał... problemy z irygacją pól), ale z powodu reglamentacji papieru, która zmusiła gazety do rezygnowania z nadmiarowych kolumn. Do horoskopów wrócił dopiero w 1952 r., na kilka miesięcy przed śmiercią. Ale wobec powojennej fali optymizmu straciły one na popularności.

Nie wiadomo, nawet gdy wiadomo

Co właściwie sprawia, że te prymitywne, gazetowe horoskopy stają się obsesją na tyle silną, że ich pasjonaci miotają bardzo mocne słowa w mediach społecznościowych pod adresem Bogu ducha winnej agencji rządu USA? Według badań Gallupa z 2009 r., przeprowadzonych w USA, Kanadzie i Wielkiej Brytanii, aż 25 proc. badanych „wierzy” w astrologię, zaś niemal 100 proc. zna swój znak zodiaku. A, przypomnijmy, pojęcie „znak zodiaku” jest samo w sobie tabloidyzacją – i tak dostatecznie nienaukowej – astrologii.

Dr Max Blumberg, psycholog z University of London, tak tłumaczył fenomen w „rocznicowym” wydaniu „Sunday Express” poświęconym Naylorowi i jego okultystycznej taśmie produkcyjnej: „w poprzednich stuleciach dla rolnika wszystko, co ważne, co pomagało przetrwać – czy słońce, czy deszcz – pochodziło z nieba. Łatwo było więc szukać wskazówek w gwiazdach. Chęć poznania swojego przeznaczenia jest silniejsza w czasach niepewności, np. podczas wielkiego kryzysu z lat 30., ale też dzisiaj, gdy wielu ludzi boi się o swoją pracę. Możecie się założyć, że wszystkie infolinie z horoskopami robiły złote interesy podczas niedawnego kryzysu bankowego”.

Bo naukowe dowody nie mają tu nic do rzeczy. Jak pisał w „Guardianie” brytyjski filozof Julian Baggini, „nieważne, ile przedstawi się komuś dowodów na to, że za tym nic nie stoi, zawsze pojawia się myśl: »nigdy nie wiadomo«. Nawet, jeśli dokładnie wiadomo. Ludzie szukają w naturze wzorów. Mamy bardzo, bardzo mocny odruch poszukiwania regularności w świecie. Widzimy ich więcej, niż faktycznie istnieje. Stoją za tym solidne podstawy ewolucyjne: »fałszywy wynik pozytywny« jest o wiele mniejszym problemem niż przeoczenie czegoś istotnego. Ale w związku z tym żywimy też przekonanie, że wszystko ma jakiś powód. I szukamy powodów, nawet jeśli nie są całkowicie wiarygodne”.

Tymczasem największa agencja kosmiczna świata, w 50 lat po wysłaniu człowieka na Księżyc, musi się tłumaczyć z przestawiania na niebie wyimaginowanych obrazków. Tego nawet Naylor by nie przewidział. ©

WOJCIECH BRZEZIŃSKI jest dziennikarzem Polsat News, gdzie prowadzi autorski program popularnonaukowy „Horyzont zdarzeń”. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.


CZYTAJ TAKŻE:

Oto kilka najpopularniejszych astronomicznych mitów krążących w sieci >>>

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz naukowy, reporter telewizyjny, twórca programu popularnonaukowego „Horyzont zdarzeń”. Współautor (z Agatą Kaźmierską) książki „Strefy cyberwojny”. Stypendysta Fundacji Knighta na MIT, laureat Prix CIRCOM i Halabardy rektora AON. Zdobywca… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2016