Wypędzeni z Donbasu

Ukraina zmaga się z utrzymaniem półtora miliona uchodźców z ogarniętego wojną Donbasu. Ich nieszczęście pozostaje niedostrzeżone.

25.10.2015

Czyta się kilka minut

Rozdział pomocy humanitarnej w Słowiańsku, kilka dni po odbiciu tego miasta przez armię ukraińską, lipiec 2014 r.  / Fot. Sergii Kharchenko / AFP / EAST NEWS
Rozdział pomocy humanitarnej w Słowiańsku, kilka dni po odbiciu tego miasta przez armię ukraińską, lipiec 2014 r. / Fot. Sergii Kharchenko / AFP / EAST NEWS

Ponad stutysięczny Słowiańsk w obwodzie donieckim sprawia dziś wrażenie sennego, prowincjonalnego miasta. Łatwo zapomnieć, że od linii frontu dzieli go zaledwie kilkadziesiąt kilometrów.

W kwietniu 2014 r. o Słowiańsku usłyszał cały świat – po tym, jak został zajęty przez uzbrojoną bandę na czele z Igorem Girkinem vel Striełkowem, oficerem rosyjskich służb specjalnych. Wtedy, po ponad trzech miesiącach, w wyniku ukraińskiej kontrofensywy Słowiańsk wrócił pod kontrolę państwa ukraińskiego – i na pierwszy rzut oka dzisiaj życie toczy się tu całkiem spokojnie.

Ale o tym, że nie wszystko jest normalnie, przypominają uzbrojone posterunki batalionów ochotniczych na rogatkach – oraz 20 tys. uchodźców żyjących na terenie miasta. Czyli, używając języka bardziej formalnego: osób wewnętrznie przesiedlonych z tej części Donbasu, która znajduje się poza kontrolą Kijowa.
 

Portret statystyczny uchodźcy
Według stanu na początek października 2015 r., na Ukrainie zarejestrowanych jest 1,5 mln wewnętrznie przesiedlonych – tych, którzy zostali zmuszeni do pozostawienia swoich domów na wschodniej Ukrainie i w obawie przed wojną uciekli do innych regionów kraju. Oznacza to, że z terytorium ogarniętego wojną wyjechał co czwarty mieszkaniec.

Z tych, którzy zdecydowali się na ucieczkę, co drugi (781 tys. ludzi) przeniósł się do tej części obwodów donieckiego i łuhańskiego, które pozostają pod jurysdykcją Kijowa. Po prostu – stamtąd jest bliżej do domu. Kolejnych 370 tys. Ukraińców wybrało, uciekając, sąsiednie regiony: charkowski, zaporoski i dniepropietrowski, zaś 44 tys. stolicę (zapewne jest tu ich znacznie więcej, tyle że niezarejestrowanych).

Zaskoczeniem może być to, że – biorąc po uwagę skalę problemu – tylko niewielka liczba uchodźców wewnętrznych wybrała na cel ucieczki zachodnie regiony Ukrainy: Wołyń 3,8 tys., obwód lwowski 10 tys. Może to wynikać zarówno z dużej odległości od ich miejsc zamieszkania, trudności w znalezieniu pracy, jak i wciąż negatywnego postrzegania zachodniej Ukrainy przez mieszkańców Donbasu.
Krótki portret statystyczny uchodźców wewnętrznych wygląda następująco: aż 59 proc. z nich to emeryci, 13 proc. dzieci, a 24 proc. ludzie w wieku produkcyjnym. Tylko nieznaczna liczba z nich znalazła pracę, zwykle na czarno. Część to mali lub średni przedsiębiorcy, którzy przenieśli się wraz z firmami i mimo kryzysu próbują sobie jakoś radzić. Ale większość żyje z głodowych zapomóg. Na każde dziecko w rodzinie przypada miesięcznie od państwa 700 hrywien (równowartość ok. 120 zł), ale nie więcej niż 2500 hrywien (ok. 420 zł) na rodzinę. Dorośli otrzymują pełne zapomogi tylko przez kilka miesięcy. Później państwo zakłada, że znajdą pracę.

Paradoksalnie, jak na dzisiejsze warunki ukraińskie – gdy już drugi rok z rzędu kraj zmaga się z wielkim kryzysem gospodarczym – nie są to pieniądze małe. Państwo ukraińskie nie zapewnia jednak przesiedleńcom mieszkań. Oznacza to, że większość zapomogi ludzie muszą wydawać na wynajęcie dachu nad głową, przez co na utrzymanie zostaje już bardzo niewiele.

W rezultacie nierzadka jest sytuacja, gdy ludzie mieszkają np. w wynajmowanym małym, nieogrzewanym mieszkaniu (lub wręcz pokoju), a żywią się dzięki nieregularnie otrzymywanej pomocy humanitarnej.
 

W cieniu Syrii
Gdy zaczęła się wojną z Rosją, państwo ukraińskie było kompletnie nieprzygotowane na tak wielką liczbę uchodźców. Największy ciężar spadł na – i tak niedofinansowane – władze lokalne, które stanęły przed zadaniem zarejestrowania setek tysięcy ludzi, zapewnienia im zapomóg przekazywanych z Kijowa oraz zorganizowania szkół dla dzieci czy opieki medycznej. A w samym tylko Słowiańsku stworzyć trzeba było kilka tysięcy dodatkowych miejsc w szkołach i przedszkolach.
Głównym problemem była i nadal jest koordynacja pomocy. Aby uchodźca mógł w miarę normalnie funkcjonować i otrzymać wszystkie potrzebne do życia dokumenty, musi odwiedzić łącznie aż kilkanaście instytucji. Ostatecznie funkcję koordynacyjną wzięło na siebie ministerstwo ds. sytuacji nadzwyczajnych – wprawdzie umiejące organizować pomoc w sytuacji katastrofy naturalnej czy pożaru, ale nieprzygotowane, gdy chodzi o rozwiązania długofalowe. Rejestracją i rozdysponowywaniem pomocy zajęło się zaś ministerstwo pomocy socjalnej oraz lokalne referaty pomocy socjalnej.

Jeżeli udało się – jak dotąd – uniknąć katastrofy humanitarnej, to głównie dzięki niezwykłej samoorganizacji i zaangażowaniu ukraińskiego społeczeństwa obywatelskiego. Głównym motorem pomocy dla przesiedleńców stały się bowiem organizacje pozarządowe czy grupy wolontarystyczne, wsparte na późniejszym etapie przez darczyńców.
 

I tak to trwa, do dzisiaj...
Choć – może nie powinno to dziwić? W sytuacji przedłużającego się konfliktu zbrojnego w Donbasie i ogromnych potrzeb armii, państwu po prostu brakuje pieniędzy na pomoc uchodźcom. W budżecie Ukrainy na rok 2015 zapisano równowartość 159 mln dolarów na pomoc przesiedlonym, jednak najprawdopodobniej pieniędzy tych nie starczy do końca roku.

Pomoc płynie też ze świata, w tym głównie z Unii Europejskiej, poszczególnych państw unijnych, Norwegii oraz z biura Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców (UNHCR) i Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji (IOM). Jednak pieniędzy cały czas brakuje. Wystarczy powiedzieć, że budżet własny UNHCR na działania na Ukrainie w tym roku to zaledwie... 13 mln dolarów. Mniej niż kropla w morzu potrzeb.

Dla największych międzynarodowych organizacji humanitarnych priorytetem jest dziś bowiem Syria. Środki UNHCR na działania w Turcji – głównie pomoc dla około 2 mln syryjskich uchodźców, którzy uciekli właśnie do Turcji – to 320 mln dolarów.

Łatwo policzyć, że przy porównywalnej liczbie ludzi środki przeznaczone dla uchodźców ukraińskich są niemal 25-krotnie mniejsze.
 

Chlebem i modlitwą
Prócz organizacji pozarządowych i wolontariuszy, bardzo aktywne w udzielaniu pomocy uchodźcom są organizacje religijne. I w zasadzie tylko one prowadzą obecnie działalność charytatywną na terenach zajętych przez rosyjskich separatystów. Nie dlatego, że inni nie chcą – po prostu nie mogą: władze obu „republik ludowych” nie godzą się, by działały u nich ukraińskie NGO.

W Słowiańsku najbardziej aktywny jest ksiądz Serhij Kosiak, który organizuje pomoc humanitarną zarówno na terenie pozostającym pod kontrolą ukraińską, jak też rosyjską. Ten 40-letni pastor protestancki do wybuchu wojny prowadził niewielką parafię baptystów w Doniecku. Gdy zaczął się konflikt, jednoznacznie stanął po stronie Ukrainy, czemu dawał wyraz w swoich kazaniach i poprzez organizowanie w centrum Doniecka codziennych modlitw – „modlitewnego maratonu za Ukrainę”, wspólnie z duchownymi z innych Kościołów.

Bardzo szybko został aresztowany przez separatystów i dotkliwie pobity. Udało mu się wyjść z życiem „spod podłogi” (jak w Doniecku nazywa się dziś więzienie dla niepokornych), ale wiedział już, że musi uciekać z miasta. Kosiak osiadł więc pod Słowiańskiem, gdzie założył organizację Centrum Pomocy Wzajemnej „Ocalimy Ukrainę”.

Dziś Kosiak prowadzi dwa ośrodki dla uchodźców, a także objeżdża niemal codziennie region, rozwożąc potrzebującym jedzenie, odzież itd. Na pytanie o pieniądze odpowiada, że zwykle ich nie ma, ale jakoś udaje mu się kontynuować tę działalność humanitarną... Że czasami pomoże jakiś bogaty sponsor z Ukrainy, częściej jednak organizacje kościelne np. z Niemiec. A największym wsparciem w jego działalności są, jak powtarza, bezinteresowni wolontariusze.
 

Coraz mniej do podziału
Trochę lepiej niż w Donbasie jest w Kijowie i obwodzie kijowskim – tu pomoc uchodźcom świadczą liczne organizacje, lokalne i międzynarodowe. Switłana i Wołodymyr są działaczami jednej z takich organizacji, opierających się na działalności wolontariuszy.

Oboje są młodzi i wykształceni. Z pasją opowiadają o pomocy, jaką trzeba było organizować dla kolejnych fal uchodźców. Pytani o główne problemy wygnańców, wskazują najpierw na biedę, czasem wręcz nędzę, w której żyją ci ludzie – nie zaś na problemy prawne, dyskryminację czy integrację w nowym środowisku lokalnym.

Zapytana o możliwość wyjazdu uchodźców za granicę, Switłana z dumą odpowiada: – To są nasi obywatele i zrobimy wszystko, żeby im pomóc, aby pozostali tu na miejscu.

O patriotyzmie mówi też Hanna – koordynatorka prywatnego ośrodka dla uchodźców w jednej z wsi koło Kijowa. Sama uciekła z poddonieckiej Gorłowki, do niedawna silnie ostrzeliwanej. Już na wstępie rozmowy Hanna podkreśla, że głównym powodem jej przyjazdu do Kijowa, a nie np. gdzieś na Zachód, było silne poczucie ukraińskiego patriotyzmu. Chwali spontaniczność i gościnność społeczności lokalnej.

Hanna zwraca jednak uwagę, że od wybuchu wojny minęło już dużo czasu, a Ukraina pogrąża się coraz bardziej w kryzysie gospodarczym, przez co Ukraińcy mają już coraz mniej i coraz rzadziej mogą dzielić się z wygnańcami z Donbasu. Sprawiająca wrażenie bardzo aktywnej osoby Hanna wierzy, że jej sytuacja się poprawi... jak tylko jej mąż znajdzie pracę. To pozwoliłoby im na wynajęcie choćby skromnego mieszkania w Kijowie.
 

Pragnienie normalności
Zoja, także uciekinierka z Donbasu, jest bardziej ostrożna i mniej entuzjastyczna.

Co prawda chwali rząd ukraiński za doraźną pomoc. Ale w trakcie rozmowy coraz bardziej widać, że za swoje uważa władze tzw. „Donieckiej Republiki Ludowej”. Jako pielęgniarka może z własnego doświadczenia opowiedzieć o okropnościach wojny. Widać, że skrywa urazę wobec „ludzi w Kijowie”. Jakby chciała powiedzieć: „To wy, to wasz Majdan spowodował, że teraz nie mamy gdzie mieszkać, a nasze dzieci się boją”.

Animozje między regionami na Ukrainie; stosunek do władz ukraińskich i do Rosji; poszukiwanie mitycznego sprawiedliwego w obecnym konflikcie – wszystko to pozostaje bez wątpienia w tyle głowy każdego wygnańca.

Ale większość czasu i energii zajmują im sprawy bytowe. Długotrwała bieda i apatia – to jedna strona medalu. Drugą pozostaje brak pracy. Zgodnie z oficjalnymi statystykami ministerstwa polityki społecznej Ukrainy, tylko kilkanaście (kilkanaście!) osób spośród setek tysięcy wygnańców w wieku produkcyjnym znalazło legalne zatrudnienie. Zapewne wielu pracuje na czarno. Większość zaś po prostu czeka – w nędzy, bez większych nadziei na poprawę swej sytuacji. Jak mówią: „To, że bomby już nie wybuchają obok, jest dużą ulgą. Ale po kilku miesiącach pragniesz normalnego życia, domu, pracy”. A tego nie ma.

Kateryna, kierowniczka jednego z państwowych ośrodków pomocy, mówi, że bardzo chciałaby przerwać tę monotonię wygnańców, zmusić ich do bardziej aktywnego poszukiwania pracy, do wzięcia spraw w swoje ręce. Może wystarczyłoby im choć trochę pokazać świat, zabrać na wycieczkę do stolicy, przekonać do kontaktu z innymi Ukraińcami? Jednak środków na to nie ma.
 

Kierunek: Zachód
Co uderza: przy tak wielkiej liczbie uchodźców, tylko niewielka część z nich zdecydowała się na wyjazd za granicę. Wprawdzie w pierwszej fazie konfliktu około pół miliona osób uciekło z Donbasu do Rosji, ale masowych wyjazdów do Unii Europejskiej jak dotąd nie widać. Najpopularniejszym krajem unijnym jest Polska – nad Wisłą o azyl wystąpiło kilka tysięcy uchodźców z Ukrainy.

Ale ta liczba może być myląca: w Polsce pracuje dziś bowiem legalnie około 400 tys. ukraińskich de facto imigrantów (w 2014 r. było ich ok. 280 tys.); kolejnych 52 tys. Ukraińców otrzymało w Polsce kartę stałego pobytu. W tym roku polskie konsulaty wydadzą Ukraińcom łącznie około miliona wiz – to wzrost o kilkadziesiąt procent w stosunku do roku poprzedniego.

Natomiast wśród wygnańców z Donbasu emigracja za granicę pozostaje wciąż relatywnie niska. Wynika to zapewne z tego, że niemal trzy czwarte z nich to emeryci i dzieci. Ponadto warto pamiętać, że do wybuchu wojny ludność Donbasu należała do najbardziej „nieruchliwych” – aż 70 proc. mieszkańców tego regionu nie miało paszportu zagranicznego.

Ale gdy jedzie się przez miasta wschodniej Ukrainy, widać dziś wiele ogłoszeń reklamujących pracę w Polsce. Na głównej ulicy Zaporoża, która – mimo przyjętej ponad pół roku temu ustawy dekomunizacyjnej – wciąż nazywa się Prospektem Lenina, wisi kilka większych lub mniejszych reklam obiecujących dobrze płatną pracę nad Wisłą.

Choć więc na razie liczba ukraińskich imigrantów z południowej i wschodniej Ukrainy, przybywających do Polski, pozostaje niewielka, może się to wkrótce zmienić. Jeśli będą się przedłużać ich problemy ekonomiczne i socjalne – a wszystko na to wskazuje – wtedy ich liczba zapewne będzie rosnąć. Nie należy jednak oczekiwać masowej imigracji – a w każdym razie jeszcze nie teraz, i raczej nie spośród donbaskich wygnańców. Na Zachód na pewno nie ruszą osoby najuboższe, nieposiadające nawet podstawowej wiedzy o świecie. Co innego drobni czy średni przedsiębiorcy niemogący odbudować swego biznesu, inteligencja czy studenci.
 

Dom rodzinny w Donbasie
Zmęczenie – to chyba najczęściej spotykany tu stan ducha. Zmęczenie – zarówno wygnańców, jak też wolontariuszy, którzy im pomagają. Zmęczenie, a także strach uchodźców, że przez kolejne lata będą zmuszeni funkcjonować w takich warunkach „permanentnej tymczasowości”.

Wprawdzie kolejne zawieszenie ognia, obowiązujące formalnie od początku września, doprowadziło do powrotu kilkunastu tysięcy uchodźców do swych domów. Choć są one często w innym stanie, niż je zostawili, wrócili, gdyż mieli dość przedłużającej się biedy, ciągłego balansowania na cienkiej linie, niepewności, czy wykarmią rodzinę. Nawet jeśli jest to niebezpieczne, w Donbasie stoi dom rodzinny. Co prawda kule nadal latają, lecz ludzie mówią o tym z coraz większą obojętnością.

Bo też ogromna większość z tych, którzy od półtora roku skazani są na prowizorkę, chciałaby wrócić do domów. Skłania ich ku temu także rosnące zniechęcenie otoczenia i brak pracy, który często przeradza się wręcz w otwartą niechęć ze strony niedoszłych pracodawców.

Ale najgorsze dla nich jest to, że wciąż nie wiedzą, kiedy ich powrót będzie możliwy. I czy w ogóle będzie możliwy, kiedykolwiek. ©

Autorzy są analitykami w Ośrodku Studiów Wschodnich im. Marka Karpia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich im. Marka Karpia w Warszawie. Specjalizuje się głównie w problematyce politycznej i gospodarczej państw Europy Wschodniej oraz ich politykach historycznych. Od 2014 r. stale współpracuje z "Tygodnikiem Powszechnym". Autor… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2015