Miesiąc dusz

ANDRUS KIVIRÄHK, pisarz estoński: Znajomość mowy węży umożliwia nie tylko kontakt ze światem natury, ale też ze wszystkim, co nadnaturalne. Odzyskać jej nie można, ale można o niej pamiętać. Tylko w ten sposób wspólnota może trwać.

05.12.2022

Czyta się kilka minut

Kratt – postać z estońskiej mitologii. Kadr z filmu „Listopad” na podstawie powieści Andrusa Kivirähka, reż. Rainer Sarnet, 2017 r. / MATERIAŁY PRASOWE
Kratt – postać z estońskiej mitologii. Kadr z filmu „Listopad” na podstawie powieści Andrusa Kivirähka, reż. Rainer Sarnet, 2017 r. / MATERIAŁY PRASOWE

MICHAŁ SOWIŃSKI: Jak wygląda listopad w Estonii?

ANDRUS KIVIRÄHK: Najokropniejszy miesiąc w roku. Jest ciemno i ponuro, daleko do świąt...

To dlaczego stał się tłem powieści „Listopadowe porzeczki”?

Wyjątkowo pasował mi do historii, którą chciałem opowiedzieć. Listopad ze swoim mrokiem, niskim ciemnoszarym niebem, wszechobecną ponurością, jest idealną metaforą tego świata. Poza tym wypada wtedy kilka ważnych ludowych świąt, które można było wpleść w fabułę.

Zaciera się granica między naszym światem a światem duchów i upiorów?

Na co dzień używamy dla listopada słowa „novembril”, wywodzącego się z łaciny, ale ludowa estońska nazwa oznacza dosłownie „miesiąc dusz”. To jest też czas zamykania się w małych wspólnotach – domowych czy wioskowych. Kiedyś ludzie gromadzili się przy ogniu i opowiadali sobie najróżniejsze historie. A za oknami przechadzały się dusze zmarłych. Akcja tej powieści nie mogłaby się rozgrywać w żadnym innym miesiącu.

Co nam dziś z tego zostało?

Moje powieści nie mają charakteru historycznego. Nie rozgrywają się w żadnym wariancie przeszłości. Owszem, czerpię pełnymi garściami z folkloru i innych ludowych tradycji, ale moim punktem odniesienia zawsze jest teraźniejszość.

W jakim sensie?

Naród estoński w swojej historii zawsze był uciśniony, zarówno politycznie, jak i kulturowo. W „Listopadowych porzeczkach” są niemieccy baronowie, z kolei w „Człowieku, który znał mowę węży” występują niemieccy rycerze, którzy przybywają zza morza – wraz ze swoją kulturą oraz religią – i próbują je narzucić Estończykom. A w bliższej przeszłości był tu Związek Radziecki i rusyfikacja. Nasz język i tradycje były przez wieki marginalizowane. Nawet jeżeli ­funkcjonowały równolegle z tymi narzuconymi, zawsze były traktowane jako gorsze, niepotrzebne z perspektywy obcej władzy. To może nie jest do końca oczywiste dla innych, ale moi estońscy czytelnicy doskonale rozumieją, że piszę o nich, o naszej kulturze tu i teraz.

Na przykład?

W „Listopadowych porzeczkach” mamy postać, która wpierw służy diabłu w piekle, potem znajduje swoje miejsce w kościele, musi więc cały czas lawirować. Takie samo doświadczenie miało wielu Estończyków w XX wieku, gdy wpierw byli wcielani do Wehrmachtu, a potem, za czasów sowieckich, musieli wstępować w struktury partii komunistycznej. To przymusowe służenie dwóm panom jest więc nie tylko metaforą, ale bolesnym faktem historycznym.

Chodzi o stworzenie na nowo estońskiej tożsamości?

Nie tyle o stworzenie, co o sięganie do form, w których przez wieki była przechowywana. Nie mieliśmy swoich władców, nie prowadziliśmy wojen, musieliśmy więc szukać innych sposobów na przetrwanie. Na przykład w „Listopadowych porzeczkach” mieszkańcy wioski regularnie okradają tych, którzy stoją wyżej na drabinie społecznej, czyli niemiecką arystokrację.

I są w tym niezwykle skuteczni.

Chciałem nieco przewrotnie pokazać zaradność estońskich chłopów, stawiających w ten sposób opór wobec państwa, które jest im obce.

W polskiej tradycji zaborcę zazwyczaj pokazuje się jako brutalnego agresora, a u Pana Niemcy są naiwni i mało rozgarnięci.

To jest istotna różnica między Polską a Estonią, która ma charakter klasowy. Nawet jeżeli mieliście obce struktury państwowe, to jednak panami byli wciąż Polacy, to oni byli podmiotem opowieści. A Estończycy zawsze byli chłopami. Paradoksalnie to prostsza sytuacja, łatwiej wtedy podśmiewywać się z opresorów. Z drugiej strony niektórzy współcześni historycy próbują łagodzić tę opozycję, argumentując, że niemieckojęzyczna arystokracja nie była aż tak odległa kulturowo od pozostałych mieszkańców Estonii, że współczesny naród estoński powstał wręcz z połączenia tych dwóch grup. Zapewne mają sporo racji, ale w powszechnej świadomości ten podział jest wciąż bardzo wyraźny.

W Pana powieściach wszystko, co pochodzi zza morza, jest odbierane negatywnie. Dlaczego?

Znowu – nie piszę o przeszłości, w tym przypadku o trwającym wieki ścieraniu się kultur, tylko o współczesności. Chodzi na przykład o umacnianie języka estońskiego, którym obecnie mówi tylko milion osób. Musimy nieustannie o niego dbać. Dziś wśród młodych ludzi coraz popularniejszy staje się angielski, co jest zrozumiałe, bo przy jego pomocy można komunikować się z resztą świata. Chcę jednak, podobnie jak inni pisarze z Estonii, aby nasz język pozostał żywy, także literacko. Dlatego sięgam po takie formy i fabuły, gdzie zachował się najlepiej. Zresztą w tym starym, tradycyjnym świecie, który tworzę w swoich powieściach, też nie wszystko jest dobre. W „Człowieku, który znał mowę węży” mamy szamana, który chce składać ofiary z ludzi. Zło, często wynikające z głupoty i przesądów, jest ponadhistoryczne.

W „Człowieku...” najeźdźcy kolonizują mieszkańców lasu między innymi przy pomocy chleba.

Miałem dużo zabawy, gdy rozwijałem ten wątek. Chleb jako zakazany owoc, którym ludzie lasu gardzą, ale który jednocześnie ich kusi. W konsekwencji wiele osób porzuca dawne życie i przenosi się do wioski, stając się chłopami.

Bo dziś nie można już żyć w świecie lasu?

W książce jest jeszcze trzeci świat, w którym żyje ostatnia para małpoludów. Z ich perspektywy to ludzie lasu zdradzili dawne tradycje, bo mieszkają w chatach, a nie na drzewach, oswoili wilki, stracili owłosienie itd. Postęp to skomplikowane pojęcie, często pełne zabawnych paradoksów. Nie chciałem wartościować żadnego z tych światów, tylko pokazać, że to, co jednym wydaje się upadkiem, dla innych jest synonimem rozwoju. Nowoczesność jest zawsze względna. Dziwne, jak niewielu to dostrzega.

Jednak tytułowy ostatni człowiek, który zna mowę węży, broni zawzięcie znikającego świata lasu.

To postać tragiczna, i to w sensie greckim – człowiek naznaczony fatum, którego przeznaczeniem jest zobaczyć koniec własnej kultury. Nie może się nigdzie zakorzenić, waha się między różnymi tożsamościami, ale ostatecznie zostaje mu samotność.

Północny gad, którego szuka przez całe życie, już go nie uratuje?

Nie, bo na świecie nie ma już wystarczająco dużo ludzi, którzy potrafiliby z nim rozmawiać. Będzie więc spał już na wieki. Dlatego ta powieść pokazuje nie tyle koniec pewnego świata, co raczej śmierć języka, który ten świat tworzył i podtrzymywał jego istnienie. Nie chodzi więc ani o progres, ani o regres, tylko o żal po tej olbrzymiej stracie.

Po utracie mowy węży?

To także wątek z mitologii estońskiej. Znajomość mowy węży umożliwia nie tylko kontakt ze światem natury, ale też ze wszystkim tym, co nadnaturalne.

Da się ją odzyskać?

Odzyskać nie, ale można o niej pamiętać. Tylko w ten sposób dana wspólnota może trwać. Ta historia to przestroga. Jeśli całkiem zapomnimy o mowie węży, rozpłyniemy się. Wydaje mi się, że wszystkie narody czy, szerzej, wspólnoty małych języków mają szczególną świadomość roli słowa w kształtowaniu tożsamości i unikatowego obrazu świata. Gdy rozmawiam z dziennikarzami czy krytykami literackimi z innych krajów, często widzę, że nie do końca rozumieją ten lęk.

Jest Pan też autorem książek dla dzieci. A może wszyscy potrzebujemy baśni?

Potrzeba obcowania z baśnią nie zanika wraz z wiekiem. Każdy lubi czytać o rzeczach cudownych, które nie mieszczą się w naszej rzeczywistości. Taki sposób opowiadania o świecie wybrałem i w nim czuje się najlepiej. Literatura nie ma granic, po co więc ograniczać się tylko do wąsko rozumianego realizmu? Jeżeli widzimy, że jakaś forma pomoże lepiej uchwycić myśl, trzeba z niej korzystać.

Co daje nam baśń, czego nie uzyskalibyśmy w inny sposób?

Baśnie pozwalają opowiadać w przystępny sposób o rzeczach trudnych, często bolesnych, jak przemijanie czy śmierć. I nie chodzi tu wyłącznie o dzieci. W baśniach możemy też swobodnie korzystać z archetypów, a to potężne narzędzie dla każdego opowiadacza, bo ułatwia komunikację z czytelnikiem. W moim przypadku korzystam szczególnie często z tych estońskich.

Baśnie jako kolejne spoiwo wspólnoty?

Zdecydowanie. Ludziom, którzy wychowywali się na tych samych historiach czy inspirowali się podobnymi postaciami, dużo łatwiej jest później budować relacje, także te narodowe. Przez wiele pokoleń był to oczywisty mechanizm. Dziś niestety coraz mniej mamy takich opowieści, które bez wahania moglibyśmy nazwać wspólnymi. Zobaczymy, jak się to odbije na naszych przyszłych wspólnotach.

Ten korpus tekstów, który stanowi trzon naszej zbiorowej wyobraźni, bardzo trudno przetłumaczyć na inne języki i kultury.

To prawda. Gdyby pan mi zaczął teraz opowiadać polskie mity i legendy narodowe, zapewne nie zrozumiałbym wielu kontekstów albo musiałby mi je pan długo tłumaczyć. To rodzaj tajemnicy, na której wspiera się każda wspólnota. Z tego, co się orientuję, pani Anna Michalczuk-Podlecki świetnie przełożyła moją prozę na polski, ale jak sprawdzić, czy na pewno wszystkie jej elementy, tak czytelne dla Estończyków, są również jasne dla Polaków? To mógłby ocenić tylko ktoś trzeci, kto świetnie zna obie kultury. W przypadku tego typu opowieści docieramy właśnie do rdzenia, który zawsze w jakimś stopniu pozostanie nieprzetłumaczalny.

A jednak wciąż opowiadamy sobie nawzajem nasze baśnie.

Uwielbiam czytać baśnie z innych krajów czy kultur. Fascynuje mnie to spotkanie z innością. Można się przy okazji wiele nauczyć, przede wszystkim o własnej wyobraźni, zarówno tej indywidualnej, jak i zbiorowej. Wiele rzeczy, które wydają się oczywiste, bo obcujemy z nimi od dziecka, nagle zaczyna się jawić zupełnie inaczej, przede wszystkim w swojej oryginalności.

Jak na przykład postać kratta – tego dziwnego sługi stworzonego z przypadkowych przedmiotów i ożywionego przez diabła?

Chociażby. W Estonii każde dziecko wie, czym jest kratt.

Trochę przypomina golema, tyle że w wersji chłopskiej, bo nie ma wokół niego tej wyniosłej, metafizycznej aury.

Buduje się go ze starych wiader, mioteł i innych rupieci. Do tego służy bardzo przyziemnym celom, na przykład ma wykradać jedzenie ze spiżarni bogatych panów. I tu wracamy do chłopskiej przekorności estońskiej kultury. Chociaż jeden z moich krattów w „Listopadowych porzeczkach” idzie dalej, bo zaczyna opowiadać mieszkańcom wioski o damach, rycerzach i romantycznej miłości. Nigdy nie wiadomo, co z takiego kratta może wyjść.

Postać kratta jest genialna, będę próbował przeszczepić ją do polskiej kultury.

To banalne stwierdzenie, ale dzięki literaturze możemy uczyć się od siebie nowych rzeczy. I co z tego, jeżeli nawet po drodze coś przekręcimy. Niech się przekręca.

Czy baśnie pomagają w czasach narastającego niepokoju?

Od miesięcy Estończycy czują, jakby też byli w stanie wojny. Potężne napięcie da się dostrzec na każdym kroku. Od 24 lutego temat wojny w Ukrainie jest obecny we wszystkich mediach, ale też w prywatnych rozmowach. Na początku wszyscy pisarze zadawali sobie pytanie, co powinni w tej sytuacji robić. Jak odnieść się do tego, co dzieje się w Ukrainie? Zwłaszcza że w kontekście rosyjskiej agresji sytuacja geopolityczna Estonii nie jest łatwa. Wielu z nas szybko jednak doszło do wniosku, że literatura czy w ogóle opowieści są nam w tym momencie szczególnie potrzebne. Od lat publikuję humorystyczne felietony w dużym estońskim dzienniku. Przed wojną zajmowałem się wewnętrznymi sprawami Estonii, teraz głównie nabijam się z Putina i jego reżimu.

Śmiech jako strategia oporu?

Ale też coś, co daje nadzieję. Śledzę uważnie ukraińskie memy, szczególnie te tworzone przez żołnierzy. Jest w nich niesamowicie dużo zjadliwego, czarnego humoru – i to właśnie na przekór horrorowi wojny. ©

Z estońskiego przełożyła Anna ­Michalczuk-Podlecki

Andrus Kivirähk - Listopadowe porzeczki

ANDRUS KIVIRÄHK (ur. 1970) jest estońskim powieściopisarzem, dramaturgiem i dziennikarzem. W 2021 r. został nominowany do Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus za powieść „Człowiek, który znał mowę węży”. Nakładem Wydawnictwa Literackiego ukazała się u nas jego powieść „Listopadowe porzeczki", która od ponad dwóch dekad jest w Estonii bestsellerem, a jej ekranizacja kandydowała w 2018 r. do Oscara. Gość tegorocznej edycji Festiwalu Conrada.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Redaktor i krytyk literacki, stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 50/2022