Mieliśmy mistyka

Przez dziesięciolecia krążyły o nim legendy: że arystokrata, że żołnierz spod Narwiku, że niezwykły duszpasterz i jedna z najbarwniejszych postaci polskiego Kościoła. Być może teraz, po jego śmierci, zaczniemy lepiej zdawać sobie sprawę, z jak wielkim mistykiem mieliśmy do czynienia.

16.03.2010

Czyta się kilka minut

O. Joachim Badeni OP / fot. Danuta Węgiel /
O. Joachim Badeni OP / fot. Danuta Węgiel /

Do końca był mężny, choć jesienią ubiegłego roku wkroczył w dziewięćdziesiąty ósmy rok­ życia i nie krył się z tym, że powoli traci wzrok i doskwierają mu rozmaite starcze przypadłości. - Chciałbym pożyć jeszcze dwa-trzy lata - westchnął w dzień ostatnich urodzin. Śmierci nie bał się już od dawna. Zbliżał się do setki, a jego duch był wciąż zadziwiająco młody. Żył teraźniejszością, a nie wspomnieniami - myślą wybiegał w przyszłość. - Zabawne, znam ludzi młodszych o lat 40, a jednak jakby starszych ode mnie - mówił.

23 stycznia o. Joachim Badeni trafił do szpitala z powodu złamania szyjki kości udowej. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia, gdy widzieliśmy się z nim ostatni raz, schodząc po schodach, na pożegnanie zażartował: ­- Gdybym się teraz potknął, to byłby już ze mną koniec. Okazało się, że to nie jedyne proroctwo.

Bogaty młodzieniec

Kazimierz Badeni, bo takie imię otrzymał na chrzcie w 1912 r., przyszedł na świat w poważanej galicyjskiej rodzinie. Jego dziadek, również Kazimierz, przed I wojną światową pełnił funkcję premiera Austro-Węgier, ojciec, Ludwik Badeni, był austriackim dyplomatą, zaś matka, Alicja Ancarcrona, pochodziła ze szwedzkiej arystokracji. Po przedwczesnej śmierci pierwszego męża wyszła ona za księcia Karola Habsburga z Żywca, gdzie Kazimierz Badeni spędził młodzieńcze lata. W Żywcu żyje dotąd jego przyrodnia siostra, arcyksiężna Maria Krystyna.

Ród Badenich posiadał dobra w Busku pod Lwowem, których po śmierci ojca przyszły dominikanin pozostał jedynym spadkobiercą. Olbrzymia fortuna - jak nieraz wspominał - ciążyła mu niczym kamień młyński u szyi. Nie miał aspiracji politycznych, nie pociągało go zarządzanie majątkiem, nie pasjonowała nauka, choć skończył prawo na UJ. Wspominał, że w młodości wiódł żywot próżniaczy i rychło ze smutkiem odkrył, iż jego życiu nie przyświeca żadna idea. Wprawdzie nigdy nie zaniechał praktyk religijnych, ale swoją młodzieńczą duchowość miał po latach określić jako bierną, statyczną i wyzbytą głębi intelektualnej.

Aż nagle zdarzyło się coś, czego nie zapomniał do końca życia. Pewnego czerwcowego dnia 1938 r., wracając świtem do swego lwowskiego mieszkania i mijając na ulicy Jabłonowskich alabastrową figurę Matki Boskiej z Lourdes, poczuł na ramieniu dotyk Maryi, która delikatnie i z macierzyńską troską kierowała go w stronę pobliskiego kościoła dominikanów. Wstąpił tam i zobaczył kapłanów w białych habitach. Podczas Mszy przysnął. Wrócił do dominikanów po południu, chcąc się wyspowiadać, zaspokoić nieoczekiwany głód eucharystyczny i pragnienie sacrum. Wkrótce przeżył kolejną wizję - ujrzał Chrystusa, majestatycznego młodzieńca o twarzy beduina. Powiadał, że poczuł się niczym ewangeliczny bogaty młodzieniec, któremu trudniej zdobyć zbawienie niż wielbłądowi przejść przez ucho igielne.

Przeczytaj wywiad z o. Badenim

Przeczytaj też reportaż o o. Badenim autorstwa Artura Sporniaka i Jana Strzałki, który powstał na jego 90. urodziny >>

Nigdy jednak - ani wtedy, ani w późniejszych latach - nie ogarnął go duch dewocji czy ckliwej religijności. Jego duchowość była surowa, może odziedziczył ją po szwedzkich przodkach? Jezus w jego wizjach był majestatycznym Pantokratorem, królewskim synem Dawidowym o śniadej twarzy, i nawet pod koniec życia ojciec Joachim nie taił gniewu mówiąc o kapłanach czy świeckich, którzy zamiast Boga wychwalają "Bozię", a zamiast Jezusa - "Jezuska".

Choć nadal bywał na lwowskich balach i nie stronił od uciech, cierpliwie odnajdywał sens życia: modląc się, studiując pisma teologiczne i mistyczne, rozmyślając o wstąpieniu do klasztoru. Czuł, że Bóg nie pozbawia go wolności i do niczego nie zmusza, pozostawiając mu wolną wolę. Później powie, że powołanie jest niczym siła ciążenia. Tęsknił za innym życiem, ale nie umiał się rozstać z majątkiem. I nie wiadomo, jak potoczyłby się jego los, gdyby nie wojna, z wybuchem której Kazimierz Badeni przestał być bogatym ewangelicznym młodzieńcem. Powiadał, że wojna wyzwoliła go moralnie, bo choć stracił cały majątek, zyskał coś o wiele cenniejszego.

Zanim jednak przekroczył furtę klasztorną, jako ochotnik brał udział w kampanii wrześniowej, po 17 września wraz ze swoim oddziałem znalazł się w Rumunii, skąd przedostał się do formującej się we Francji Armii Polskiej, z którą walczył pod Narwikiem. Nie lubił się przechwalać przygodami wojennymi i stroić w piórka bohatera. Zawsze podkreślał, że był zwykłym szeregowcem i że pod Narwikiem nie groziła mu śmierć, bo służył w sztabie. Ale przyznawał, że podczas wojny ogarnął go wielki patriotyzm i gotów był za Polskę oddać życie. Dlatego też po Narwiku i po klęsce Francji przez Maroko i Gibraltar dotarł do Anglii, gdzie najpierw służył w sztabie gen. Sikorskiego, a potem wstąpił do spadochronowej brygady cichociemnych.

Los jednak pisał dla niego inne scenariusze niż udział w desantach. W obozie w Szkocji zwierzył się kapelanowi spadochroniarzy, a był nim dominikanin Józef Maria (Innocenty) Bocheński, że po wojnie zamierza wstąpić do klasztoru. O. Bocheński uważał, że do dominikanów można wstąpić choćby jutro i z marszu zaczął wtajemniczać Badeniego w subtelności myśli św. Tomasza.

Wkrótce potem Kazimierz Badeni wstąpił do nowicjatu w angielskiej prowincji dominikańskiej. Wojna skończyła się dla niego w 1943 r. Ojciec Joachim, bo takie przybrał imię zakonne, śluby wieczyste i pierwszą profesję złożył wprawdzie w klasztorze angielskim, ale po wojnie chciał wrócić do Polski. I wrócił do niej w 1947 r.

Przeczytaj wywiad z o. Badenim

Przeczytaj też reportaż o o. Badenim autorstwa Artura Sporniaka i Jana Strzałki, który powstał na jego 90. urodziny >>

Ciemne noce

Był duszpasterzem studentów w Poznaniu i Wrocławiu. W Krakowie współtworzył razem z o. Tomaszem Pawłowskim słynną "Beczkę" - jedną z pierwszych wspólnot Odnowy w Duchu Świętym, potem w dramatycznych okolicznościach rozwiązaną. Słynne stały się jego pasje, które zmieniał mniej więcej co pięć lat i o których mógł rozmawiać godzinami: buddyzm zen, psychologia głębi Junga, mistyka Mistrza Eckharta i twórczość Tolkiena. Ale nie był typowym intelektualistą - uważał się przede wszystkim za charyzmatyka. "Dominikanin - mówił - odczuwa głód prawdy, toteż szuka jej wszędzie, nawet w herezji". Ale także: "Świętość dominikańska polega na syntezie Ducha z intelektem".

Nigdy, jak się chwalił, sam nie napisał żadnego artykułu. "Jestem prorokiem mówiącym, nie zaś piszącym" - przekonywał. Kilkanaście książek, z których kilka stało się bestsellerami, podyktował, i to dopiero po dziewięćdziesiątce. Jego tajemnica polegała na otwartości. Za św. Tomaszem powtarzał, że Bóg przyciąga urokiem i niczego nie narzuca. Sam też Bogu niczego nie narzucał. Czekał. I dostawał, a potem rozdawał innym.

Kiedyś wybitny benedyktyn, a potem kameduła o. Piotr Rostworowski za pomocą cytatu z Listu św. Pawła do Efezjan wytłumaczył mu, czym jest chrześcijańska doskonałość: "Niegdyś byliście ciemnością, lecz teraz jesteście światłością w Panu: postępujcie jak dzieci światłości" (5, 8). Symbolika światła zawsze była dla o. Badeniego niezwykle istotna. "Światło to dla mnie najważniejsza tajemnica religii i człowieka" - mówił w "Autobiografii". To światło pozwalało mu widzieć - jak to określał - "substancjalnie" Ciało i Krew Chrystusa w konsekrowanej hostii. A także przeczuwać "substancjalną" (czyli niezniszczalną) radość w życiu przyszłym.

Co ciekawe, mówił także o złym świetle: "Widziałem kiedyś światło, które pochodzi od złych mocy, ale nie chcę o tym mówić. Jak je odróżnić? Złe światło kopci i dymi".

Niechętnie mówił również o duchowych cierpieniach, które przeżywał - zwłaszcza w ważnych liturgicznych okresach, jak oktawa świąt Bożego Narodzenia czy Wielki Tydzień. Czy przeżywał ciemne noce mistyczne, o których wspomina św. Jan od Krzyża? W każdym razie był przekonany, że duchowe cierpienie "daje nam wielką siłę". "Jeśli zmagamy się ze złem, otrzymujemy ogromną moc, bo zło jest wrogiem Boga, więc Bóg staje po stronie walczącego".

Przeczytaj wywiad z o. Badenim

Przeczytaj też reportaż o o. Badenim autorstwa Artura Sporniaka i Jana Strzałki, który powstał na jego 90. urodziny >>

Bioenergoterapeutyczne opatrunki termiczne

O. Badeni miał jeszcze inny charyzmat, o którym niewiele osób wiedziało: dar uzdrawiania. Gdy podczas pracy nad wspólnie redagowanymi książkami chcieliśmy o tym wspomnieć, prosił, by uczynić to dopiero po jego śmierci. Mimo tajemnicy wielu chorych dowiadywało się pocztą pantoflową o niezwykłych zdolnościach dominikanina.

Każdemu potrzebującemu poświęcał około godziny. Kiedyś dane nam było w takim spotkaniu uczestniczyć. Polegało to na tym, że skupiał swoją uwagę na chorym narządzie. Zanim rozpoczynał medytację, uprzedzał, że jego wpływ nie zawsze prowadzi do całkowitego uzdrowienia, zawsze jednak uspokaja, duchowo wycisza i pomaga nabrać psychicznych sił do walki z chorobą.

,,Może pani czuć mrowienie lub pulsowanie w chorej wątrobie - mówił do pięćdziesięcioletniej kobiety, przed siedmioma laty skarżącej się na marskość. - Proszę się tym nie niepokoić. Nic pani nie musi robić. Trzeba się tylko wewnętrznie otworzyć na Boże działanie". Zastrzegał, że nie należy poprzestać na spotkaniu z nim, konieczna jest opieka lekarska: "Jeżeli lekarze zalecą operację, proszę się nie ociągać". Potem zamknął oczy i w ciszy medytował. Po pół godzinie wrócił do rozmowy. Bawił anegdotami, żartował, że jego leczenie to "bioenergoterapeutyczne opatrunki termiczne", opowiadał o przypadkach całkowitych uzdrowień. Zdarzyło się, że uzdrowił młodą dziewczynę - Ulę. Miała siedmiocentymetrową torbiel na jajniku. "Gdy lekarze zrobili kolejne badania, szczęka im opadła - po torbieli ani śladu". Brat jednego z dominikanów miał z kolei raka w węźle nerwów przy kręgosłupie. Były przerzuty. Badeni wspominał radość żony po ustąpieniu choroby męża.

Opowiadał też inną dziwną historię - o małej dziewczynce chorej na raka, "ślicznej jak lalka Barbie". Lekarze nie dawali jej już żadnych szans. Matka w desperacji zwracała się do różnych znachorów i uzdrowicieli. Ich metody czasem graniczyły z magią - miała np. używać prochu z jakichś grobów. Bezskutecznie. Pomogła medytacja o. Badeniego.

Matka z wdzięczności przyniosła kartkę z listą nazwisk uzdrowicieli, u których szukała pomocy, i prosiła o modlitwę za nich. Badeni zaczął się modlić. Mówił, że medytował nad każdym nazwiskiem dopóty, dopóki jakaś wewnętrzna zasłona nie opadła, wtedy nazwisko wykreślał - coś na kształt pozytywnej weryfikacji. W ten sposób wykreślił wszystkie nazwiska z wyjątkiem jednego. "Kiedy do niego dotarłem, zaczęło się dziać coś dziwnego. Nagle wyrósł wokół mnie krąg czarnych słupów, każdy takiej mniej więcej wysokości - wysunął dłoń gdzieś metr nad podłogę. - Doświadczyłem nienawiści w czystej postaci - wściekłości osobowego zła. Naprawdę się przeląkłem. Po jakimś czasie wszystko to ustąpiło".

Przeczytaj wywiad z o. Badenim

Przeczytaj też reportaż o o. Badenim autorstwa Artura Sporniaka i Jana Strzałki, który powstał na jego 90. urodziny >>

"Tak - uprzedził nasze zdziwienie. - Można leczyć mocą zła. Nie jest to sprzeczność, bo takie działanie ostatecznie prowadzi do uzależnienia i całkowitej destrukcji. Natomiast Boża moc przynosi pokój, wolność, harmonię, uzdrowienie duszy".

O. Badeni pomógł kiedyś także homoseksualiście. "Nie wiedziałem, jak mam się do tego zabrać. Nauka nie potrafi dokładnie określić genezy homoseksualizmu. Siedzę z tym chłopakiem w kancelarii parafialnej i zastanawiam się. Nagle przychodzi mi do głowy rozwiązanie: samochód. Gaszę silnik, wyciągając kluczyki ze stacyjki i zmieniam biegi z wstecznego na jedynkę". Nie bardzo rozumiemy, więc o. Joachim wyjaśnia: "Moc, dzięki której leczę, potrzebuje transmisji - mentalnego nośnika, symbolu". Stąd skojarzenie energii seksualnej z mocą samochodowego silnika. Trzeba tylko zmienić kierunek jazdy.

W opowieściach tych nie wyczuwało się przechwałek. Raczej zdziwienie nad tajemnicą życia i radość z możliwości pomagania ludziom. "Mam przyjaciela, prawdziwego mędrca, profesora uczelni. Jest chemikiem. Umysł ścisły, bardzo precyzyjny - humaniści zwykle mają skłonność do fantazjowania. Pytam go kiedyś, co sądzi o tej zdolności uzdrawiania. Odpowiedział, że jest to »miejscowe przywracanie harmonii w naturze«".

Ta odpowiedź przekonała o. Badeniego. Uważał, że wielu ludzi posiada taką zdolność, nie wiedząc o tym. Czasem jest ona po prostu zablokowana. Jego zdaniem matki instynktownie wykorzystują tę zdolność wobec własnych dzieci, np. przytulając dziecko, które się uderzyło i dmuchając na obolałe miejsce.

O. Badeni mówił, że nie widzi wyraźnie chorych miejsc, tak jak kilku znanych mu uzdrowicieli. Podczas medytacji wyczuwał jednak intuicyjnie opór, który stopniowo słabł, by w końcu zniknąć. Był to dla niego znak, że albo choroba ustępuje, albo w danym momencie nic więcej nie jest w stanie zrobić.

Takiej zdolności nie posiadał na stałe. "Wyraźnie czuję, że nie potrafię leczyć zawsze od piątku przed Niedzielą Palmową do Poniedziałku Wielkanocnego" - dziwił się. Charyzmat zanikał także podczas zakonnych dni skupienia.

Za pomoc nie chciał słyszeć o żadnych ofiarach, nawet na klasztor. Uśmiechnął się: "Mam ściśle określoną taksę: za jedno spotkanie - jedna litania loretańska". Zapytany, czy jego medytacja jest modlitwą, przytaknął, ale zaznaczył, że nie jest to modlitwa ubrana w słowa. To intuicyjny kontakt z Bożą mocą. Przywracanie pierwotnej harmonii.

"Proszę o tym wszystkim nie pisać. Już widzę tę sensację: »Badeni czarownikiem!«. Zwalą się tłumy zobaczyć dziwoląga. Przełożeni natychmiast wyślą mnie na drugi koniec Polski. Dominikanin nie powinien być czarownikiem, powinien być tomistą" - skończył opowieść autoironią.

Przeczytaj wywiad z o. Badenim

Przeczytaj też reportaż o o. Badenim autorstwa Artura Sporniaka i Jana Strzałki, który powstał na jego 90. urodziny >>

***

Umierał tak, jak żył: mężnie znosząc cierpienie, nie skarżąc się, dziękując braciom za stałą obecność, przepraszając, że robi im kłopot. I, oczywiście, do końca żartując ("Proszę nie mówić, że się o mnie tak troszczą, bo wzbudzi to zazdrość" - powiedział do kogoś, kto odwiedził go w klasztornej celi). Ale przede wszystkim: roztaczając niezwykły pokój. Dominikanie na swojej stronie internetowej napisali, że "o. Badeni umarł w opinii świętości". Nie jest to przesada.

Zgon nastąpił o godzinie 01.16 w nocy 11 marca. Kilkanaście godzin wcześniej o. Joachim uczestniczył w sprawowanej przy jego łóżku Mszy. Bardzo mu na tych Mszach w ostatnich tygodniach zależało. O. Jan Andrzej Kłoczowski, jego wychowanek i przyjaciel, a w ostatnich chwilach także duchowy powiernik, zauważył, że mimo na wpółprzytomnego stanu w chwili konsekracji umierający zakonnik podniósł rękę, jakby świadomie uczestniczył w koncelebrze. Potem z wielkim wysiłkiem zaczął braciom mówić: "Wszystko jest już uzgodnione: zaślubiny wieczorem z Chrystusem". W nocy bracia zorientowali się, że o. Badeni wiedział o swojej śmierci.

Jak jeszcze nie tak dawno mówił: "Otwiera ona perspektywę ogromnie atrakcyjną".

Przeczytaj wywiad z o. Badenim

Przeczytaj też reportaż o o. Badenim autorstwa Artura Sporniaka i Jana Strzałki, który powstał na jego 90. urodziny >>

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Kierownik działu Wiara w „Tygodniku Powszechnym”. Ur. 1966 r., absolwent Wydziału Mechanicznego AGH, studiował filozofię na Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie i teologię w Kolegium Filozoficzno-Teologicznym Dominikanów. Opracowanymi razem z… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2010