Marionetki i syn nieboszczyka

Cierpliwość Kongijczyków została wystawiona na nową próbę. Opóźnione o dwa lata wybory nowego przywódcy, które miały się odbyć w przeddzień Bożego Narodzenia, zostały przesunięte na sam koniec roku.
w cyklu STRONA ŚWIATA

22.12.2018

Czyta się kilka minut

Manifestacja opozycji po ogłoszeniu, że wybory prezydenckie w Kongu zostały przełożone, Goma, 21 grudnia 2018 r. / Fot. PATRICK MEINHARDT / AFP / EAST NEWS /
Manifestacja opozycji po ogłoszeniu, że wybory prezydenckie w Kongu zostały przełożone, Goma, 21 grudnia 2018 r. / Fot. PATRICK MEINHARDT / AFP / EAST NEWS /

Według kongijskiego prawa, do czasu elekcji nowego prezydenta krajem rządzi stary przywódca. Od siedemnastu lat jest nim wciąż ten sam człowiek, dobiegający powoli pięćdziesiątki Joseph Kabila. Kiedy w 2001 r. obejmował władzę, był najmłodszym z wszystkich przywódców Afryki. Przystojny, elegancki, gładko ogolony, wyglądał jak wyjęty z żurnala mód, ale na światowych salonach dyplomatycznych czuł się skrępowany i zawstydzony. Skrępowany czuł się nawet we własnym pałacu prezydenckim w Kinszasie – choćby dlatego, że wychowany w sąsiadującej z Kongiem Tanzanii, znał angielski i suahili, nie potrafił za to mówić w używanych w Kongu językach lingala i francuskim.

W tamtych czasach rodacy w ogóle go zresztą nie znali i z pewnością nie wybraliby sobie na prezydenta. Młody Kabila zdobył władzę nie z woli ludu, ale z namaszczenia dworzan ojca-prezydenta, Laurenta-Desire Kabili, który został zamordowany przez żołnierza z własnej świty.

Wybory w sercu Afryki

Stary Kabila też nie posiadł władzy w wyniku wolnej elekcji. W liczącym sobie prawie 70 lat niepodległym Kongu prawdziwie wolnej elekcji nigdy zresztą nie urządzono. W 1960 r. wybory były raczej niepodległościowym plebiscytem, a ich zwycięzca, Patrice Lumumba, wyniesiony do godności premiera, został zaraz obalony i zgładzony przez zamachowców. Przywódca tych ostatnich, Joseph-Desire Mobutu, który potem kazał nazywać się Mobutu Sese Seko, w 1965 r. sam ogłosił się prezydentem i rządził nim przez ponad 30 lat. Mobutu uważał wolne wybory za niepotrzebną i kosztowną fanaberię zachodnich liberałów, dla świętego spokoju urządzał je jednak od czasu do czasu, choć malkontenci z Brukseli, Paryża i Waszyngtonu zawsze narzekali, że były maskaradą, kukiełkowym teatrzykiem. Kongijski przywódca obiecywał wtedy zwykle, że się poprawi i że następna elekcja będzie już wzorowa, uczciwa i wolna.

Gdyby pod koniec ubiegłego stulecia na wschodzie Konga nie wybuchło zbrojne powstanie, Mobutu rządziłby do końca swoich dni, rozkradając państwo, które traktował jak prywatny folwark. Nieopłacana armia rządowa ani myślała jednak nastawiać karku za prezydenta, który skąpił żołnierzom nie tylko żołdu, ale nawet pocisków do karabinów. Partyzantom wystarczyło pół roku, by na piechotę przemaszerować znad jezior Kivu i Tanganika na wschodzie przez porośnięty dżunglą interior do odległej o półtora tysiąca kilometrów (w prostej linii) stołecznej Kinszasy na zachodzie. Stolica poddała się powstańcom bez strzału, a partyzancki przywódca Laurent-Desire Kabila rozsiadł się na porzuconym przez Mobutu fotelu i przywłaszczył sobie prezydencki tytuł. Wyborami, podobnie jak Mobutu, nie zawracał sobie głowy.


Czytaj także: Wojciech Jagielski: Dobry doktor znad jeziora


Jego syn, Joseph, jako jedyny z dotychczasowych kongijskich przywódców może chwalić się demokratyczną legitymacją, choć wybory, w których zwyciężał, też trudno nazwać prawdziwie wolnymi i uczciwymi. W 2006 r. urządziła je w Kongu Organizacja Narodów Zjednoczonych, która wcześniej przysłała ponad 20 tysięcy żołnierzy wojsk pokojowych, by przerwali najkrwawszą wojnę współczesności od czasów II wojny światowej. Powstanie Kabili, a także poprzedzające je ludobójcze pogromy w kongijskiej sąsiadce, Rwandzie, wywołały w Afryce kontynentalną wojnę, w której wzięło udział tuzin okolicznych państw. Szacuje się, że między 1996 a 2003 rokiem, gdy wojna została w końcu przerwana, od kul, maczet, z chorób i głodu mogło zginąć w Kongu nawet pięć milionów ludzi, a splądrowany przez Mobutu i wyniszczony przez wojny kraj stał się klinicznym przykładem państwa upadłego. Urządzona przez ONZ elekcja miała stać się początkiem kongijskiego odrodzenia.

Zwyciężył w niej Joseph Kabila, a wygraną ułatwiła mu władza, jaką od pięciu lat sprawował. Pięć lat później, w nowych wyborach, znów urządzonych przez ONZ, wygrał ponownie. O ile jednak jego zwycięstwa w 2006 r. nikt nie kwestionował, w roku 2011 większość Kongijczyków odmawiała uznania go za prawowitego władcę i miała za uzurpatora, którego odejścia nie mogła się doczekać.

Wątpliwości w duszy prezydenta

Miało on nastąpić z końcem 2016 r., kiedy to upływała druga i ostatnia, dozwolona konstytucją prezydencka kadencja Kabili. Kabila najpierw próbował, wzorem kolegów po fachu z Afryki (ale nie tylko), tak poprawić konstytucję, by wykreślić z niej zapis ograniczający kadencje. Zarzucił pomysł, gdy na ulicach Kinszasy (od czasów Lumumby, kongijska stolica pozostawała twierdzą opozycji wobec wszystkich przywódców kraju) doszło do ulicznego powstania. Nie mogąc startować w wyborach po raz trzeci, nie urządzał ich w ogóle, tłumacząc a to, że Kongo jest za biedne, by sobie na nie pozwolić, a to, że nie ma ku temu warunków, bo w kraju wciąż toczy się wojna (na wschodzie kraju, wylęgarni większość tutejszych rebelii, wciąż działają partyzanckie oddziały, zajmujące się, póki co, głównie rabunkami i gwałtami). W końcu, minionego lata, przymuszony przez rodzimą opozycję, zachodnich dobrodziejów, a zwłaszcza przez afrykańskich sąsiadów, obawiających się nowej wojny i całkowitego upadku stumilionowego kraju, Kabila ogłosił, że wybory urządzi tuż przed Bożym Narodzeniem, a sam w nich uczestniczyć nie będzie.

Na swojego następcę namaścił wiernego ministra policji Emmanuela Ramazana Shadary’ego, który wydał mu się człowiekiem nie tylko całkowicie ubezwłasnowolnionym, ale pozbawionym ambicji – takim, który posłusznie zajmie prezydencki fotel po to tylko, by go po pięciu latach zwrócić dawnemu właścicielowi. Kabila nie ukrywa bowiem, że w 2023 r. znów będzie chciał zostać prezydentem.


Czytaj także: Wojciech Jagielski: Kardynał, który może zostać prezydentem


Zagraniczni dziennikarze przyrównują manewr Kabili z tym, jaki w Rosji zastosował Władimir Putin, który po dwóch prezydenckich kadencjach (2000-2008), został na cztery lata premierem (2008-2012), po czym wrócił na stanowisko prezydenta. Kabila nie zgadza się z takim porównaniem. „Tutaj jest Afryka, a nie Rosja – powiedział z wyraźnym żalem w jednym z wywiadów. – A w Afryce wodzem jest ten, kto akurat siedzi na tronie, a nie ten, do którego tron należy”. Pamięta też, że niejeden z afrykańskich władców, zmuszony do ustąpienia, wyznaczał na swoje miejsce posłusznego dworzanina, by ubezwłasnowolniając go i nim manipulując, nadal sprawować władzę. Bezwolne marionetki, ożywione dotykiem władzy, szybko się jednak wymykały spod kontroli: nie słuchały, ale same dyktowały warunki, a w końcu stawały nowymi satrapami (tak właśnie stało się niedawno w Angoli, południowej sąsiadce Konga). Nie mając jednak innego wyjścia, Kabila musiał zaryzykować i zaufać Shadary’emu, a przede wszystkim zadbać, żeby w obiecanych wyborach zwyciężył jego faworyt, a nie żaden z jego konkurentów.

Podziały w łonie opozycji

Jesienią sondaże przepowiadały, że gdyby przeciwnicy Kabili potrafili się porozumieć i wystawić w wyborach wspólnego kandydata, mógłby on liczyć prawie na trzy czwarte głosów i z łatwością pokonałby prezydenckiego pomazańca. Przywódcy opozycji, chronicznie skłóceni, odgrażali się, że tym razem, dla dobra kraju, poskromią miłość własną i zawrą zgodne przymierze. Przetrwało ono jednak dwa dni: jesienią, zebrawszy się w Europie, na wspólnego kandydata opozycji i przyszłego prezydenta Konga wybrali nafciarza Martina Fayulu. Wybór zaskoczył wszystkich. Fayulu cieszy się może w Kongu szacunkiem, ale z pewnością nie popularnością. Na opozycyjnego delfina uparli się go jednak wybrać dwaj najpoważniejsi opozycyjni politycy, którzy z wyborów zostali wykluczeni.


Czytaj także: Wojciech Jagielski: Kongijskie plagi


Dawny wiceprezydent Jean-Pierre Bemba znad równika, uwolniony kilka miesięcy temu z więzienia w Hadze, został w nim osadzony jako wojenny zbrodniarz przez Międzynarodowy Trybunał Karny. Moise Katumbi z Katangi został oskarżony przez Kabilę o oszustwa podatkowe. Twierdzi, że fałszywie, ale na wszelki wypadek wyjechał z kraju i mieszka w Południowej Afryce. Każdy z nich przymierzał się do prezydentury, a nie mogąc po nią sięgnąć, postawił na nieznanego Fayulu, by dyktować mu swoją wolę, a przede wszystkim nie dopuścić do intronizacji trzeciego z opozycyjnych gigantów, Feliksa Tshisekediego z krainy Kasai, syna najpopularniejszego w ostatnich dziesięcioleciach polityka w Kongu, zmarłego przed rokiem weterana opozycji Etienne’a Tshisekediego.

Felix nie ma za grosz politycznego talentu, ani charyzmy ojca, ale sam fakt, że jest jego synem i dziedzicem uznał za wystarczający argument, by po dyskwalifikacji Bemby i Katumbiego uważać się za faworyta wyborów. Nie posiadał się ze zdumienia, gdy opozycyjny Sojusz Siedmiu na wspólnego kandydata wybrał nie jego, lecz Fayulu. Oniemiały z oburzenia na perfidię opozycyjnych towarzyszy, potrzebował aż dwóch dni, żeby dojść do siebie. Ogłosił wtedy, że wypowiada umowę i sam zgłasza się do wyborów prezydenckich. Do buntu namówił też jeszcze innego przywódcę Sojuszu Siedmiu Vitala Kamerhego, któremu w zamian za poparcie obiecał posadę premiera i to, że odda mu swoje głosy w następnych wyborach, w 2023 r.

Płomienie w siedzibie komisji

Choć sondaże przepowiadały wygraną – i to zdecydowaną – tandemu Tshiskedi-Kamerhe, w Kinszasie za faworyta elekcji uznaje się Shadary’ego. Niechętna Kabili ulica jest przekonana, że ustępujący prezydent zrobi wszystko, by nie stracić zupełnie władzy i wpływu na sprawy kraju. Nieprzyjaciele Kabili uważają, że gotów jest sfałszować wybory i po to właśnie sprowadził z Korei Południowej tajemnicze, elektroniczne maszyny do głosowania. Przypominają komputerowy ekran, na którym wyświetlane są podobizny pretendentów do prezydentury. Głosujący, zamiast skreślać odpowiednie nazwisko na karcie wyborczej, dotyka palcem fotografii swojego faworyta na ekranie, a maszyna przetwarza potem głos na drukowaną ulotkę, którą wrzuca się następnie do urny. Porównanie liczby kart w urnach i wydrukowanych przez maszyny ma ułatwić wyborczy proces i pomóc uniknąć kantów.

Przed tygodniem w wyniku niewyjaśnionego do dziś pożaru w gmachu centralnej komisji wyborczej spłonęło jednak trzy czwarte maszyn do głosowania, przeznaczonych na wybory w stolicy (żyje w niej kilkanaście procent wszystkich uprawnionych). To właśnie stało się powodem przełożenia wyborów o tydzień z 23 na 30 grudnia. Do tego czasu nowe, koreańskie maszyny mają dotrzeć do Konga.

Przeciwnicy Kabili są przekonani, że to ludzie prezydenta podłożyli ogień w budynku komisji, żeby uniemożliwić przeprowadzenie wyborów albo je przynajmniej opóźnić. Póki nie zostanie wybrany nowy przywódca, zgodnie z prawem, rządzić Kongiem będzie stary prezydent. Kabila.

Polecamy: Strona świata - specjalny serwis "TP" z reportażami i analizami Wojciecha Jagielskiego

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej