Matki z drugiej linii frontu

Wojna niesie śmierć. Ale dla wielu kobiet z Donbasu czas wojny to także początek nowego życia. Samotne matki walczą o nie każdego dnia.

04.07.2016

Czyta się kilka minut

Julia prowadzi zajęcia z arteterapii dla dzieci cierpiących na stres wojenny. / Fot. Marta Zdzieborska
Julia prowadzi zajęcia z arteterapii dla dzieci cierpiących na stres wojenny. / Fot. Marta Zdzieborska

Mijał trzeci miesiąc walk, gdy 18-letnia Liza dostała skierowanie do szpitala w rodzinnym Szachtarsku, 50-tysięcznym ośrodku górniczym w Zagłębiu Donieckim, blisko granicy z Rosją. Powód: zagrożona ciąża. I choć w szpitalu był tylko jeden ginekolog, Liza wiedziała, że tak będzie bezpieczniej – dla niej i dziecka.

– W kolejnych tygodniach na oddziale przybywało ciężarnych. Niektóre, jak ja, były za Ukrainą. Inne za separatystami. A jeszcze inne nie mieszały się – wspomina. – Chcąc nie chcąc, kłóciłyśmy się godzinami. I krzyczałyśmy przerażone, gdy w okolicy znów było słychać wybuchy. Czasem myślę, że miałyśmy ogromne szczęście. Do kontrolowanego przez separatystów szpitala przyjmowano głównie prorosyjskich bojówkarzy i ich żony. My, zwykłe kobiety, byłyśmy na szarym końcu. Aż nie chce się wierzyć, że wytrwałam tam pół roku.

Dla kogo urodzisz?

Ale Liza nie doczekała tu porodu. Nie chciała rodzić na terenie samozwańczej tzw. Donieckiej Republiki Ludowej, wolała uciec na teren kontrolowany przez Ukrainę. Poprosiła o wypisanie ze szpitala i dzień później wsiadła z matką do autobusu do Zaporoża. To jakieś 240 kilometrów. A mimo wojny w spokojniejszych momentach komunikacja „marszrutkami” funkcjonuje.
Podczas drogi nie obyło się bez komplikacji: na linii rozgraniczenia ukraińscy żołnierze nie chcieli wpuścić jej matki. Powód: brak odpowiedniego dokumentu. Bo choć ówczesne prawo roiło się od absurdów i wymagało, by osoba, która nie opuściła jeszcze Donbasu, miała dokument potwierdzający status „przesiedleńca” (tj. osoby, która uciekła na terytorium ukraińskie z okupowanego Donbasu lub Krymu), ukraińscy żołnierze byli konsekwentni.

Liza i Olieg. Kobieta uciekała z Doniecka, będąc w zagrożonej ciąży. / Fot. Marta Zdzieborska

– Był początek marca 2015 r., wciąż trzymał mróz – wspomina Liza. – Żołnierz kazał matce wysiąść z autobusu. Na mnie, z wielkim brzuchem, nawet nie spojrzał. Powiedziałam mu, że albo pojedziemy we dwie, albo żadna z nas. Chyba wystraszył się, że zacznę rodzić, i puścił nas obie. Cały autobus odetchnął.

Ale ani wojna, ani pograniczna przepychanka nie były najtrudniejszymi momentami w życiu Lizy. Najgorsze było pięć minut, gdy nowo narodzony Olieg miał problemy z oddychaniem. Ryzyko śmierci po skomplikowanym porodzie było tak duże, że Liza odchodziła od zmysłów.

Po wszystkim, gdy leżała na sali poporodowej, zadzwoniła do ojca Oliega. Usłyszała, że prześle dla syna 500 hrywien (równowartość 20 dolarów). Trzyletni związek nie przetrwał wojny. Bo choć Liza od dawna planowała z partnerem dziecko, od początku wysłuchiwała, że akurat teraz zachciało jej się zaciążyć. „Urodzisz dla Ukrainy czy dla Donieckiej Republiki?” – kpił mężczyzna popierający Rosję.

Cesarka wśród moździerzy

Sama w obliczu wojny znalazła się też Natalia. Choć można by powiedzieć, że ta energiczna 31-latka z Jenakijewe – 100-tysięcznego ośrodka przemysłowego koło Doniecka (i rodzinnego miasta eksprezydenta Wiktora Janukowycza) – przyzwyczajona była do sytuacji ekstremalnych.

Natalia z Saszką, Darią i Miszą. Gdy rodziła, obok szpitala wybuchały pociski. / Fot. Marta Zdzieborska

Jako matka czwórki dzieci przeżyła niejedno. A pech chciał, że gdy zbliżał się kolejny poród, zawsze coś szło nie tak. Np. w 2013 r., dwa tygodnie przed narodzinami Darii, Natalia musiała jechać do sądu po odbiór wyroku rozwodowego. Wadim, starszy o 10 lat, odszedł do innej i zostawił ją z dziećmi. Ale niektóre kobiety nie uczą się na błędach, gdy więc oboje spotkali się po prawie roku, z odrodzonego uczucia pojawiło się kolejne dziecko.

Dnia narodzin Saszki Natalia nie zapomni. To był 2 sierpnia 2014 r. Trwał silny ostrzał moździerzowy, nikt o zdrowych zmysłach nie wychodził na ulicę. Gdy Natalia jechała na porodówkę, dziękowała Bogu, że dwa dni wcześniej wysłała matkę i dzieci do Zaporoża. Przynajmniej oni byli bezpieczni.

– Rodziłam przez cesarkę, bo synek źle się ułożył. Dali mi znieczulenie miejscowe, widziałam więc wszystko wokół. Pamiętam ciągły huk eksplozji i panikę położnej, która krzyczała, że dziecko jest zbyt duże i boi się, że złamie mu obojczyk. Zaraz potem szyba z okna naprzeciw rozsypała się na kawałki. Lekarz osłonił mnie swoim ciałem. Zdesperowany personel szybko mnie zaszył i kilkanaście minut później byłam w piwnicy, w schronie. Ze szpitala wypisali mnie trzy dni po porodzie.

Obolała po operacji, nie mogła czuć się bezpiecznie we własnym domu. W okolicy wciąż wybuchały pociski. Natalia: – Ledwo trzymasz się na nogach, trzydniowy noworodek krzyczy wniebogłosy... Liczy się wtedy tylko walka o życie.

Zapomoga dla wygnańca

Tydzień po porodzie do Natalii zadzwoniła matka i kazała jej się szykować do wyjazdu. W ucieczce miał jej pomóc sąsiad. Najpierw podwózka autem do Mariupola (miasta pozostającego pod kontrolą ukraińską), potem przesiadka na bus do Berdiańska (kurortu nad Morzem Azowskim, położonego na zachód od Mariupola) i na koniec trzygodzinny kurs do Zaporoża.

Gdy dołączyła do reszty dzieci, płakała przez kilka dni. To o nich myślała w tej sekundzie, gdy w jej stronę leciały odłamki szkła.

Jednak podobnie jak 126 tys. „uchodźców wewnętrznych” z Donbasu, którzy znaleźli schronienie w okręgu zaporoskim (łącznie na terytorium ukraińskie uciekło 1,8 mln), Natalia nie ma miała czasu, by myśleć o przeszłości. Dla „przesiedleńców” najważniejsze jest przetrwanie. Nie bez powodu przyjechali do obwodu zaporoskiego, który słynie z dość niskich kosztów utrzymania. W Kijowie lub Odessie wynajęcie mieszkania kosztuje ok. 6 tys. hrywien (prawie 1000 zł), w Zaporożu trzeba płacić trzy razy mniej. Podobnie jest z cenami żywności.

A dla uchodźców, którzy zwykle zostawili w Donbasie dorobek życia, liczy się każdy grosz. Bo choć ukraiński rząd uruchomił dla nich system zasiłków, nie są one wystarczające: dzieci otrzymują miesięcznie 880 hrywien zapomogi (równowartość 135 zł), a dorośli 435 hrywien (67 zł). Szansę na dodatkowe środki mają m.in. rodziny wielodzietne, samotne matki i inwalidzi, którzy kwalifikują się do powszechnie obowiązujących świadczeń pomocy społecznej.

Błędne koło

Przy tak skromnej pomocy państwa dla wielu jedyną deską ratunku jest wsparcie organizacji pozarządowych. A najtrudniej jest samotnym matkom: pozbawione pomocy partnera, muszą radzić sobie same.

Dużo kobiet zatacza błędne koło: nie mając komu oddać dziecka (lub dzieci) pod opiekę, nie mogą podjąć pracy. Tym bardziej, gdy mają problemy ze zdrowiem – jak Liza i Natalia. Najpierw miały komplikacje po porodzie, teraz muszą radzić sobie z chorobami synów. Prawie półtoraroczny Olieg ma słabą odporność i regularnie łapie infekcje, a pięcioletni synek Natalii, Misza, ma mukowiscydozę.

– Samotne matki nie mogą pozwolić sobie na bezsilność, od nich zależy życie dzieci – mówi Anja Chernova, która z ramienia Polskiej Akcji Humanitarnej realizuje projekt pomocy dla „uchodźców wewnętrznych” w obwodzie zaporoskim. Od połowy 2014 r. PAH pomaga na Ukrainie, m.in. przez dożywianie osób starszych i dystrybucję leków. Teraz objęła programem dofinansowania sto kobiet z obwodu zaporoskiego. Są wśród nich Liza i Natalia. Co miesiąc otrzymują gotówkę (ok. 800 hrywien na osobę), którą mogą wydać na żywność i środki higieny. Zastrzyk pieniędzy odciąża domowy budżet i pozwala odłożyć coś na leki i inne pilne wydatki.

Prawo i życie

Gdyby nie ta pomoc, Julia nie miałaby za co żyć. Bo choć 35-latka z Doniecka ma status „przesiedleńca” – jak Liza i Natalia – i choć także jej przysługują świadczenia, Julia padła ofiarą niedawnych zmian w prawie. Widząc, że dochodzi do nadużyć – bywa, że mieszkańcy Donbasu przejeżdżają na stronę ukraińską po zapomogi, a potem wracają na tereny okupowane – rząd w Kijowie wprowadził procedurę weryfikacji.

Pech chciał, że padło na Julię. Na wypłatę swych świadczeń czeka już czwarty miesiąc. – Zaczęło się pod koniec lutego, gdy dowiedziałam się, że moje nazwisko jest na liście służb bezpieczeństwa – opowiada. – Według władz muszę teraz dowieść, że na stałe mieszkam na terytorium kontrolowanym przez Ukrainę. Ale co ja mam im udowadniać, skoro odkąd w lipcu 2014 r. przyjechałam do Berdiańska, nie ruszyłam się stąd na krok? Byłam już w wielu urzędach, ale odprawiają mnie z kwitkiem.

Problem Julii polega na tym, że gdy po ucieczce z Donbasu rejestrowała się jako „przesiedleniec”, jako miejsce zamieszkania podała adres dokonującej rejestracji służby migracyjnej. Robiło tak wtedy wiele osób, które nie miały jeszcze dachu nad głową i nie były w stanie podać realnego adresu. Praktyka akceptowana wówczas przez władze, dziś obróciła się przeciw Julii. Sytuację dodatkowo komplikuje fakt, że kobieta nie może zmienić swojego adresu zamieszkania w dokumencie, bo służba, która do tej pory była odpowiedzialna za aktualizację danych, wraz z ostatnią zmianą prawa przestała mieć takie kompetencje.

Viktoria Salomatina z fundacji Right to Protection z Zaporoża uważa, że nic nie wskazuje, by chaos wokół zasiłków szybko się skończył. Bo choć ukraińskie władze wprowadziły zmiany w prawie już w styczniu, dopiero po pół roku wydały rozporządzenie, które rozjaśniło wątpliwości dotyczące ich interpretacji. Efekt jest taki, że zanim służby i urzędy lokalne wdrożą nowe prawo i dokończą weryfikację, może minąć wiele miesięcy.

Ale Julia jest silną kobietą i nie lubi się poddawać. Swoją córeczkę Warwarę urodziła po 15 latach starań. Mimo że nie znalazła miłości życia i nie chce wychodzić za mąż dla zasady, to zawsze marzyła o macierzyństwie.

Mieszkanki drugiego piętra

Los sprawił, że jej marzenie spełniło się w najmniej oczekiwanym momencie.

– W Doniecku zaczynały się walki, a ja byłam tak szczęśliwa, że jestem w ciąży, że nie liczyło się nic wokół – wspomina. – Poród poszedł mi gładko, choć każdy mówił, że pierwsze dziecko po trzydziestce to problem. Ale urodziłam o własnych siłach.

Rzeczywistość dała o sobie znać 15 lipca 2014 r. – Julia pamięta dokładnie tę datę – gdy obok jej bloku zjawił się pierwszy czołg. Sąsiedzi gadali, że to dlatego, że z dziewięciopiętrowych bloków łatwo można obserwować pobliskie donieckie lotnisko, bronione wtedy przez Ukraińców. Julia nie bawiła się w domysły. Martwiła się, czy w razie ostrzału zdąży zbiec z szóstego piętra do schronu – jeszcze postsowieckiego, naprzeciwko bloku.

– Im częściej myślałam o bezpieczeństwie córki i moim, tym bardziej dochodziłam do wniosku, że musimy jak najszybciej uciec z Doniecka. Dogadałam się z sąsiadem, dowiózł mnie do Mariupola. Tam przesiadłam się na bus do Berdiańska – wspomina.

Julia trafiła do jednego z licznych w Berdiańsku letnich ośrodków wczasowych, które wcześniej zaludniali turyści. Nowym domem 35-latki stał się Paros, sypiący się budynek, który bardziej przypomina kiepski hotel robotniczy niż miejsce wypoczynku.

Tu wszystko podzielone jest piętrami. Na pierwszym żyją miejscowi: rodziny wielodzietne i samotni mężczyźni-alkoholicy. Na drugim uchodźcy z okupowanej części Donbasu. Większość to samotne kobiety z dziećmi. Warunki dają się we znaki, ale mieszkanki drugiego piętra starają się sobie pomagać.

Najbardziej aktywne są Julia i jej koleżanka Natasza. Jesienią 2015 r. założyły organizację pozarządową Przesiedleńcy – Społeczność Razem. Organizują dla dzieci zajęcia z arteterapii (terapia przez sztukę ułatwia uporanie się z wojennym stresem), a dla dorosłych warsztaty, jak być dobrym rodzicem. Spotykają się w salce, gdzie wcześniej była graciarnia.

Julia: – Żeby doprowadzić to miejsce do porządku, spędziłyśmy wiele dni. Ale nie byłyśmy same, ludzie garnęli się do pomocy. Chcieli, żebyśmy jak najszybciej zaczęły zajęcia. Każdy z nas jest tak przytłoczony problemami, że potrzebuje odskoczni. Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że będę prowadzić takie zajęcia, wyśmiałabym go. Przed wojną miałam w głowie tylko mój biznes: prowadziłam na bazarze sklepik z akcesoriami do łazienek. Wojna zabrała mi kawał życia.

Walka Iry

Podobnie jak Julia, również Ira nie spodziewała się, że kiedyś zostanie wolontariuszką. Absolwentka dwóch fakultetów i menedżerka w dużej korporacji w Doniecku, dzieliła czas między obowiązkami w pracy a opieką nad głuchoniemą córką.

Ira – kiedyś menadżerka korporacji – nie sądziła, że zostanie wolontariuszką. / Fot. Marta Zdzieborska

Weronika urodziła się w szóstym miesiącu ciąży, lekarze nie dawali jej szans na prawidłowy rozwój. Gdyby nie determinacja Iry, córka zapewne nie byłaby teraz tak kontaktową dziesięciolatką. A okazji do kontaktów jest coraz więcej, bo odkąd Ira zaangażowała się w działania charytatywne, często zabiera ze sobą córkę.

– Zaczęło się od zbierania w supermarkecie paczek żywnościowych dla uchodźców – mówi Ira. – Czerwony Krzyż szukał wolontariuszy, zgłosiłam się do pomocy. Drugiego dnia podszedł do mnie człowiek i powiedział, że jego organizacja też potrzebuje wsparcia. Zaangażowałam się do tego stopnia, że pomagam każdego dnia: w poniedziałki, środy i czwartki jestem w Czerwonym Krzyżu, we wtorki w organizacji pomagającej dzieciom, a w piątki w cerkwi.

Telefon Iry dzwoni bez przerwy. A to samotnej matce z Donbasu potrzeba wózka dla dziecka, a to wielodzietnej rodzinie brakuje pieniędzy na leki. Ludzie dzwonią, bo wiedzą, że Ira pomoże. Ale jej największym konikiem jest prowadzenie warsztatów z praw człowieka i budowania pokoju. Rok temu została licencjonowaną trenerką.

Ira: – Ostatnio miałam szkolenie dla pracowników socjalnych z Zaporoża. Na początku byli podejrzliwi, bo co ja, kobieta z okupowanego Doniecka, będę im opowiadać. Ale po kilku godzinach zobaczyłam, że przestali na mnie patrzeć jak na stereotypowego uchodźcę, który tylko prosi o pomoc. Wojna nauczyła mnie jednego: to, że jestem teraz bezpieczna na Ukrainie, nie oznacza, że moja walka już się skończyła. ©


Wesprzyj działania Polskiej Akcji Humanitarnej na Ukrainie!

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka specjalizująca się w tematyce amerykańskiej, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego”. W latach 2018-2020 była korespondentką w USA, skąd m.in. relacjonowała wybory prezydenckie. Publikowała w magazynie „Press”, Weekend Gazeta.pl, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2016