Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Dmitro to energiczny trzydziestolatek. Przed wojną pracował w jednym z donieckich biurowców, z okupowanego miasta uciekł w listopadzie 2014 r. Od tego czasu jest tzw. uchodźcą wewnętrznym. I jak wielu z tej masy uchodźców, która rozproszyła się po Ukrainie, także Dmitro szuka pracy. Bezskutecznie. – Może gdybym uciekł wcześniej, moja sytuacja byłaby teraz lepsza. Ale mama kategorycznie odmawiała wyjazdu – tłumaczy.
Gdy matka zmarła, nic nie trzymało go już w tzw. Donieckiej Republice Ludowej, rosyjskim parapaństwie. Akurat znów nasilały się walki o donieckie lotnisko, każdego dnia były ostrzały. Uciekł do Dniepropietrowska, stolicy obwodu sąsiadującego z Donbasem. – Okazało się, że takich jak ja są tam tysiące. Miasto jest pełne uchodźców. Ludzie spali nawet na dworcach, na ławkach w parku. I wszyscy szukali mieszkania i pracy. W urzędzie rozłożyli ręce i zaproponowali, że zadzwonią, gdy tylko znajdzie się wolna posada na jakiejś budowie.
Może ruszę do Polski?
Próbował kawałek dalej, w Zaporożu. Nie udało się. Teraz, po półtora roku tułaczki, nie ma już oszczędności. – Ludzie mówią, że uchodźcy z Syrii dostają w Europie po kilkaset euro zasiłku na miesiąc. Nic dziwnego, że pół Afryki zwaliło się do Europy... Też bym tak chciał – wzdycha.
Dmitro jest samotny, więc jako uchodźcy przysługują mu miesięcznie 442 hrywny państwowej pomocy (to równowartość 70 złotych).
– Raz prawie się udało – opowiada. – Firma w Zaporożu szukała kierownika biura. Wszystko szło świetnie, dopóki nie zauważyli, że jestem z Doniecka. „Dopóki nasi chłopcy walczą, separatystów nie zatrudniamy” – oznajmił mi ich szef.
Chłopak nerwowo poprawia okulary, gdy zwracam uwagę, że młody mężczyzna z Donbasu, szukający pracy w mieście, które wysłało na Wschód najwięcej żołnierzy, może wzbudzać zrozumiały dystans. – Ale ten menadżer też był młody, a nie walczył! Jakbym był za Doniecką Republiką, uciekłbym do Rosji! Ja w ogóle nie jestem typem żołnierza, całe życie pracuję w korporacjach, nigdy nie miałem broni w rękach. O walce po stronie separatystów nie było mowy. A gdybym został wezwany do ukraińskiej armii, poszedłbym. Choć pewnie specjalnie bym się im nie przydał. W dzieciństwie ciężko chorowałem, dlatego omija mnie teraz mobilizacja. Mam też bardzo słaby wzrok. Ale nikt nie chce tego słuchać.
Dmitro pogodził się już z tym, że na Ukrainie nie znajdzie pracy. Myśli o wyjeździe do Europy. – Może pożyczę pieniądze od przyjaciół i pojadę pracować do Polski? Podobno wielu ludzi teraz tam wyjeżdża.
Uchodźstwo to bezdomność
Podobny problem ma Katia, nauczycielka wychowania fizycznego spod okupowanego Ługańska. Z rodzinnej Stanicy Ługańskiej uciekła wraz z dwójką kilkuletnich dzieci.
– Próbowałam żyć w ośrodku dla uchodźców w Kramatorsku [miasto już pod kontrolą ukraińską – red.]. To było jak więzienie. W jednym pokoju mieszkało nas siedem matek i dziesięcioro maleńkich dzieci. Dzieci ciągle chorowały. Gdy w końcu mój dwuletni synek złapał ciężkie zapalenie oskrzeli, powiedziałam: stop. Pojechaliśmy szukać pomocy gdzieś dalej.
Katia: – Sprawdziłam przepisy. Dowiedziałam się, że państwo ma obowiązek zapewnić mi mieszkanie. W październiku 2014 r. została przyjęta ustawa, według której władze lokalne mają zapewnić wszystkim uchodźcom tymczasowe lokum. Ale gdy powiedziałam o tym w Centrum Pomocy Uchodźcom, wyśmiali mnie. Państwowa pomoc dla uchodźców z Donbasu działa tylko w teorii. Okazało się, że wszystkie osoby, które wspominają o tej ustawie, są odsyłane z kwitkiem, bo „nie ma już wolnych mieszkań”. Na szczęście pomogli mi znajomi. Przygarnęli mnie do siebie, pod Kijowem. Nie wiem, ile byśmy jeszcze pociągnęli w tamtym ośrodku...
Przypadek Katii nie jest odosobniony. Ukraińskie państwo nie radzi sobie z masą uchodźców, których jest tu więcej niż uchodźców we wszystkich 28 krajach Unii (np. w 2015 r. do Niemiec przybyło ich 1,1 mln). To, że nie doszło jeszcze do załamania społecznego, Ukraina zawdzięcza wolontariuszom, którzy „zastępują” państwo w wielu dziedzinach – w tym także w opiece nad uchodźcami.
Ten ukraiński „wolontariat czasu wojny” – jak nazywa to zjawisko Tadeusz A. Olszański, analityk Ośrodka Studiów Wschodnich – przybrał niespotykane w innych krajach rozmiary. Z badań socjologicznych wynika, że w 2015 r. w różne formy działalności wolontariackiej angażowało się aż 13 proc. mieszkańców kraju, czyli ok. 5,5 mln osób. Największy odsetek wolontariuszy był wśród mieszkańców kontrolowanej przez Ukrainę części Donbasu i w obwodach zachodnich. „Podczas gdy państwo traktowało ich [uchodźców] problemy z biurokratyczną obojętnością, wolontariusze oferowali nie tylko pomoc materialną, ale też wsparcie psychiczne i moralne, poczucie solidarności obywatelskiej” – pisze Olszański.
– Tu, na Ukrainie, nie można liczyć na pomoc od państwa, tylko na ludzką dobroć i szczęśliwy traf – mówi Katia. – Samotnej matce było tu ciężko żyć i przed wojną.
– Uchodźstwo to bezdomność – dodaje zrezygnowana. – Choć wolę bezdomność od pocisków lecących z nieba.

Najtrudniej jest rodzinom
Ludzie uciekają nie tylko z Donbasu, lecz także z Krymu. Na okupowanym od dwóch lat półwyspie trwają prześladowania opornych i usuwanie śladów świadczących o przynależności do Ukrainy. Niedawno wyznaczono termin zmiany tablic rejestracyjnych – nieposłusznym grożą kary finansowe.
Prawie setka tatarskich uciekinierów z Krymu osiadła w Drohobyczu, 80-tysięcznym mieście w obwodzie lwowskim. – Najtrudniej jest wielodzietnym rodzinom – mówi Artur Deska.
Deska jest Polakiem, świeckim bratem i zastępcą dyrektora Caritasu greckokatolickiej Eparchii Samborsko-Drohobyckiej. Opiekuje się Tatarami. – Maksymalna kwota przysługująca od państwa ukraińskiego wielodzietnej rodzinie uchodźców to 2400 hrywien [ok. 400 zł – red.]. Nie zmienia się ona niezależnie od tego, czy rodzina ma czworo, czy też siedmioro dzieci – wylicza. – Ma kompensować koszty wynajęcia mieszkania. Tymczasem wynajęcie mieszkania w Drohobyczu to wydatek 1500–2000 hrywien miesięcznie, do tego dochodzą koszty komunalne, które na Ukrainie rosną w zastraszającym tempie. Tej zimy nasi Tatarzy dostawali rachunki opiewające na ponad tysiąc hrywien.

Sytuacja Tatarów, którzy zostali na Krymie, stale się pogarsza. Kilka dni temu władze rosyjskie zawiesiły działalność Medżlisu, krymsko-tatarskiego parlamentu, który zajmował się wewnętrznymi sprawami społeczności tatarskiej. Mówi się o kolejnych aresztowaniach i najazdach FSB na mieszkania Tatarów.
Dlatego do Artura Deski wciąż przybywają nowe rodziny: – Ostatnio dołączyła do nas Asenie, absolwentka filologii ukraińskiej i tatarskiej. Matka dwojga dzieci, sześcioletniego Kamila i dziesięcioletniej Kamili. Kamilka jest chudziutka, mniejsza od innych dzieci w jej wieku. Cierpi na refluks moczowo-pęcherzowy, ma stałe stany zapalne nerek. Wymaga ciągłego leczenia. Takich kosztów nie da się pokryć za sumy oferowane przez państwo. Gdyby nie pomoc humanitarna płynąca także z Polski, sytuacja byłaby dramatyczna.
– Oni uciekli z Krymu tylko z podręcznymi torbami. Zostawili ziemię, którą kochają, cały dobytek i pozycję społeczną, którą tam mieli – mówi Deska. – Brakuje im w zasadzie wszystkiego: ubranek dla dzieci, lekarstw, pampersów. Tatarzy nigdy nie biorą więcej pomocy, niż potrzebują w danej chwili. Dlatego nie wezmą nigdy na zapas np. większych ubranek czy bucików. Potrzebujemy konkretnej pomocy rzeczowej, a jeszcze bardziej życzliwego wsparcia. I modlitwy. ©
Stowarzyszenie Pokolenie wraz z „Tygodnikiem Powszechnym” planuje transport pomocy dla tatarskich rodzin w Drohobyczu.
Wśród uchodźców jest ponad 50 dzieci. Szczególnie potrzebne są kosmetyki do pielęgnacji małych dzieci i pampersy. A także pieniądze, które pomogą opłacić koszty leczenia m.in. Kamili wspomnianej w tekście. Przesyłki i przelewy (z hasłem „Tatarzy” w tytule) można przekazywać na konto lub adres:
Przelew krajowy: ING Bank Śląski 89105012141000002319853707
Przelew zagraniczny: SWIFT/BIC: INGBPLPW IBAN: PL89105012141000002319853707
Adres: Stowarzyszenie Pokolenie, ul. Drzymały 9/4, 40-059, Katowice.